W tym roku byłam bardzo grzeczna, uczynna i miła. Nie używałam wobec innych zdań przepełnionych sarkazmem oraz nie wygłaszałam żadnych ironicznych opinii. Odwiedzałam mamę tak często, jak by tego chciała, regularnie sprzątałam mieszkanie i nie krzyczałam na Rubi, gdy zrobiła coś złego. Ponadto pomagałam niewidomym i starym przechodzić przez ulicę, częstowałam bezdomnych chlebem i dokładałam się panom spod Biedronki do Amareny. Krótko mówiąc: byłam idealna.
Nadszedł grudzień, a wraz z nim perspektywa mikołajek, świąt i pisania listu z prośbą o prezenty. Jak dowiedzieliście się z powyższego, w stu procentach prawdziwego akapitu, byłam przykładną obywatelką, dobrą córką i wzorową koleżanką, w związku z czym paczka jak najbardziej mi się należała. Jeden list, jak co roku, napisałam w papierowym pamiętniku, drugi zaś przekazałam słownie mojej mamie, gdyż ma ona kontakty ze Świętym i co roku daje przekazuje mu, co trzeba. Wśród rzeczy, jakich sobie zażyczyłam, znalazła się kolejna dawka literatury, jako że moje ostatnie zamówienie miało być o wiele większe, ale rodzicielka uznała, że po co mam tyle wydawać, lepiej zrzucić coś na Mikołaja. A że uwaga wydała mi się słuszna, od listy mej odjęłam pewną serię, o której jeszcze wspomnę, dorzuciwszy za to coś innego. Coś innego… taak, czegóż to ja mogłam sobie zażyczyć? Czekolad, oczywiście. Mało mi tych stu tabliczek (a tak na poważnie, to boję się nawet liczyć), które już mam. Potrzebowałam jeszcze więcej. Poprosiłam o: zwykłą Milkę Oreo (bo dużą już mam), Ritter Sporta Espresso (bo kawową limitkę też już mam) oraz wedlowskiego Grzańca (skoro nie mogę pić ani nawet zjeść mocno alkoholizowanego Lindta Choco Rum, to pocieszę się tym wytworem ludzkiej fantazji i pomysłowości). Tak pięknie skonstruowanej listy prezentów nie można było zignorować.
Oreo (100 g)
Sobota ranek: otwieranie paczek i przeglądanie prezentów.
Sobota wieczór: otwieranie i jedzenie stugramowej Milki Oreo.
Muszę przyznać, że już dawno nie byłam tak podekscytowana posiadaniem nowej czekolady. O Oreo bowiem naczytałam się dużo, zarówno o tej większej (300 g), jak i mniejszej (100 g). Bardzo chciałam mieć obie, żeby móc porównać ich skład, smak, konsystencję, budowę… wszystko. Wersję maxi zdobyłam już jakiś czas temu, kiedy zapanowało Wielkie Czekoladowe Szaleństwo i sklepy prześcigały się w organizowaniu promocji. Wypatrzyłam ją w Tesco, mocno przytuliłam i zabrałam ze sobą do domu. A potem zakopałam w szufladzie, bo choć wydawała mi się rewelacyjna i zjedzmnieterazjąca, to muszę przyznać, że czekolady w podobnych rozmiarach onieśmielają mnie. Boję się ich rozpieczętowania, bo nie potrafię przewidzieć, ile czasu zajmie mi skonsumowanie całości, a nie chcę, żeby zwietrzały i tak dalej. Wymówek jest mnóstwo.
Inaczej było z małą Milką, która przy poprzedniczce wygląda niewinnie i niskokalorycznie (taak, oczywiście). Wiedziałam, że otworzę ją szybko, choć nie spodziewałam się, że jeszcze tego samego dnia. Zew czekolady był jednak silny. Tym bardziej, że po spróbowaniu lindtowego Hello my name is Cookies & Cream zakochałam się w tym nadzieniu. A wnętrze Milki Oreo to nic innego jak mleczna, delikatna chmurka, w której zatopiono gorzkawe, oreowe kawałki herbatników.
Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi na myśl podczas jedzenia czekolady, były Kinderki. Ta sama miękkość, słodycz i proporcje warstwy mlecznej do czekolady, tu jednak dodatkowo sypnięto chrupiących (twardych, nierozmiękłych) czarnych ciastek, które odpowiadają za urozmaicenie konsystencji oraz innowacyjny wygląd. Przez mleczną polewę prześwitują niczym piegi spod delikatnej skóry jasnowłosej panienki. I choć mi osobiście niezbyt się to podoba (co innego piegi, one są urocze), wierzę, że inni za taką kompozycją kolorystyczną szaleją. Inna sprawa wnętrze czekolady, to bowiem absolutnie mnie zachwyca. Połączenie bieli i czerni, na dodatek oblane jasnobrązową czekoladą, która z góry wiadomo, że będzie pyszna, kusi zmysły. Mmm. Kostki wprost rozpływają się w ustach, roztaczając na języku przyjemne uczucie gładkości, lekko zakłócanej przez herbatniki, oraz niebiańskiej słodyczy.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wygryzła kilku ciastek z warstwy czekolady i nie zjadła by themselves. Konsumując całość bowiem, nie mogłam odkryć, czy aby na pewno są to słynne Oreo. Czegoś mi brakowało, coś było nie tak. Przede wszystkim nie były gorzkie, ale po prostu chrupiące. Dopiero oczyszczenie ich i zjedzenie osobno rozwiało wszelkie wątpliwości. Tak, są to Oreo. Gorzkie, kakaowe, wyraźne w smaku Oreo. Ponadto po zakończeniu przygody z czekoladą, o czym zaczynając, nie mogłam przecież wiedzieć, w ustach utrzymuje się smak nie polewy czy białego nadzienia, ale markiz właśnie. To miłe wrażenie.
Gdyby nie fakt, że otwierając czekoladę i próbując wyciągnąć ją z opakowania, ułamały mi się trzy rzędy, zjadłabym całą naraz. Uznałam jednak, że to znak i zostawiłam resztę (dwa rzędy) na dzień następny. Tego wieczora dopchałam jeszcze śliwki w czekoladzie Jutrzenka Dobre Miasto, o czym niedawno pisałam, gdyż Milka Oreo – słodka i mleczna, ale ułamana, więc niepełna – nie zapewniła mi wystarczającej dawki cukru i innych dobrodziejstw zawartych w czekoladzie. Jedyne, czego naprawdę żałuję, to fakt, iż nie potrafię się taką tabliczką delektować. Nie wyobrażam sobie zaparzyć do niej kawy i ciumkać kosteczka po kosteczce. Wykończyłabym się psychicznie. Dla mnie delektowanie się czekoladą oznacza otwarcie jej, oglądanie czegoś na laptopie i zjedzenie. Od pierwszej kostki do ostatniej (z wyjątkami, takimi jak znaki w postaci samoistnego przełamania się czekolady). Muszę się jednak zastanowić, czy naprawdę jest czego żałować. Co innego, gdybym zazdrościła innym, bo sama nie czerpałabym z mojego sposobu przyjemności. Ale czerpię. Może więc niech każdy robi po swojemu i wszyscy będą szczęśliwi.
Ocena: unicorn smaku
(w związku z prześwitywaniem ciasteczek przez czekoladę byłam na Oreo zła i dałam jej 6 chi ze wstążką, ale przy konsumpcji drugiej tabliczki… omg)
Skład i wartości odżywcze:
Ważna informacja: W związku z postanowieniami na nowy rok i tak dalej, obiecałam sobie nie dokupować przez najbliższe miesiące żadnych słodyczy (chyba że będą limitowane) i porządnie zabrać się za czyszczenie już posiadanych. Nie chcę doprowadzić do sytuacji, w której zostanę sam na sam z dziesięcioma przeterminowanymi 300-gramowymi czekoladami (koszmar… o mamo, przyśni mi się to dzisiaj w nocy!). Już w tej chwili wiem, że idzie mi dobrze, więc być może zakupy nadejdą szybciej, niż się spodziewam.
Większa Milka mi bardziej smakowała, aczkolwiek ilość cukru skutecznie zapobiega zjedzeniu zbyt wielkiej ilości na raz :D
„Nie używałam wobec innych zdań przepełnionych sarkazmem oraz nie wygłaszałam żadnych ironicznych opinii” – *ja się nie śmieje, to tylko kaszel, kaszel mówię, mam specyficzny kaszel*
Jeśli duża Milka będzie jeszcze lepsza, to już w ogóle umrę z zachwytu.
Powinnaś jak najszybciej znaleźć się… w aucie… i jechać do szpitala, bo taki kaszel może być niebezpieczny!
Ja ją po prostu kocham, naprawdę. I moim marzeniem byłoby, żeby zrobili wersję batonik-3 kostki jak zrobili z klasyczną Milką bo również mnie gramatura czekolad odstrasza i ich nie kupuje. Ogólnie najlepiej by było gdyby każda czekolada miała swoje mini-wersje po kilka kostek ale to już taka moja utopijna wizja świata. Szczerze nie jadłam nigdy ciastek Oreo więc nie mam pojęcia jak się mają do tej czekolady. Ale Milka to moja ulubiona mleczna czekolada jeśli chodzi o taki zwykły blok bez niczego bo jest najbardziej słodka i mleczniasta + ten słodziutki krem i jeszcze drobne kawałki ciasteczek dające po prostu więcej „zabawy” przy jedzeniu = najlepsza czekolada. Też uważam, że gdyby nie było ciastek to byłyby Kinder czekoladki w formie tabliczki. I myślę, że ta nowa duża z całymi ciastkami by mi nie smakowała, bo wolę właśnie więcej kremu niż ciastka. A tak poza tym kochałam też Podusie z Biedronki, one smakowały identycznie, Milka Oreo w formie ciasteczka, ale już ich nie ma, na moje szczęście bo opychałam się nimi obsesyjnie.
„Ogólnie najlepiej by było gdyby każda czekolada miała swoje mini-wersje po kilka kostek ale to już taka moja utopijna wizja świata” – przecież to moje słowa! Codziennie zasypiam z tym pobożnym życzeniem, aby któregoś dnia koncerny czekoladowe zaczęły wypuszczać batonikowe odpowiedniki każdej pełnowymiarowej czekolady. To byłoby niebo.
Ależ jest batonik milki oreo! I nie tylko oreo ;)Ale oczywiście nie w Polsce:
http://www.woman.at/_storage/asset/4398841/storage/womanat:content-large/file/59830131/34503559.jpg
Niemcy to mają fajnie…
Oja przeprowadzam sie do Niemiec :D Dzięki za informacje!
Widziałam już te batoniki, smuteczek.
P.S. Dla zdesperowanych są dostępne na Allegro, więc aż tak bardzo narzekać nie możemy.
Chociaż w moim idealnym świecie byłyby jednak o połowę mniejsze ale ja to jestem wymagająca maruda! Siostra czasem odwiedza sąsiadów to ją zmolestuje żeby ich poszukała, w Internetowe zamówienia raczej mi się nie opłaca bawić ;)
Jest mała wersja milki oreo jako batonik, szkoda tylko, że w Niemczech -,-
Masz na myśli inne niż te na zdjęciu?
Według nas mała Milka Oreo jest lepsza od dużej, bo dla nas to giga ciacho co jak co, ale oryginalnym ciastkiem Oreo nie było…
Życzymy abyś wytrwała w swoim postanowieniu, bo my mamy z tym problem :D
Dziękuję, ale już zdradzam, że się złamałam… ale kupiłam taką tyci-tyci rzecz, że nawet się nie liczy :D
Z doświadczenia wiem, że w takim postanowieniu wytrwać się NIE DA :P
Oj tam, już nie bądź taka, w coś wierzyć trzeba ;)
Dziś kolejny czekoladowy zakup, ehh :D
O nie nie, to nie jest dla mnie. I że niby Kinderki… Lindta też przyrównuje się w blogosferze do Kinderków, ludzie… Czy ja czegoś nie wiem? Lindt i Milka są podobne? Kurde, chyba muszę zjeść Kinderki :D
Lindt i Milka nie są podobne, tego pierwszego przywołałam ze względu na nadzienie Cookies & Cream, w którym obie występują. Jednak zarówno nadzienia, jak i czekolada je okrywająca, nieco się różnią (choć obie są bardzo dobre).
Jeśli zaś chodzi o Kinderki, to co Ci szkodzi, spróbuj, może zrozumiesz tę metaforę smaku. Naprawdę oba w/w produkty w jakiś sposób je przypominają.
Będę pamiętać o tych Kinderkach, muszę je zweryfikować :>.
Był też Ritter Sport Cookies & Cream – moim zdaniem słaby.
Hle, hle. Jutro recenzja ;)
Moja ulubiona Milka! <3 Wiedziałam, że Ci zasmakuje :D
I moim skromnym zdaniem – te prześwitujące plamki są urocze :3
Wiem, że ulubiona, pamiętam z Twojego wpisu. Tworząc recenzję, nawet o Tobie myślałam :)
Kochana :* Ja tam się nie mogę doczekać recenzji o mini ritterach!
Wytrzymaj jeszcze dwa Danio :P
Do dnia dzisiejszego poznałam już 6 wersji R.T. i o każdym mam tekst, tylko że zrobiła się kolejka.
Uwielbiam te czekolade! I w wersji dużej rownież. Nawet obecnie obie mam w posiadaniu
Super :) Za dużą też się w końcu zabiorę.
I znowu zachciało mi się tej czekolady… albo i Kinderek, chociażby!
Też czasem za mną chodzi, ale nie będę przecież kupowała ciągle tej jednej, skoro jeszcze tyle innych przede mną :P
No ciekawe… Ja kupiłam tą Milkę i po rozpakowaniu była idealnie „gładka”. Nic przez nią nie prześwitywało. Ciekawe co jest tego powodem…
Dodam od razu, że zakupiłam wtedy polską Milke..
Zrobiłam powtórkę z pół roku temu, ale nie pamiętam, jak czekolada wówczas wyglądała. Wiem tylko, że wciąż bardzo mi smakowała.
To nawet przy czekoladzie nie leżało. Skład: cukier i olej palmowy jako główne składniki a tłuszcz kakaowy dopiero gdzieś po środku, określa ten produkt jako czekoladopodobny a nie czekoladę. Omijać szerokim łukiem
Wyroby czekoladopodobne to zupeeełnie inna bajka, o czym wie każdy, kto trochę pożył w XX wieku :) A że Milka nie ma idealnego składu, to fakt.