Kiedy wreszcie zrobisz prawo jazdy?!, czyli nieszczęśnik za kierownicą

Są na świecie rzeczy, które teoretycznie może robić każdy. Mam tu na myśli bieganie, tańczenie, rysowanie prostych kształtów typu człowiek, drzewo, słońce, pisanie listów, zamawianie pizzy, zalewanie wrzątkiem porannej kawy. Jednemu będą one wychodziły lepiej, drugiemu gorzej, ale nie może zdarzyć się sytuacja, w której ktoś powie, że nie potrafi (wyłączając ludzi chorych, niepełnosprawnych, zbyt młodych, zbyt starych itd., ale to uznaję za oczywiste).

Opanowanie tych rzeczy jest kwestią czasu, zapału, motywacji i poświęconej pracy. Od zalewnia zupki chińskiej da się na przykład przejść do przyrządzania aligatorów w sosie z tybetańskiego żuka, przy okazji zdobywając tytuł polskiego Master Chefa.

Istnieją jednak również takie rzeczy, których nie wystarczy się wyuczyć (choć oczywiście można próbować), bo potrzeba czegoś więcej – powołania, talentu? Nie wiem. Rzeczy te trzeba po prostu czuć.

Czy do pracy potrzeba powołania?

Żeby zostać przedszkolanką lub nauczycielem w szkole należy iść na odpowiednie studia lub kursy, ukończyć je, a potem złożyć w wybranych placówkach swoje CV – nic prostszego. Tylko czy to wystarczy, aby dobrze opiekować się dziećmi?

Czy jeśli moja wiedza będzie na poziomie bardzo dobrym, na roku nie znajdzie się student lepszy ode mnie, a dyrektorka przedszkola powie, że atrakcyjniejszego CV nie widziała w całym swoim życiu, to będę potrafiła odpowiednio opiekować się dziećmi? Czy zdołam przekazać im wiedzę i przygotować do późniejszego życia, jeśli z natury dzieci nie lubię, bo mnie irytują, bo śmierdzą zupą kalafiorową, bo nie da się z nimi porozmawiać tak, jak z dorosłymi?

Albo bycie księdzem. Czy wystarczy ukończyć seminarium, osiąść w wybranym kościele i planować, że poświęci się życie czemuś wyższemu, jeżeli doskonale zna się swoje słabości i wie, że kocha się płeć przeciwną bardziej od tego, któremu zamierza się służyć?

Są tysiące prac, których wystarczy się nauczyć, do których wystarczy się przyzwyczaić i po prostu chodzić. Są jednak i takie (prace i zajęcia w ogóle), do których trzeba tego czegoś.

Dobre przykłady na zobrazowanie tematu pochodzą z show-biznesu i dziedziny artystycznej. Weźmy muzyków – można śpiewać (Kasia Nosowska) i śpiewać (Mandaryna). Można rapować (Peja; proszę o ciszę) i rapować (Lech Roch). Można grać na gitarze (Jennifer Batten) i grać na gitarze (Andżelika z występu w Dzień Dobry TVN). Mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, gdyż podobnie jest z pisaniem, malowaniem i milionami innych czynności. Przejdźmy zatem do tego, czym szczególnie chcę się z wami podzielić.

fot. Dollen (Flickr)
fot. Dollen (Flickr)

Kto nie powinien jeździć samochodem?

Myślę, iż teza, że jazda samochodem nie jest dla każdego i zdecydowanie nie każdy powinien robić prawo jazdy może brzmieć dość kontrowersyjnie, choć ostatnimi czasy słyszy się ją coraz częściej, szczególnie gdy ma miejsce wypadek, a my chcemy dać upust złym emocjom i skomentować w ten sposób sytuację. „Bo taki ktoś nie powinien nawet mieć prawa jazdy!” – krzyczymy. A potem nerwy opadają, sprawa przycicha, a my spotykamy się na imieninach ciotki z całą rodziną i znów zamęczamy biednego chrześniaka pytaniami typu: „No to kiedy wreszcie zrobisz to prawko?”.

Zupełnie nie przyjmujemy przy tym do wiadomości, że ów chrześniak nie lubi aut, nie czuje ich i wcale nie chce jeździć. Auto trzeba mieć i koniec. Komunikacja miejsca śmierdzi, jest pełna żuli, Cyganów i wczorajszych imprezowiczów, a poza tym autobusy się spóźniają, kosztują, ochlapują nas w deszczowy dzień i przytrzaskują drzwiami nasze torby, gdy jedziemy na wakacje. W wielkim skrócie: MPK to samo zło, a ty musisz mieć prawo jazdy.

prawo-jazdy-rock-cohen
fot. Rock Cohen (Flickr)

Z własnego doświadczenia mogę wam powiedzieć, że nie ma nic gorszego (oczywiście są miliony takich rzeczy) od pytania: „To kiedy wreszcie prawko?” zadanego po raz tysięczny. Nie, gdzie tam!, milionowy, i to przeważnie przez kilka wybranych osób, którym najwyraźniej zacięła się płyta lub cierpią na chorobę Alzheimera w trybie wybiórczym i nie pamiętają, że już odpowiedzieliśmy im co najmniej dziesięć tysięcy razy (pozostałe „razy” zbywaliśmy głośnym beknięciem albo facepalmem), że nigdy.

Cóż, niektórzy tego nie zakodują. Nie zrozumieją, że jeśli ktoś nie czuje auta i wie, że jak tylko wyjedzie na drogę, spowoduje wypadek, to lepiej, żeby tego prawa jazdy nigdy nie zrobił. Jedyny racjonalny powód zmuszania się do egzaminu i prowadzenia jest taki, żeby ludziom nigdy nie zabrakło okazji do narzekania i wygłaszania powypadkowej złotej myśli: „Bo taki ktoś nie powinien nawet mieć prawa jazdy!”.

Na koniec dorzucam własną historię z robienia prawa jazdy, bo tak – dałam się namówić, tak – straciłam ponad tysiąc złotych i tak – jestem osobą, która do dziś słyszy magiczne: „To kiedy wreszcie prawko?” podczas spotkań z paroma nieustępliwymi osobami. Dla nich oświadczenie: nigdy, moi kochani. Nieważne, ile razy zapytacie, ile razy będziecie się ze mnie śmiać i ile razy powiecie, że to proste jak drut. Ja i tak zostanę przy swoim, bo wolę pociągać z piersiówki autobusowego żula, wysłuchiwać tramwajowego creepa i udawać, że nie widzę cygańskich dzieci wyciągających od ludzi pieniądze, niż któregoś dnia zabić na drodze człowieka tylko dlatego, że uważacie, że bez auta jestem gorsza. Cieszcie się swoimi samochodami, a mi dajcie spokój.

fot. Jari Lehtinen (Flickr)
fot. Jari Lehtinen (Flickr)

Olga i nauka jazdy samochodem

(część pierwsza*)

Kiedy skończyłam osiemnaście lat i uzbierałam kwotę potrzebną na zapisanie się do szkoły jazdy, natychmiast to uczyniłam. No, może nie natychmiast, bo żeby nie iść samotnie zaczekałam na przyjaciółkę, ale to i tak wydarzyło się niedługo później.

Wybrałyśmy szkołę, do której miałyśmy dobry dojazd, cena była atrakcyjna i w ogóle wszystko zapowiadało się w porządku. Nazwy nie podam z czystej sympatii, bo właściciel to świetny człowiek, a instruktora mile wspominam do dziś. Po „ukończeniu” kursu dzwonił do mnie jeszcze parę razy (pewnie dostaje się jakąś premię za każdy zdany egzamin, ale wolę myśleć, że po prostu mnie lubił), ja jednak pozostałam nieubłagana.

Przez kolejne tygodnie od zapisania sumiennie uczęszczałyśmy na naukę teorii w dusznej, zakurzonej salce zorganizowanej na poddaszu starej kamienicy. Uczyłyśmy się pilnie, chociaż tu powinnam zacząć już pisać w pierwszej osobie liczby pojedynczej, bo na owym strychu nasze drogi zaczęły się rozchodzić.

(Ja jestem osobą, która aktualnemu zajęciu poświęca się w stu procentach (przykład: blog), przyjaciółka zaś miała wiele różnych rzeczy, którymi zajmowała się równocześnie i prawdopodobnie żadna z nich nie miała priorytetu. Może nie był to jej czas).

Kiedy przyszło mi zdawać wewnętrzny egzamin teoretyczny, nie popełniłam żadnego błędu. Byłam teoretycznie w stu procentach przygotowana na praktykę. Teoretycznie. Dostałam bardzo sympatycznego, starszego instruktora jazdy, z którym mogłam i porozmawiać, i pożartować, a choć parę razy dotarłam na skraj wytrzymałości i popłynęła mi z oka łza, zawsze zdołał mnie jakoś pocieszyć.

fot. Jan Tik (Flickr)
fot. Jan Tik (Flickr)

Patrz na jezdnię! I na znaki! Na światła i ludzi też!

Niezmiernie denerwowały mnie jego teksty typu: „cofaj do tyłu!” albo „ponieś do góry!”, przez co miałam ochotę zatrzymać auto na środku drogi i wykrzyczeć mu w twarz, że nie da się cofać do przodu i podnosić w dół, ale poza tym – podkreślam raz jeszcze – bardzo go lubiłam.

W przeciwieństwie do auta (będącego jego prywatnym, bo szkoła nie miała własnych), tego bowiem nienawidziłam. Już po pierwszym posadzeniu czterech liter za kierownicą wiedziałam, że czeka mnie horror. Na każdą jazdę docierałam z bólem brzucha, miałam nadzieję, że umówione dni nie nadejdą lub instruktor się połamie i nie dotrze (przepraszam pana, panie instruktorze).

Jadąc przed siebie, nie potrafiłam patrzeć jednocześnie na jezdnię, znaki, światła, ludzi – za dużo tego. Gdyby nie mężczyzna obok, który kontrolował pozostałe czynniki drogowe (pozostałe tj. wszystkie oprócz tego, co działo się przede mną, a nawet i to), pewnie dziś blogowałabym z więzienia.

„Najlepsza” była pierwsza jazda (każda trwała dwie godziny). Instruktor postanowił od razu rzucić mnie na głęboką wodę i kazał jechać do centrum (żeby było jasne – za kółkiem siedziałam wcześniej raz, inaczej: jeden, bo chłopak był tak dobry wziąć mnie na opuszczony parking, gdzie prawie walnęliśmy w latarnię).

fot. Andrey Belenko (Flickr)
fot. Andrey Belenko (Flickr)

Czy da się pomylić hamulec z gazem?

Nie było źle, bo nikogo nie zabiłam. Druga godzina poszła „trochę” gorzej, bo udaliśmy się na plac manewrowy, gdzie miałam poćwiczyć jazdę po łuku. Nic trudnego – nawet debil by to zrobił. Cóż, najwyraźniej na drabinie umiejętności prowadzenia pojazdów stoję niżej niż debil. Kiedy przejechałam po pachołku, instruktor wysiadł i poprosił, żebym podjechała trochę do przodu, aby mógł wyjąć plastikowy słupek spod kół i sprawdzić, czy przetrwał.

Jechałam sobie więc powolutku do przodu, a widząc, że idzie mi całkiem nieźle, postanowiłam dojechać do koperty i zaparkować. Ze szczęścia, że jadę i jestem super, pomyliłam jednak hamulec z gazem i z całej siły uderzyłam w metalowy słup (zapomniałam napisać, że szkoła jazdy była malutka i niezbyt bogata – co pewnie wywnioskowaliście z zakurzonej salki do nauki oraz aut należących do instruktorów – a plac manewrowy wynajmowała i mieścił się on na terenie weekendowego targu, gdzie stały wbudowane „szkielety” poszczególnych stanowisk).

Ze stresu, zamiast zatrzymać auto, dalej cisnęłam gaz. Taak, instruktor był przeszczęśliwy, szczególnie że z maski wypadła jakaś tam część, a słup wygiął się w znak mniejszości/większości. Jeśli chodzi o mnie, oczywiście zaczęłam płakać, wysiadłam i powiedziałam, że już nigdy więcej nie siądę na kierownicą.

Instruktor odpowiedział, żebym dała mu chwilę, poszedł poprzeklinać na bok, by móc wrócić spokojniejszy i wyjaśnić, że to nie moja wina, tylko jego, bo nie powinien był zostawiać mnie samej na drugiej godzinie ćwiczeń. I jak już wiecie, do auta wsiadłam jeszcze kilkanaście razy, bo kurs naprawdę ukończyłam.

Żeby nie przedłużać, moje życie samochodowe wcale nie uległo poprawie i zdarzyło się jeszcze parę nieprzyjemnych sytuacji (jakby przywalenie w słup na targu nie wyczerpywało nieszczęść przewidywanych na jednego kursanta), jak na przykład uderzenie w czyjeś auto podczas parkowania tyłem. Na pytanie, czy dobrze czuję, że w coś uderzyłam, dostałam odpowiedź: „Tak, jedziemy!”. Taki to był ten mój pan instruktor, taka to byłam (i jestem) ja. Parkować w sumie nie nauczyłam się w ogóle, a jeśli przypadkiem się udało, to było to… no, przypadkiem właśnie.

Inna sytuacja: podczas wewnętrznego testu praktycznego egzamin przechodził również drugi kursant, a nasi instruktorzy postanowili się nami wymienić, czego mojemu nigdy nie wybaczę. (Oczywiście koniec końców to dobrze, bo nie straciłam pieniędzy na egzaminy). W stresie osiągnęłam poziom, jakiego w wyluzowaniu nie osiąga nawet najbardziej wytrwały jogin, a na x błędów, które można popełnić podczas jazdy, popełniłam ich dokładnie x. Jakbym po raz pierwszy siedziała za kółkiem (tak się zresztą czułam).

ryan
Yes please!

Czy lubię jeździć samochodem?

Na koniec – żeby było jasne – uwielbiam jeździć samochodami, szczególnie wieczorem i we mgle, ale zawsze na przednim miejscu pasażera. Nie ciągnie mnie, by się przekonać, jak to jest na siedzeniu obok, bo byłam tam i wiem, że się nie nadaję.

Nieważne, czy zdam tysiąc testów teoretycznych i zdobędę tytuł najlepszego kursanta roku, bo i tak nic nie przygotuje mnie na jazdę w prawdziwym świecie. W tym prawdziwym świecie takie Olgi jak ja po prostu nie mają prawa jazdy i nie jeżdżą autami. I niech tak zostanie.

***

Do osób rozsądnych apeluję: nie męczcie ciągłymi pytaniami o prawo jazdy ludzi, którzy nie chcą prowadzić samochodu z jakichkolwiek przyczyn.

Malkontentów zaś pozdrawiam, wesoło machając UrbanCardem**.

* Części drugiej nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie.
** UrbanCard = karta komunikacji miejskiej.


Adnotacja do tytułu wpisu: Początkowo w drugiej części zdania chciałam użyć słowa baba, co nie miałoby sensu, gdyż kobieta wcale nie musi być gorszym kierowcą od mężczyzny (wszystko zależy od niej). Uznałam zatem, że napiszę nieszczęśnik, choć i to wcale mnie nie zadowala. Jak znajdziecie coś lepszego, piszcie.

20 myśli na temat “Kiedy wreszcie zrobisz prawo jazdy?!, czyli nieszczęśnik za kierownicą

      1. Trzy, bo mi włosy siwieją na samą myśl o trzymaniu kierownicy w ruszającym się aucie.
        Tak naprawdę to jedynie ojciec mnie męczy o prawko (bo jak popije to jest problem z podwózką, bo bracia nie zawsze są dostępni) reszta bliższej rodziny za bardzo zna moją opinię na ten temat i jaką mam niską odporność na stres żeby mi truć tyłek.

        1. U mnie to niestety trochę więcej osób, na szczęście dla równowagi od innych dostaję wsparcie.

  1. Ja prawko mogę robić dopiero od przyszłorocznych wakacji, ale już się nad tym poważnie zastanawiam. Głównie ze względu na rozmowy z moją mamą typu: „Czemu nie ruszasz? Przecież masz zielone.” „Hm, może dlatego, że na przejściu są ludzie..?” Boję się, że to byłoby niebezpieczne dla innych, a i stresujące dla mnie. Szczególnie, że z opanowaniem chociażby jazdy na rowerze miałam problem. :P

    1. Nie nastawiaj się źle, a nuż będziesz mistrzem kierownicy i wprawisz w kompleksy niejednego faceta ;>

  2. Gratulacje samoświadomości.
    Przynajmniej nikogo nie zabijesz, a sobie oszczędzasz nerwów i pieniędzy.

  3. A ja bardzo lubię prowadzić auto. Pod warunkiem, że jest to auto Maćka i prowadzę je po parkingu. Na myśl o wyjechaniu na ulicę dostaję drgawek, także… cóż, dobrze to ujęłaś: priorytety :D

    Kiedyś prawko zrobię. Określenie 'kiedyś’ jest tutaj bardzo odpowiednie :D

    PS. Damian zdał prawko, jeździ bardzo fajnie ;)
    Kiedy to dziecko urosło na dwa metry i przesiadło się z plastikowego tira-jeździka do prawdziwego Golfa?!?! ;(

    1. Jak mogłaś tak późno przeczytać wpis, którego jesteś w pewnym momencie bohaterką :D
      Co do Damiana – całkiem niedawno na siebie wpadliśmy. Oczywiście mnie nie poznał, ale fakt… przerósł mnie o jakieś dwadzieścia głów i czułam się przy nim jak dwarf :P

  4. To tak jak u mnie.. Mam już dość wiecznych pytań o to, kiedy zrobię prawo jazdy. Mam 25 lat i kilka lat temu zrobiłam kurs, natomiast nie zdałam egzaminu. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie siebie jeżdżącą samochodem. Wczoraj dwie osoby po raz kolejny zapytały mnie o prawo jazdy, jedna osoba rutynowo pyta mnie co miesiąc… mam już tego naprawdę dość. Czy prawo jazdy naprawdę jest priorytetem dzisiaj ? Dlaczego presja innych sprawia, że wszyscy muszą mieć prawo jazdy, a potem właśnie, gdy dojdzie do naruszenia zasad ruchu drogowego jest wielkie zdziwienie i komentarz ” ten/ta to nie powinien/powinna mieć prawa jazdy”.

    1. Otóż to. Wolę nie posiadać prawka, niż do końca życia mieć świadomość, że kogoś zabiłam/uszkodziłam. Pytania, mam nadzieję, z biegiem czasu się znudzą.

  5. Bardzo interesujący wpis. Według mnie prawo jazdy daje niezależność w każdym aspekcie życia.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.