Hello my name is Crunchy Nougat
Oto kolejny baton, który wzbudził we mnie pewną dozę lęku (jedzenie bywa straszniejsze od horrorów). Tym razem chodziło o skojarzenie z Daimem, który – pokruszony – mógł się czaić w środku, brrr. Musiałam jednak być dzielna i zmierzyć się z nim jak na dorosłą osobę przystało. Z tasakiem w ręku. Tak na wszelki wypadek.
Lindtowy Crunchy Nougat pachnie mleczną czekoladą, ale i karmelem: tym razem nie milkowym, ale marsowym. Jego opis przeczytałam dopiero jedząc batona, dzięki czemu dałam się miło zaskoczyć drobinkom cieniutkich i kruchych wafli. Poza nimi miały jednak chrupać również orzechy… tylko gdzie one się podziały? Skoro nie było ich w mojej sztuce, to może kolejna osoba kupująca Hello… trafiła (lub dopiero trafi!) na podwójną liczbę. Lucky bastard!
Teraz nadzienie. Miało być nugatowe. A nie, przepraszam, miało z nugatem, tylko znów… czym jest ów nugat? Bo na pewno nie kawałkami włażącego w zęby plastiku, jak na przykład w Toblerone. Nie jest też pokruszonym Daimem ani składnikiem jednolitego nadzienia, to bowiem ma smak… pralinowy (jak czekoladka Merci). Poza tym, gdyby nugat miał być nadzieniem, zostałby zapisany na etykietce jako przymiotnik, a tak… cóż, mamy zagadkę (a przynajmniej ja mam).
Jedząc batona i próbując odpowiedzieć na powyższe pytania, poczułam, że w środku chrupie coś jeszcze. Coś maleńkiego, słodkiego, skrystalizowanego… czyżby nugat? Nie wiem, poddaję się. Może to po prostu ząb pracownika fabryki, który nieszczęśliwie ukruszył mu się tego dnia wprost do kadzi. A jeśli jednak nugat, to w takim razie jaki smak ma samo nadzienie? Jest tłuste i słodkie, co wcale nie przybliża nas do rozwiązania zagadki. So many questions.
Ostatecznie batonowi przyznaję 6 chi, jednocześnie zaznaczając, że chyba jednak wolę Cookies & Cream. Ponadto dorzucam porównanie Crunchy Nougat do Ferrero Rocher, bo i takie pojawiło się w mojej głowie podczas konsumpcji. Naprawdę warto po niego sięgnąć, bo zapewnia dużo atrakcji: tak zmysłowych, jak i filozoficznych. Szkoda tylko, że ma skandalicznie małe kawałki orzeszków (szczegół do poprawy).
Opis: Czekolada mleczna nadziewana nugatem (38%), kruchym orzechem laskowym (3%) i kawałkami wafla (3%).
Wartość energetyczna na 100 g: 552 kcal (i 215 kcal w batonie)
Wartości odżywcze na 100 g: białko 8,5 g; węglowodany 51 g; tłuszcz 35 g.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy laskowe (12%), miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, mąka pszenna, emulgator (lecytyna sojowa), laktoza (z mleka), sól, aromat (wanilina), tłuszcz roślinny), ekstrakt słodowy (jęczmień), syrop ze skarmelizowanego cukru, naturalny aromat waniliowy, substancja spulchniająca (wodorowęglan sodu). Może zawierać śladowe ilości migdałów. Czekolada mleczna: Masa kakaowa: minimum 30%. Masa mleczna: minimum 18%. Oprócz tłuszczu kakaowego zawiera tłuszcze roślinne.
Wyprodukowano: w Niemczech
Dystrybutor: Lindt & Sprüngli (Poland) Sp. z o.o.
Waga: 39 g
Upolujesz w: Alma, Delikatesy T&J
Cena: 5,69 zł
Ocena: 6 chi
Hello my name is Pink Explosion
Mmm… maliny. Zapowiadała się prawdziwa eksplozja.
Oglądając opakowanie (wyróżniające się na tle pozostałych; od razu widać, że z innej edycji) oraz umieszczony na nich rysunkowy podgląd batona, przypuszczałam, że w środku znajduje się dwukolorowe nadzienie o konsystencji pianki, zapewne mleczne i malinowe. Ku mojemu zdziwieniu okazało się jednak, że górna warstwa jest czymś w rodzaju dżemu owocowego zawierającego dużą ilość pesteczek wchodzących głęboko w zęby, dół zaś jednolitym i zwartym nadzieniem mlecznym albo śmietankowym (co trudno odgadnąć, jako że zupełnie przeszło smakiem malin). Owoce były kwaśnawe, choć gdybym nie patrzyła wcześniej na obrazek, dałabym sobie rękę obciąć (no, może jednak komuś innemu), że są to wiśnie. Smakowały bowiem identycznie, jak wsad wiśniowych galaretek w czekoladzie. Za którymi nie przepadam.
Ostatecznie cieszę się, że lindtowa Pink Explosion jest propozycją tymczasową, bo ani mnie nie zachwyciła, ani nie robi dobrego „pijaru” reszcie. Jest dobra, bo słodka i oblana doskonałą czekoladą, nad którą już nie raz się rozwodziłam, aczkolwiek mi owoce do takich kompozycji po prostu nie pasują. No i te pestki, ech.
Baton otrzymuje 3 chi ze wstążką, przy czym ta ostatnia pyszni się na karku psiaka w związku z jakością i smakiem czekolady.
Opis: Czekolada mleczna nadziewana.
Wartość energetyczna na 100 g: 528 kcal (i 206 kcal w batonie)
Wartości odżywcze na 100 g: białko 6,2 g; węglowodany 53 g – w tym cukry 51 g; tłuszcz 32 g – w tym kwasy tłuszczowe nasycone 20 g; sól 0,16 g.
Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, tłuszcz roślinny (palmowy, kokosowy, z nasion palmy), syrop glukozowo-fruktozowy, odtłuszczone mleko w proszku, cukier inwertowany, mleko skondensowane, śmietanka, puree malinowe (1%), bezwodny tłuszcz mleczny, emulgator (lecytyna sojowa), sok wiśniowy, skoncentrowany sok cytrynowy, laktoza, naturalne aromaty, aromat wanilina, dwutlenek węgla. Może zawierać orzechy laskowe i inne orzechy.
Wyprodukowano: w Niemczech
Dystrybutor: Lindt & Sprüngli (Poland) Sp. z o.o.
Waga: 39 g
Upolujesz w: Alma, Delikatesy T&J
Cena: 5,69 zł
Ocena: 3 chi ze wstążką
Kliknij po Cookies & Cream
Kliknij po Caramel Brownie oraz Strawberry Cheesecake
Póki co wiemy na pewno, że malinowej wersji nie kupimy… A co do reszty, to nie potrafimy się zdecydować :P W takich przypadkach wolimy kiedy w sklepie dostępny jest akurat jeden lub dwa smaki :D
Haha, loteria :D Gorzej, jak będą dwa malinowe albo dwa truskawkowe serniki i co wtedy?
Powiedzmy, że jak faktycznie będzie taka sytuacja to się dopiero zaczniemy martwić :D
W sumie, czytając Twoje recenzje, myślę, że to całkiem udana seria;)
Nawet bardzo, w dużej mierze dzięki lindtowej czekoladzie.
A tak, chyba jednak bardziej mi smakowała nugatowa niż ciasteczkowa, znowu nie chce mi się sprawdzać. Tej różowej nie widziałam i za bardzo nie żałuje, róż mnie odpycha. ;D
E tam, wygląda pięknie, gorzej ze smakiem. Zawsze można kupić i postawić na szafce, żeby leżała i poprawiała nastrój :)
Tych owocowych nie jadłam ale mimo niezbyt dobrej opinii chcę spróbować :D
A nugatowy…kocham! On jest najlepszy ze wszystkich :)
Kupię kiedyś nugatowy i ciasteczkowy, zjem oba pod rząd i zdecyduję. Póki co nadal skłaniam się ku temu drugiemu.
Ej no, a w batonikowym Pink Explosion nie ma subtelnego efektu strzelania w ustach? W czekoladzie było… Zresztą, batonik w składzie też ma dwutlenek węgla, więc COŚ powinno być czuć :D. Odsyłam tu: http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2014/08/lindt-pink-explosion-mleczna-ze.html
W moim nie było, może trafił mi się trefny towar ;) Jedyne, co „strzelało”, to pestki malin. Kolejnego zaś kupować nie zamierzam, więc pozostanę przy wersji, że nie strzela nic.
Recenzję przeczytam jutro, dzięki za linka.
Na pewno to były pestki?;)
Na pewno. Nic nie strzelało, ani nie musowało, jak u Ciebie.
No dobra, 99%.