[Ciąg dalszy poniedziałkowego wpisu zakupowego]
Jak zwykle miało być na raz, ale rozpisałam się niemiłosiernie i wyszło na dwa. Tym lepiej, bo nie musiałam niczego skracać ani pomijać. Enjoy!
7. Kinder Chocolate
Skończyłeś osiemnaście lat, wyniosłeś się z domu, musisz prać własne brudy ubrania, samodzielnie odkurzać i myć naczynia? Sięgnij po czekoladki Kinder, dzięki którym znów poczujesz się jak dziecko!
Poskacz po łóżku, otwórz okno – powydzieraj się trochę lub rzuć jajkiem w przechodniów, jak robiłeś to parę (-naście?) lat temu (i nie kłam, że nigdy nie rzucałeś, bo dobrze wiem!). Nikt, absolutnie nikt nie odbierze ci tej chwili przyjemności. Pamiętaj tylko – cokolwiek robisz i na cokolwiek sobie pozwolisz podczas tego momentu beztroski, niestety dla reszty świata nadal jesteś dorosłym, teoretycznie rozsądnym człowiekiem, który odpowiada za swoje czyny. Przed sądem zasłanianie się chwilową niepoczytalnością i zwalanie winy na firmę Ferrero nic ci nie da. Takie wykręty znają już na pamięć.
Upolowane w: Tesco
Waga: 50 g
Kcal: 554 kcal/100 g
8. Światowe słodycze
Jeśli jakichś produktów nie ma w Polsce, a ty nie przeglądasz ofert sklepów internetowych ani nie podróżujesz, to prawdopodobnie nie będziesz o nich wiedział, a co za tym idzie – nigdy ich nie spróbujesz. Chyba że masz przyjaciół, którzy myślą o tobie podczas swoich podróży i przywożą ci rzeczy, o których nawet nie odważyłbyś się śnić.
Ja na szczęście takich mam, dzięki czemu okazyjnie dostaję słodkości, do których nawet nie wiem, jak się zabrać, bo nie mają polskich instrukcji (rada dla osób znajdujących się w podobnej sytuacji: kiedy brak wam polskich napisów na opakowaniu, najlepszym wyjściem będzie załadować całość do ust, a potem gryźć i połykać jak najszybciej się da, zanim odkryjecie, że tym razem nie był to słodycz, a na przykład kostka do toalety). Na zdjęciu zobaczyć możecie batoniki w niepełnym składzie, gdyż do przedstawienia reszty musiałabym wykonać gastroskopię bądź odtworzyć jedną z najsławniejszych scen filmu Trainspotting. Co byłoby raczej obrzydliwe i wolałabym tego nie robić.
Upolowane w: świat długi i szeroki :)
Waga: różnie
Kcal: jak wyżej; będzie w recenzji
9. Muller Kids Pony
Malina, mmm. Nieważne. Na ten jogurt nie skusiłam się bowiem ze względu na smak (w takim wypadku nawet nie zbliżyłabym się do lodówki), ale na kolor i kształt chrupków. No bo różowe i beżowe kucyki pony? Really? Już dawno nie widziałam niczego tak uroczego i z chęcią napisałabym, że o mało co nie rz… tęczą, gdy dowiedziałam się o zawartości mniejszego pojemniczka, ale jestem kulturalna i się tak brzydko nie wyrażę. W ogóle to nie wiem, jak informacja o konikowej zawartości jednego z mullerowych Mixów mogła mnie ominąć. Nieprawdopodobne. Uświadomiło mnie dopiero jedno ze zdjęć na Bangli, w związku z czym postanowiłam szybko uzupełnić braki w wiedzy. Reszta jest milczeniem, a recenzja pojawi się wkrótce. I ha-ha!
Upolowane w: Carrefour
Waga: 150 g
Kcal: 128 kcal/100 g
10. Puszki na słodycze
Kiedy w domu twym stoi puszek metalowych na słodycze sześć, to wiedz, że potrzebne są ci dwie kolejne. Żadna liczba puszek nie jest bowiem powodem, by nie dokupić jeszcze paru. Szczególnie gdy te nowe mają cudowne rysunki lub kształt. Poza tym jeśli wrócisz do domu i okaże się, że w jedną z nich nie masz czego włożyć, to zawsze możesz wrócić do sklepu i dokupić odpowiednią ilość słodyczy. Logiczne.
A tak na poważnie, to w zeszłym roku przed świętami, czyli mniej więcej tą samą porą, zakupiłam jedną ogromną puchę i dwie mniejsze (również w Nanu Nanie). W domu posiadałam wówczas trzy, w tym dwie zajęte przez drobne słodycze, podczas gdy wszystkie ciastka, wafelki i większe opakowania leżały w szafce luzem, bo po prostu się nie mieściły. Nauczona życiem w bloku (gdzie w każdym momencie mogą się zalęgnąć mrówki faraona) doskonale wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić. Jedyne zaś rozsądne coś oznaczało zakup pojemników, w których mogłabym szczelnie zamknąć moje zapasy.
Na puszki padło dlatego, że podobają mi się od zawsze i nie raz patrzyłam zazdrosnym okiem na filmowe bohaterki, które chowały w nich swoje skarby. Dodając dwa do dwóch wyszło zatem, że muszę kupić własne (puszki, nie bohaterki), a po roku kolejne, bo słodka kolekcja rośnie szybciej, niż znika. Kto wie, może w 2015 r. znów przygarnę kilka, a moje mieszkanie zamieni się w raj złomiarza.
Upolowane w: Nanu Nana
11. T-shirt
Nie ma to jak kupić fajne ubranie w jednym z ulubionych sklepów. Szczególnie, gdy ubranie owo jest kilka rozmiarów za duże, a na dodatek wziąłeś je z działu dla płci przeciwnej. Taak.
Na dzień dzisiejszy równouprawnienie w Polsce działa tak, że kobieta ma prawo ubierać się i zachowywać (przynajmniej w większości przypadków) jak mężczyzna, co nie działa w kierunku odwrotnym. Ja mam to szczęście, że jestem kobietą właśnie, dzięki czemu żadna półka w sklepie nie jest dla mnie zakazaną, a wybór żadnego ciucha nie wzbudzi podejrzeń przy kasie. I choć żal mi mężczyzn, to jednocześnie się cieszę, bo lubię uwielbiam nosić za duże bluzki i bluzy, obojętnie z którego działu pochodzą.
Tym razem zdecydowałam się na rzecz męską, gdyż ma ona ciekawy wzór i jest w jednym z moich ulubionych kolorów (grey is the new black, kiedy posiadasz zwierzaka o jasnej sierści). Na rysunku widzimy potwora… – może nie jest to ciasteczkowy potwór, ale jakiś potwór na pewno – którym odstraszę potencjalnego wroga próbującego zwinąć z mojej nowej torby (o czym za chwilę) jedną z dopiero co zakupionych czekolad (co w torbie robią czekolady? – o tym też za chwilę). No i na koniec rzecz najważniejsza – za duży męski t-shirt to nie tylko idealna kobieca bluzka, ale również tunika i sukienka na każdą porę roku. Dlatego dziewczyny, jeśli chcecie oszczędzać na ubraniach: kupujcie w męskich działach!
Upolowane w: Cropp
12. Rękawiczki
Kiedy byłam bardzo malutka i miałam urodziny, a ktoś kupował mi pluszowego misia, w głębi ducha płakałam z rozpaczy. Nie, nieprawda. W głębi ducha kładłam tę osobę na wielkim metalowym stole, przewiązywałam folią spożywczą niczym Dexter, a potem długo i wolno bawiłam się w reżysera filmów gore.
Z perspektywy dnia dzisiejszego myślę, że to bardzo dobrze, iż ludzie nie potrafią czytać w cudzych myślach. Wyobrażacie sobie, co by pomyśleli o moich rodzicach, gdyby odwiedzając nasz dom przynieśli mi na powitanie misia? Niewątpliwie posądziliby ich o wychowywanie małego szatana czy czegoś w tym rodzaju. A ja byłam całkiem normalnym, miłym dzieckiem, które po prostu nienawidziło wypchanych, kolorowych niedźwiedzi z głupimi uśmiechami na ich głupich twarzach i guzikami w miejscu oczu. Zamiast tego wolałam dostawać pluszowe kotki albo – nieco później – porcelanowe figurki. Nie o tym jednak chciałam pisać. Od miśków zaczęłam tylko dlatego, że niechęć do nich została mi do dnia dzisiejszego i posiadanie ich w swoim otoczeniu ograniczam do absolutnego minimum, czyli kilku pluszaków siedzących dla ozdoby na parapecie (wszystkie wiążą się z ważnymi dla mnie osobami lub chwilami), dwóch okryć wierzchnich z uszami (bluzy i serdaka) a także nowo nabytej pary rękawiczek.
Jasne, gdybym miała wybór, wzięłabym jakiekolwiek inne zwierzę, byleby nie niedźwiedzia, ale najwyraźniej cały świat uważa, iż są to słodkie i urocze stworzenia, w związku z czym producenci odzieży używają ich jako motywu swoich kolekcji. Takim sposobem w sieciówkach, pośród kilku par rękawiczek do wyboru, każda ma nadrukowany niedźwiedzi ryj.
Trudno, tym razem się poddałam. W kolorze są ładne, dobrze ogrzewają dłonie, ponadto można je nosić i w chłodniejsze, i w cieplejsze dni, bo mają ściąganą napalcową część. A na niedźwiedzie ryło nie ma rady. Mogę sobie co najwyżej wydrapać oczy, ale chyba raczej wybiorę opcję pogodzenia się z tymi jednymi rękawiczkami.
Upolowane w: House
13. Torba
Znacie to uczucie, gdy zobaczycie coś na sklepowej półce i od razu wiecie, że prędzej dacie się pokroić, niż opuścicie sklep bez tego? Ja znam i to baardzo dobrze. Nie twierdzę oczywiście, że nigdy nie dałam się ponieść euforii, a potem zakupionej rzeczy nie użyłam ani razu. Znacznie częściej jednak oddawałam jej serce i nosiłam wszędzie, gdzie tylko się dało. Podobnie było (jest) teraz.
Na zakupy zaprosiła mnie mama, jako że czasem przypomina jej się, że mnie kocha (spokojnie mamo, żartuję) i postanawia mi coś kupić. W moim życiu niczego jednak nie brakuje – przynajmniej niczego materialnego – a na bzdury pieniędzy tracić nie lubię (ani swoich, ani cudzych). Nie jestem typem naciągacza, który z oferowanych stu złotych wyda wszystko co do grosza, byle tylko nie musieć oddawać reszty. Pewnie na tym tracę – pod względem posiadanych dóbr, ale na pewno zyskuję coś innego, cenniejszego. Nieważne, bo nie o tym chciałam pisać. Do zakupów z mamą podchodziłam trzy razy. W każdym dniu znajdowałam w sklepach coś fajnego, ale nie były to przedmioty, które miałby duszę (dlatego lubię lumpeksy, kiermasze książek i targi – tam rzeczy przeważnie tę duszę mają). W trzecim dniu dotarłyśmy do jednej z galerii i znajdującego się tam Croppa. Spokojnie przeglądałyśmy dział z torbami, aż w pewnej chwili mój wzrok przykuła niewielka, pudroworóżowa (jeśli pokażesz mi różową rzecz, na 90% poślinię się ze szczęścia) i stojąca bardzo, bardzo wysoko, wręcz wciśnięta w ekspozycję teczka. Od razu wiedziałam, że stoi tam dla mnie. I że czeka. Natychmiast poprosiłam ekspedientkę, by mi ją ściągnęła. Już wyobrażałam sobie, jak paraduję z przewieszoną przez ramię torbą przed lustrem i nurzam się w narkotycznej ekstazie, kiedy usłyszałam, że nie może mi jej ściągnąć, bo jest tylko jedna, nie wolno jej ruszać, poza tym i tak mi jej nie sprzedadzą. Say whaat?! Pozbierałam szczękę z ziemi, otarłam łzę kołyszącą się na rzęsach lewego oka i wyszłam (-łyśmy) z powrotem do galerii. By złagodzić moje rozczarowanie, mama wskazała na kilka innych sklepów, jednak żadna torba i w ogóle żadna znajdująca się w nich rzecz nie mogła równać się z pudrowym różem croppowej teczki. Dlatego podjęłam decyzję – będę walczyć. Nie sprzedadzą tu, sprzedadzą gdzie indziej, ale towar ściągnąć muszą. Nastawiona walecznie i przyodziana w wojenne barwy wkroczyłam do Croppa od razu kierując się do kasy. Po odstaniu kolejki i wycelowaniu lufy karabinu maszynowego w sprzedawcę dowiedziałam się jednak, że nerwy nie są potrzebne, bo to jakieś nieporozumienie. Torebkę nie tylko ściągnęli, ale i sprzedali (ostatnia sztuka, więc na dodatek objęta zniżką). Okazała się zupełnie niepraktyczna – twarda, z małą ilością wolnej przestrzeni w środku (za to idealna do noszenia cienkich, łamliwych tabliczek czekolady), ale poza tym zupełnie cudowna i dawajmiswojesercejąca. Na przekór wszystkiemu udało mi się władować w nią zawartość poprzedniej torby szkolnej i choć nie zmieści się tam nic ponad to, i tak będzie dumnie wisiała u mojego boku. Jest to bowiem trofeum, które sama sobie wywalczyłam. Dowód mojego męstwa i order zwycięstwa. Moja Piękna Teczuszka.
Upolowane w: Cropp
Na zupełny koniec chciałabym poinformować, że wpis miał zostać opublikowany wczoraj, ale niespodziewanie wyskoczyło mi kino i inne atrakcje… tak, również zakupy. Powstrzymam się jednak od opisywania ich (póki co), bo nie chcę załamywać ani was, ani siebie.
Dziękuję za uwagę i pożdrawijam.
Wow, jak wiele uroczych rzeczy (rękawiczki :3 ). Pamiętam jak pierwszy raz kupowałam tego Mullera i miałam wrażenie, ze ekspedientka dziwnie na mnie patrzy. :D A te kindery to kolejny ze smaków mojego dzieciństwa.
Ja na szczęście kupowałam go między innymi produktami, więc ekspedientka nie zwróciła uwagi lub po prostu spowszedniały jej ludzkie dziwactwa :D
Ten kucykowy jogurt jest pyyyszny <3 Dodatkowo chrupki to kucyki, a ja kocham konie! :)
A rękawiczki nieziemskie, chcę takie!
W razie czego rękawiczki są jeszcze w innych modelach, niestety wszystkie z niedźwiedzim ryłem :P
Właśnie dzisiaj w Hausie widziałam te urocze rękawiczki i zastanawiałam się nad ich kupnem, ale ostatecznie stwierdziłam, że jest troszkę za wcześnie na myślenie o zimie (tak bardzo tęsknię za cieplutkim latem) :)
P.S. Bardzo podoba mi się tutaj i na pewno będę często zostawiała komentarze :)
Bardzo się cieszę, że mnie odwiedziłaś i że Ci się podoba :)
Za latem też tęsknię, ale zima/zimna jesień tuż-tuż, więc trzeba zacząć zbierać okrycia wierzchnie.
Czy tylko ja zauważyłam, że jeden z batonów nazywa się Pupa? :D
Gratuluję spostrzegawczości. Zastanawiałam się, czy ktoś zauważy ;)
Ja zauważyłam też ale wolałam tego nie komentować bo jak przeczytałam to ze śmiechu zleciałam z krzesła :D
Ciekawe, czy mi tez bedzie do smiechu, jak przyjdzie czas, by to zjesc… :D
Zagraniczne słodycze, aż łezka mi się zakręciła na wspomnienie węgierskich batoników i wpisywania w google tłumacza opisu, by wiedzieć co ja jem i czy nie ma w tym truskawek.
Coś mi się wydaje, że czeka mnie spacerek do House. Ale hej, i tak muszę kupić rękawiczki i tak, mogą być w miśki.
Nigdy nie rzucałam w przechodniów jajkami, byłam grzecznym dzieckiem i wiedziałam, ze nie wolno marnować jedzenia. Lałam wodą z pistoleciku.
Ja mieszkalam za wysoko na pistolecik :(
Jak kupisz rekawiczki, to sie pochwal gdzie i jakie. Moze akurat zauwazysz jakies bez niedzwiedziego ryla.
Masz świetny styl – z przyjemnością czyta się to, co piszesz. :) Widzę, że zakupy udane. Narobiłaś mi smaku na coś słodkiego… Oj, Ty niedobra! ;-)
Za komplement bardzo dziękuję, a za narobienie smaku… przepraszam? :D