Wielokrotnie wspominałam, że mam w domu sporo czekolad, których nie jem, bo szkoda mi je otwierać. Ostatnio jednak wszystko się zmieniło. Nie tyle nabrałam na zachomikowane tabliczki ochoty, tę bowiem miałam zawsze, ile pomyślałam, że jeśli nie teraz, to kiedy? Wybór był dość prosty: albo przełamię mój nie do końca racjonalny lęk przed pełnowymiarową tabliczką, albo poczekam, aż każda z nich przekroczy swój termin i wtedy je wywalę, ewentualnie oddam wszystko komuś innemu. Decyzja była oczywista.
Jedyna informacja, której do tej pory nie zdradziłam, to ilość oraz marki przetrzymywanych (niczym zakładnicy) czekolad. Nie tyle zależało mi na budowaniu aury tajemniczości czy graniu niedostępnej, ile naprawdę nigdy tego nie sprawdzałam. Za liczbę starczało mi określenie „dużo” (choć podejrzewam, że prawdziwi miłośnicy piszący o tabliczkach mają ich dziesięć razy więcej), za firmę zaś „trochę tego, trochę tamtego”. Dopiero teraz wiem, jak sytuacja wygląda naprawdę. Poza Wedlami, których posiadam sztuk pięć i Milkami, które w chwili obecnej goszczę w słodyczowych szafkach cztery, na absolutnym pierwszym miejscu stoi Ritter Sport z wynikiem dziewięciu okazów. Niektóre z posiadanych tabliczek liczą po 90 g, inne po 300 – bywa różnie. Rozpoczęłam jednak wdrażanie Wielkiego Planu, który wyzeruje wsie.
Zbyt długie zwlekanie, zwłaszcza w odniesieniu do Ritter Sportów, wpędziło mnie w obłędne koło: czekałam, bo bałam się ich spróbować, potem zaczęłam się bać, bo skoro już tyle czekałam… i czekałam dalej, przez co bałam się podwójnie. Sytuacja bez wyjścia. Zwlekałam zaś tak długo, bo wszyscy R. S. chwalą, bo wszyscy się zachwycają, bo to, bo tamto. Czułam, że jeśli czekolada mi nie posmakuje, wyjdę na lamera (takie tam presje społeczne i inne sprawy). Więcej nawet: jeśli mi nie posmakuje, jak przeżyję ze świadomością, że czeka mnie jeszcze ponad osiemset gramów?!
Cookies & Cream
Na pierwsze starcie ever z długo wyczekiwanym i idealizowanym Ritter Sportem wybrałam wersję mini o smaku Cookies & Cream z zestawu Fruhjahrs-mix. Uznałam bowiem, że jeśli podczas degustacji lindtowych Hello my name is… nadzienie owo momentalnie podbiło moje serce, a Milka Oreo tylko potwierdziła zamiłowanie do ciasteczkowo-kremowego wnętrza, Ritter powinien powalić mnie na kolana. Rozłożywszy się więc na łóżku, przystąpiłam do degustacji.
Jako pierwsze ocenie poddałam opakowanie. Śliczne, malutkie, utrzymane w biało-niebieskiej kolorystyce, z wizerunkiem trzech wyrazistych kakaowych ciasteczek. Jedno z nich wesoło moczy się w jogurcie (kremie), dwa zaś leżą obok niewielkich okruszków i robią człowiekowi ochotę na zawartość opakowania. Nie czekając więc dłużej, bo i po co?, rozkleiłam plastikowe skrzydełka.
Czekolada była dość jasna, ale na tyle zwarta i gęsta, że nie prześwitywały przez nią fragmenty ciastek, co potraktowałam jako minus w kontakcie z Milką Oreo. Zapowiadało się więc nieźle. Po przekrojeniu jednej z kostek dowiedziałam się jednak, dlaczego prześwitywanie nie stanowiło zagrożenia: ciasteczkowych okruszków było tak mało i były tak mikroskopijne, że trudno byłoby im pokonać warstwę czekolady, skądinąd wcale nie nazbyt grubą. W tym momencie poczułam pierwsze rozczarowanie. Ritter Sporcie, nie tego oczekiwałam!
Dalej wcale nie było lepiej. Czekolada mleczna, do jakiej jestem przyzwyczajona i jaką lubię, jest słodka i mleczna. Ta zaś wypada podejrzanie gorzkawo, deserowawo, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, iż smakuje jak podrabiane Nesquiki z dyskontu i to te niezbyt dobrej jakości. Absolutnie nie mój gust. Za to nadzienie… nie, nie nazwę go marzeniem. Nazwę je koszmarem. Przede wszystkim nie miało ono nic wspólnego z cudownym wnętrzem Hello… czy Milki Oreo. Było oleisto-wodniste w konsystencji, skrywało tak mało ciastek, jak podejrzewałam (zawsze była szansa, że się gdzieś ukryły), a do tego ten wstrętny posmak… W składzie znalazłam informację o wanilii, ale dałabym się pokroić za to, że ktoś dolał do nadzienia olejku migdałowego. Nie kropli czy kilku, ale całą buteleczkę. I żeby było jasne – lubię migdałowy olejek, ale bez przesady… jeszcze nie zwariowałam, żeby wyjadać koncentrat pomidorowy łyżeczką prosto ze słoika albo wypijać sok zagęszczony w postaci nierozcieńczonej. Za takie atrakcje podziękuję (tym bardziej, że kiedyś to zrobiłam i skutek był… kolorowy. Dosłownie).
Cóż zatem mogę powiedzieć o Ritter Sporcie Cookies & Cream… o moim pierwszym w życiu spotkaniu ze słynnym i uwielbianym przez rzesze Ritter Sporcie? Że zupełnie nie trafił w mój gust, że wydał mi się wstrętny i że wolałabym przez miesiąc jeść najtańsze czekolady z najbardziej obskurnego dyskontu, gdzie po regałach przechadzają się karaluchy, a na zapleczu pani Jadzia opłukuje szynki Domestosem, niż ponownie włożyć do ust choć kostkę tego czegoś. Przykro mi, ale recenzowana czekolada to byle co. Nie, nie byle co, to prawdziwy koszmar. Na domiar złego, bo przecież zjedzenie niejadalnej czekolady to mało, wspomnę, że w zestawie Ritter Sport mini Fruhjahrs-mix, w którym znajdowała się wersja Cookies & Cream, zostały zaburzone proporcje. W towarzystwie czterech biało-niebieskich opakowanek znalazły się trzy biało-zielone i tylko dwie biało-pomarańczowe. Z tego zaś, co widzę na zdjęciach w Internecie, to defekt wyłącznie mojej sztuki. Wybrakowanie. Trefny towar. Ironia losu. Świat ze mnie zakpił.
Pierwszy raz z Ritter Sportem uważam za nieudany, miłych wspomnień mieć nie będę i nie dołączę do grupy pikietujących przeciw okrojonemu wachlarzowi smaków na polskim rynku i proszących o ich rozszerzenie. Więcej nawet: jeśli cała reszta niemieckich propozycji ma podobną do Cookies & Cream jakość (dziś już wiem, że nie, ale tego się obawiałam podczas pierwszego testu), z przyjemnością stanę w opozycji, głosując za ich uszczupleniem. Nie mogę bowiem znieść faktu, że Lindt dał radę, Milka dała radę, a idealizowany Ritter Sport… ech…*
* Uwaga, uwaga! Podejrzewam, że na kiepski smak całego zestawu wpłynęła bliska upłynięciu data ważności. Powrót po latach do tego wariantu był bardzo udany.
Opis: Czekolada nadziewana kremem waniliowo-śmietankowym (39%) i kawałkami chrupiących ciasteczek kakaowych (6,9%).
Wartość energetyczna na 100 g: 571 kcal (i 97 kcal w czekoladce)
Wartości odżywcze na 100 g: białko 6 g; węglowodany 53 g – w tym cukry 49,7 g; błonnik 1,25 g; tłuszcz 38 g – w tym nasycone kwasy tłuszczowe 20,53 g.
Skład: cukier, tłuszcz roślinny, masło kakaowe, cukier mleczny, masa kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku (3%), mąka pszenna, tłuszcz mleczny, kakao w proszku (0,6%), lecytyna sojowa, naturalny aromat wanilii, naturalny aromat, sól.
Nazwa zestawu: Ritter Sport mini Fruhjahrs-mix
Producent: Alfred Ritter GmbH & Co. KG
Waga: 150 g całe opakowanie (9 x 16,67 g)
Upolujesz w: Alma
Cena: 9,99 zł
Skład i wartości odżywcze wersji z 2016 roku:
Ocena: 1 chi(ocena zweryfikowana przy 100-gramowej tabliczce)
Żadnej letniej limitki RS nie miałyśmy okazji spróbować, ale teraz raczej nie żałujemy, choć przyznamy się, że często własnie ta wersja wołała nas z półki sklepowej, żeby ją kupić :D
O boże nie, nie, nie – Wasze szczęście, że jej nie kupiłyście. Aż mnie przechodzą dreszcze, jak sobie przypomnę jej smak.
Serio aż tak było źle? Nigdy jeszcze żadne RS nie wywołało u nas podobnych wrażeń :P
Uwielbiam ten smak! Chociaż muszę przyznać, że Milka Oreo smakuje mi bardziej ;) *sorry Ritter*
Milka a Ritter to niebo a dziesiąty poziom podziemia piekła.
Bez przesady ;) Ta limitka nie jest zła serio, mnie bardzo smakuje i uważam ją za bardzo udaną :D No na pewno jest lepsza od tej nudnej żurawinowej :P
Ritter ci nie smakuje !!??!1 *wyciąga pochodnie i widły* Chociaż o ile pamiętam ten smak nie był jakiś szczególnie WOW. Hmmm, daje ci szanse, bo nie wiem czy próbując normalnej tabliczki nie zmieniałabyś zdania *chowa pochodnie i widły*. Zrzucę to na karb opakowania.
Chowaj te widły, ja nie Shrek :D Dalej będzie lepiej (jeszcze nie w tym zestawie, ale już w kolejnym mmm :)).
Ostro oceniasz. :D
Bo na nic więcej to paskudztwo nie zasługuje, przysięgam.
Już miałam krzyczeć, że ja też chcę tę czekoladę, ale po przeczytaniu recenzji przeszło mi, pozostanę przy moich ukochanych Milkach z oreo :)
I masz rację. Milka Oreo to jest to :)
Mi ta limitka też nie smakowała. Milka z Oreo bez porównania lepsza.
Nawet nie patrząc na firmę to aż szok, że podobne obrzydlistwo ujrzało światło dzienne.
Ten smak rzeczywiście był kiepski (http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2013/05/rittersport-cookies-cream-mleczna.html). Jadłam ją wraz z limitkami http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2013/05/rittersport-erdbeer-vanille-waffel.html i http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2013/05/rittersport-mleczna-nadziewana-kremem.html – były znacznie ciekawsze.
Malinę-żurawinę mam, będzie za jakiś czas w recenzji (jeszcze nie jadłam, ale nie nastawiam się na nic wybitnego, bo to maliny ;)). Wafelkowej nie posiadam, a szkoda. Mam za to jeszcze Erdbeer joghurt.