Recenzje produktów spożywczych to rzecz, która sprawia mi dużą radość. Dzięki nim nie tylko mogę spróbować czegoś ciekawego (choć nie zawsze dobrego), czego normalnie bym nie kupiła lub zrobiła to dużo później, ale również podzielić się moją opinią z innymi. Pisanie recenzji działa jednak na niekorzyść innych działów, szczególnie blogging on my own, do którego jest kolejka w postaci ponad stu tematów (wszystkie spisane w notesie). O video blogging już nawet nie chcę wspominać, bo po ostatniej nocnej burzy mózgu doszłam do wniosku, że powinnam dział usunąć. Nie ma potrzeby, by wisiał w menu jako aktywna kategoria, do której zapełniania nie mam ani sprzętu, ani serca. Jak wejdę w posiadanie obu – przywrócę. Takie jest życie. Trzeba uczciwie oceniać możliwości, zamiast mamić innych (i siebie), że na pewno niedługo zajmę się czymś, do czego w chwili obecnej nie jestem nawet przekonana.
Dzisiejszy wpis nie jest jednak spowodowany potrzebą narzekania (chociaż mam na co, np. na brzydką pogodę), ale krokiem w stronę zaniedbanego działu blogging. Pretekstem do zmiany była nominacja w grze „7 faktów o mnie”, którą otrzymałam od koleżanki po fachu. Z racji, że łańcuszki są teraz modne, wszędzie ich pełno i (prawie) każdy je lubi, pomyślałam sobie: czemu nie? Tematyka do bloga jak najbardziej pasuje, szczególnie że to ja wybieram owe fakty, a więc dlaczego miałabym się nie pobawić? Zanim jednak zacznę, chciałabym zaprosić trzy kolejne osoby: czoko, której już ów fakt zdradziłam, Natalię i Kaśkę, która póki co nie ma bloga, ale wierzę, że któregoś dnia zbierze się w sobie i założy, a wtedy liczę na to, że jeden z trzech pierwszych wpisów będzie odpowiedzią na ów łańcuszek. Teraz zapraszam do zapoznania się z elementami mojej autobiografii, a w drugiej części czeka na was krótka recenzja lidlowej zdobyczy.
PS Sceptykom i osobom zainteresowanym wyłącznie jedzeniem proponuję od razu przejść do części drugiej (o ile w ogóle dotrwaliście do tego momentu), a także życzę dużo uśmiechu w życiu, szczególnie jesienną porą (uwaga: zbliżają się depresje!).
PPS Ach, i oczywiście nie mam do nikogo pretensji – Internet jest obszerny i bogaty w treści właśnie po to, żebyśmy mogli sobie wybierać, co nas interesuje. Czyż nie?
.:7 faktów o mnie:.
1. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć rasowego kota, jeździć z nim na wystawy, zdobywać puchary i publikować wzbudzające we wszystkich zazdrość zdjęcia na FB. Kilka lat po wejściu w pełnoletniość zdarzyła się okazja, by marzenie owo spełnić. Nie tylko uzbierałam wystarczającą na takiego superkota kwotę pieniędzy, ale również zamieszkałam sama, dzięki czemu nie musiałabym się z nikim dzielić moim zwierzakiem, ani edytować w Photoshopie żadnych mistrzów drugiego planu. Wielce podekscytowana i zdecydowana zasiadłam przed laptopem, a było to lat dwa z hakiem temu, i weszłam na portal tablica.pl, gdzie przeglądałam najlepsze oferty. Na wstępie odrzuciłam facetów, gdyż obsikiwaliby mi meble i kolekcję szpilek od Louboutina, a także wszystkie okazy, które kosztowały poniżej przeciętnej kwoty (nie chciałam żadnego taniego pchlarza). Portal przeglądałam przez równy tydzień, mało spałam, piłam kawę za kawą i wciągałam proszek do pieczenia uchem. Wiedziałam bowiem, że bez bezwzględnego poświęcenia nie znajdę Tego Jednego Kota, który jest mi przeznaczony. I tak nastał dzień siódmy, w którym moje komórki mózgowe były już lekko obumarłe, sąsiedzi mylili mnie z zombie, gdy szłam do Lidla po kolejne proszki do pieczenia, a własna matka powiedziała mi na ulicy „dzień dobry”. Wtedy zrozumiałam, że przesadziłam. Nadszedł kres mojej wytrzymałości i wiedziałam, że jeśli po powrocie do domu nie kliknę w pierwszą lepszą ofertę zakupu rasowego kota, nie zrobię tego już nigdy. Takim oto sposobem dokonało się moje przeznaczenie. Po sfinalizowaniu transakcji padłam na twarz i przespałam kolejny tydzień. A kiedy ja spałam, spokojnie mijał sobie czas prawa do odstąpienia od zakupu. Ósmego dnia wstałam, ubrałam się i pojechałam na drugi koniec Polski, by odebrać mojego kota. Jakże wielkie było mojego zaskoczenie, gdy na miejscu okazało się, że w stanie przedśmiertnym nie zauważyłam, iż wśród kocich ofert zaplątał się jeden chihuahua, którego właścicielem był dyslektyk nie potrafiący poprawnie dodawać ogłoszeń. Koniec końców przez jego opóźnienie stałam się posiadaczką Rubi, którą mam do dziś (co jest zresztą bardzo dziwne, bo weterynarz twierdzi, że szczury i chomiki żyją tak do dwóch-trzech lat).
2. Mniej więcej od sześciu lat obsesyjnie śledzę blogi różnych ludzi i zazdroszczę im, że są tacy fajni i potrafią świetnie pisać. Składają te swoje teksty słowo po słowie, zdanie po zdaniu, do tego są zabawni i mają rzesze oddanych czytelników, podczas gdy ja nie potrafię napisać swojego imienia nie popełniając błędu ortograficznego. Tak, moi drodzy, oto największy sekret, jaki mogłabym wam zdradzić – nie potrafię pisać. Skąd w takim razie blog i wszystkie treści na nim, pewnie zapytacie. Cóż… kiedy zdawałam maturę, dostałam opinię o dysleksji i przymknęli oko przepuszczając mnie z wymaganym minimum, czyli trzydziestoma procentami. Później przyszły studia i prace zaliczeniowe. Tu już było gorzej. Zimą pracowałam na nocną zmianę zamiatając lodowiska, wiosną zaś chuchając na nie, żeby się rozpuściły i powstał basen. I proszę, nie śmiejcie się, bo nie jest to łatwa praca. Każdy grosz przeznaczałam na kupowanie prac od ludzi z Gumtree. Wierzyłam, że nikt się nie dowie… aż nastał dzisiejszy dzień i wreszcie mam odwagę, by się przyznać. Poza tym ani jeden tekst na blogu nie został kupiony. No, może nie napisałam ich sama (każdy pisze za mnie mama), ale przynajmniej nikt nie upomni się nagle o prawa do własności. Uff, ależ mi ulżyło.
3. Jestem jedynaczką, ale miałam się urodzić jako siostra bliźniaczka osobnika o nieznanej płci. Ciąża mamy przebiegała sprawnie, wszystkie wyniki były poprawne, a USG pokazywało dwie śliczne osóbki (mamy nawet zachowane zdjęcia). Do czasu. Kiedy przyszły pierwsze skurcze, a mama pojechała do szpitala, okazało się, że są one spowodowane czymś innym, nie wiadomo jednak czym. Nie było bólu, nie było krwawienia ani żadnych niepokojących objawów. Poród rozpoczął się następnego dnia, gdyż dopiero wtedy odeszły wody. I od razu było jasne, co zaszło. Zjadłam swojego bliźniaka. Nie wiem, czy był zrobiony z czekolady, czy po prostu odczuwałam taki głód, że było mi wszystko jedno. Może to dlatego, że mama głodziła się w czasie ciąży. A może to ojciec obstawiał nielegalne walki płodów? W tej chwili to tylko domysły, gdyż tak naprawdę nigdy się nie dowiem. Nie ma szans, żeby przypomnieć sobie, co działo się, kiedy byłam jeszcze w macicy. Chociaż może jakaś hipnoza…? Póki co to za duży wydatek. Nadal nie odkułam się po zakupie kota chi.
4. Bardzo żałuję, że nigdy nie dostałam nominacji do stworzenia filmiku „co masz w swojej torebce?”, gdyż jako jedyna wiem, co się tam powinno znaleźć – zaczynając od noża do samoobrony, na dwóch i pół banana kończąc. Dlaczego akurat tyle? O tym dowiecie się w swoim czasie, kiedy już zdobędę kamerę i serce.
5. Jednym z moich hobby jest udawanie, że jestem człowiekiem pierwotnym. Za każdym razem, gdy na studiach ogłaszają dłuższą przerwę – wakacje, ferie, święta, weekend majowy i tak dalej, zaszywam się w domu, wyłączam bezpieczniki i żyję jak prymityw. Robię tak od lat i widzę w tym same pozytywy. Taka odskocznia od rzeczywistości nie tylko umożliwia moim oczom odpoczęcie od całodziennego wgapiania się w ekran laptopa a komórkom mózgowym regenerację i rozrost, ale także pozwoliła mi poznać psi język, dzięki czemu dziś biegle nim władam, czym z wyższością chwalę się w swoim CV. Jeśli to jednak wciąż zbyt mało, by przekonać was do spróbowania, wyobraźcie sobie swobodę oraz schodzące z ciała napięcie i stres dnia powszedniego, gdy zwisacie sobie ze ściany bloku trzymając się kabli od telewizji satelitarnej i krzyczycie „u-u-u” w stronę zaniepokojonych sąsiadów, którzy wyglądają przez okna, by sprawdzić, dlaczego nie mogą obejrzeć nowego odcinka Na Wspólnej. Nie ma niczego bardziej wyzwalającego!
6. W wieku 16 lat urodziłam dziecko i oddałam je na wychowanie parze nieznajomych Azjatów. Z perspektywy czasu myślę, że było to trochę naiwne, ale co mi tam, przynajmniej teraz mogłam kupić sobie wymarzonego kota chihuahua, zamiast niepotrzebnie tracić pieniądze na dorastającego i marudzącego smarkacza. Czemu zaś uważam, że naiwne? Ach, nie oddałam go bowiem z obawy o to, że nie podołam, jestem zbyt młoda, będę złą matką czy coś… nie. Naoglądałam się po prostu za dużo filmów i bajek, z których wyniosłam, że oddanie dziecka Azjatom gwarantuje wychowanie małego na ninję, a potem wielki powrót po latach. Myślałam, że będę wtedy mogła wrzucać na FB fajne zdjęcia z własnym ninją i wszyscy będą mi zazdrościć. Głupia byłam, bo młoda, ale co poradzę? Teraz wiem, że rzeczywistość zawodzi, a na widokówki z wizerunkiem małego białego karła zbierającego ryż w polu nawet nie odpisuję, bo boję się konsekwencji. A wam, póki nie znajdziecie się w mojej sytuacji, nie wolno mnie oceniać, bo to nieładnie.
7. Od dziecka cierpię na nieuleczalną chorobę zwaną insontibus innoxia mendacium, która polega na konfabulowaniu w pierwszych sześciu, w porywach do siedmiu, pytaniach każdego testu i każdej zabawy. Podejrzewam, że wszystko zaczęło się w chwili zjedzenia własnego bliźniaka, ale mogło to być równie dobrze wcześniej, np. kiedy mama dowiedziała się, że jest w ciąży i fundowała nam (płodom-bliźniakom) seanse okrucieństwa opowiadając piękne bajki, w które wtrącała zdania typu: „a jak się urodzicie, to nigdy nie pozwolę wam zjeść jogurtu!”, po czym kontynuowała spokojną opowieść, jak gdyby nigdy nic. Thanks, mom!
W drugiej części krótko, zwięźle i na temat, bo ma to być raczej przestroga niż recenzja.
Produkt, o którym piszę, to lidlowe jogurty Minis w wersji Dark Chocolate Chip od Milbony. W oczy rzuciły mi się już dawno, ale że mają zaledwie po 100 g (w opakowaniu są cztery sztuki), to nigdy specjalnie mnie nie kusiły. Przynajmniej dopóki nie założyłam bloga i nie stwierdziłam, że jest to coś, co się nada, bo wyglądała ładnie i ekskluzywnie. Jak się wkrótce okazało – typowy przerost formy nad treścią.
Jogurty Minis występują w kilku odmianach smakowych, ale po spróbowaniu pierwszej zdecydowanie nie stracę pieniędzy na kolejne. Kupiłam je ze względu na wcześniej wspomniany elegancki wygląd oraz Dark Chocolate w nazwie. Mmm, ciemna czekolada i aż cztery kubeczki – ale super! Taak, bardzo. Pierwsza rzecz, jaka rozczarowała mnie w związku z omawianym deserem, to konsystencja ni to jogurtu, ni wody. Waniliowy smak w takim wydaniu skłaniał mnie do refleksji nad tym, cóż za okropny grzech musiała popełnić ludzkość, że zesłano na nią jogurty Minis. Tym bardziej, że dalej nie było lepiej. Duże i sypnięte od serca kawałki czekoczegoś były nie do zjedzenia – po oczyszczeniu kilku sztuk i spróbowaniu nie wiedziałam, czy mam napluć na Rubi
(tym razem to ona znajdowała się tuż obok, więc klawiatura była bezpieczna), czy połknąć. Znowu wybrałam drugą opcję, bo nie chciało mi się robić prania (tym bardziej, że Rubi kiepsko je znosi; chyba powinnam nastawiać mniejsze wirowanie). Na drugi dzień podjęłam męską decyzję o oddaniu trzech pozostałych nieszczęść rodzinie, by choć częściowo odkuć się za terror z czasów przed urodzeniem (patrz: punkt trzeci oraz końcówka punktu siódmego pierwszej części wpisu). I to byłoby na tyle. Jeśli życie wam miłe, omijajcie Minis szerokim łukiem. A jeśli macie w pracy/szkole/gdziekolwiek wrogów, którym chcecie/musicie sprawić prezent – właśnie zwolniłam was z głowienia się i poszukiwań. Nie ma za co.
Nazwa: Minis Dark Chocolate Chip
Opis: Jogurt Stracciatella – jogurt o smaku waniliowym z kawałkami czekolady 2%. W opakowaniu 4 sztuki.
Producent: Milbona (Lidl)
Wartość energetyczna na 100 g: 113 kcal (= porcja)
Wartości odżywcze na 100 g: białko 3,3 g; węglowodany 15,4 g – w tym cukry 14,7 g; tłuszcz 4,1 g – w tym kwasy tłuszczowe nasycone 2,7 g; błonnik 0,6 g; sód 0,04 g.
Skład: jogurt (mleko pełne pasteryzowane, białka mleka, kultury bakterii jogurtowych Streptococcus thermophilus, Lactobacillus acidophilus), wsad Stracciatella 18% – wsad o smaku waniliowym z kawałkami czekolady (cukier, woda, kawałki czekolady 2%* (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, emulgator: lecytyna słonecznikowa), skrobia modyfikowana, substancje zagęszczające: pektyna, guma guar, guma ksantanowa; naturalny aromat, regulator kwasowości: kwas cytrynowy), cukier. *w produkcie końcowym. Może zawierać orzeszki ziemne i soję.
Waga: 4 x 100 g
Upolujesz w: Lidl (ale nie rób tego, jeśli masz po co żyć)
Cena: 2,29 zł
Ocena: 1 chi
Pozdrawiam :)
7 faktów o mnie? kurcze, co ja ci zrobiłam :( to nie ja sprzedałam ci psa zamiast kota ;) Pewnie zepnę pośladki i zrobię to (zawsze to lepsze niż te pytania z liebster awards czy jak to tam szło) ale jutrzejsza notka i tak jest długa (i mam lenia dzisiaj)
BTW jest nowy smak Mullermilch, Wilde Beere. Kupiłam, a jakże.
Aż musiałam wygooglować to całe „liebster awards”, bo nie miałam pojęcia (dalej nie mam :P), cóż to takiego.
Co do Mullermilcha – gdzie go capnęłaś? Chociaż nie wiem, czy sama udam się na polowanie, bo mam w tej chwili milion jogurtów w lodówce, a owoce leśne nie są moim ulubionym wariantem smakowym. Poczekam na Twoją recenzję i się zastanowię :D
Ludzie wymyślają pytania, nominują innych żeby odpowiedzieli na te pytania i potem te osoby muszą wymyślić kolejne pytania. A tak to przynajmniej tylko 7 rzeczy muszę wybiórczo napisać.
Muller kupiłam w osiedlowym sklepie, taka nowość, ze same kasjerki pokazywały sobie ten produkt bo nie wiedziały, że mają coś takiego w sklepie ;D
O jaaa, niech mnie ktoś nominuje do tego liebster awards, to Ci takie pytania wymyślę, że padniesz :D
Druga sprawa – po głębszym zastanowieniu nie będę kupowała nowego milcha, póki nie spróbuję normalnych, bo bez sensu zabierać się do tematu od d. strony, która nawet nie jest reprezentatywna dla serii (choć niejeden mówi o d. „druga twarz”). Dziś wybieram się do Tesco, bo wypatrzyłam tam w czwartek fajną rzecz, którą chcę zrecenzować, ale nie wpadłam na to, żeby ją kupić :D Dobrze, że Tesco tak blisko!
Ty z tym dzieckiem tak na serio? :O Czy to tylko żart?
Te jogurty mnie kusiły! Dobrze, że nie kupiłam.
Przeczytaj dobrze ostatni punkt, tam powinnaś znaleźć odpowiedź. Jeśli nie, wtedy zapytaj jeszcze raz, a ja wszystko Ci wyjaśnię :) Swoją drogą… ciekawam, dlaczego akurat o tę kwestię zapytałaś. Czyżby wyróżniała się na tle innych? ;>
Haha teraz rozumiem :P Dobry żart! ;)
No nieźle, i ja zostałam nominowana. :D
A jogurtów nigdy nie zauważyłam, w sumie to nawet dobrze.
To lepiej się nie rozglądaj, bo samo patrzenie na nie może obrzydzić Ci życie :P