Moja blogowa przygoda z gorzkimi czekoladami jest jeszcze w powijakach i nie bójmy się mówić o tym otwarcie. Póki co zrecenzowałam pojedynczą tabliczkę z Wawelu, z której na dodatek zjadłam tylko jedną kostkę. Okazała się niezbyt dobra, cierpka i kwaśna, a ja przyznałam jej 3 chi, choć z perspektywy dnia dzisiejszego sądzę, że był to wynik noworocznej łaskawości. Postanawiam się jednak poprawić i oficjalnie obiecuję, że koniec z podobnym pobłażaniem. Jeśli czekolada będzie zła, ocenię ją surowo. I nie ma zmiłuj. W szczególności jeśli chodzi o czekolady gorzkie, z którymi mam słabe doświadczenie i których nigdy w życiu nie wybrałabym w sklepie z własnej woli.
Edel-Bitter 73% kakao
Nie wybrałabym, nie wybrałabym, a jednak ją mam. O cóż zatem chodzi?
Odpowiedź na powyższe pytanie wiąże się z historią, o której już raz na blogu wspominałam, ale było to dość dawno (a każdy wie, że jak dawno, to nieprawda) i nie wszyscy mogą pamiętać (nie wszyscy są też ze mną od początku). Opowieść zaczyna się tak, że wyszłam na spacer z Rubi, ona jak zwykle biegła przodem, wesoło obsikując trawki, ja zaś wlokłam się z tyłu, dzierżąc w dłoni woreczek przygotowany na ewentualne #&*@!. Wtem, zbliżając się do osiedlowego boiska, dojrzałam na ścieżce coś ciemnego. Coś, co przypomniało mi o innym, bardzo odległym w czasie wydarzeniu, mianowicie znalezieniu mojej pierwszej w życiu komórki (szósta klasa podstawówki, Nokia 5110; ach, cóż to były za czasy!). Z racji jednak, że dziś telefon komórkowy to nic nadzwyczajnego, poza tym powiedzenie „znalezione, nie kradzione” jest nie do końca radiościotwórcze (a już na pewno nie dla tego, kto zgubił), magiczną skrzyneczkę postanowiłam zabrać do domu i ustalić, kto jest właścicielem. I to był dopiero koszmar. Chcesz tu być miły, człowieku, a wszyscy sypią ci piachem w oczy. Dzwonisz raz, dzwonisz drugi, dzwonisz dziesiąty i wciąż tylko sygnał nieodbierania, osoby, które nie znają tego numeru albo mieszkają poza miastem. Ughr. Na szczęście po parunastu minutach to ktoś zadzwonił do mnie, dzięki czemu właścicielka, a okazała się nią miła starsza pani, mogła przestać się denerwować o cenny sprzęt.
I tyle z opowieści. No, prawie tyle, bo gdzie tu Ritter Sport? Ano pani, odbierając komórkę, chciała mi wcisnąć pieniądze, ale że mam ciekawsze hobby od zubażania starszych ludzi, poprzestałam na przyjęciu podziękowań. Niepocieszona kobieta wróciła jednak wieczorem, przynosząc mi małą reklamówkę z Edel-Bitter, biedronkową tabliczką Malagi (wtedy się ucieszyłam, ale już podczas jedzenia zrozumiałam, w jak wielkim byłam błędzie) i multiwitaminowe cukierki. Supermiłe!
Siedemdziesiąt trzy procent to nawet nie trzy czwarte, a już na pewno nie dziewięćdziesiąt, jak w czekoladzie z Wawelu. Z góry założyłam więc, że będzie dobrze, ale z otwarciem tabliczki szczególnie się nie spieszyłam (a nie spieszyłam się tak skutecznie, że to końca terminu zostały dwa tygodnie).
Po wyjęciu produktu z opakowania w kolorze… no właśnie: jakim? Z pozoru granatowym, ale pod światło staje się on bordowawy. W każdym razie po wyjęciu z niego czekolady, oczom mym ukazały się cieniutkie rzędy bardzo malutkich kosteczek, na których drobnym drukiem upchnięto nazwę firmy. Dziwny i nietypowy widok, aczkolwiek czy zły? Nie jestem pewna.
Zapach prezentował się cudownie. Do nosa docierała nuta gorzkiego, supermocnego kakao. Za nią szła konsystencja: zwarta, twarda, prawie kamienna, łamiąca się nie podług kostek, ale tak, jak jej się akurat zachciało. Czekolada sprawiała wrażenie pomnikowej, nieczułej, wytrawnej i… szlachetnej, tak, określenie użyte przez pana Rittera (edel = szlachetny) sprawdziło się rewelacyjnie.
I to nie tylko w kwestii wyglądu, ale i smaku. Tak jak przypuszczałam, gorzka czekolada na poziomie 73% kakao jest nie tylko smaczna, ale wręcz idealna. Podczas konsumpcji przywodziła mi na myśl wspominane już tabliczki J.D. Gross z Lidla. Była delikatna i aksamitna, dało się ją rozpuścić na języku, ale również schrupać (mi do gustu przypadł zwłaszcza drugi sposób jedzenia, który dzięki twardości i małym kosteczkom okazał się rewelacyjną zabawą). Nie wytwarzała żadnych posmaków, nie była kwaśna ani cierpka. Naprawdę przypominała skamieniały, gorzki i najdelikatniejszy na świecie krem.
Cała tabliczka Edel-Bitter to aż 602 kcal, co może zasmucić osoby gotowe wyzerować ją podczas jednego posiedzenia. Małe kosteczki pozwalają jednak na względnie wygodne łamanie produktu, dzięki czemu mamy wrażenie, że zjedliśmy już wystarczająco dużo rządków i resztę możemy spokojnie odłożyć na inny raz (lepiej, by nastąpił on kolejnego dnia, a nie w kolejnej godzinie).
Opakowanie jest średnio ładne, żeby nie powiedzieć, że zupełnie nieatrakcyjne. Nie przeszkadza mi to jednak dodać go do kolekcji, zachowując przy okazji miłe wspomnienia z konsumpcji.
Jeśli lubicie gorzkie czekolady albo chcecie nauczyć się je lubić – polecam zacząć właśnie od tej, gdyż w najbardziej delikatny i przystępny sposób wprowadzi was w arkana wytrawnej zmysłowości. I aż żal mnie bierze, że nie mogłam wypić do niej kieliszka czerwonego wina.
Ocena: absolutne 6 chi
No popatrz doczekałyśmy się u Ciebie pozytywnej recenzji gorzkiej czekolady :D Bardzo nas to cieszy, bo również ta tabliczka przypadła nam do gustu :)
Byłam naprawdę zaskoczona, ta czekolada jest pyszna!
Taka mała uprzejmość (zarówno z Twojej strony, jak i właścicielki komórki) a robi się cieplej na sercu. :3 No i poszczęściło Ci się z tymi słodyczami.
Z Malagą niekoniecznie (:D), ale Ritter mi to straszne doświadczenie wynagrodził w stu procentach.
Mimo iż moje pierwsze spotkanie z czekoladami z tej firmy było przykre (czekolada smakowała jak zjełczała) tą bardzo chciałabym sppróbowac.. Niestety w żadnym sklepie w moim mieście jej nie ma ;/
Szczerze mówiąc, ja też nigdzie jej nie widziałam, tym bardziej się cieszę, że miałam szansę ją dostać. I mój pierwszy raz z R.S. też był wstrętny, podobnie jak drugi, brr.
Najbardziej ci posmakował ritter, którego ja nie tylko nie próbowałam, ale też nie mam zamiaru próbować. Chyba, że dostanę. Jakbym dostała to łaskawie bym się zastanowił nad konsumpcją.
Ja parę razy w ramach podziękować dostałam Alpen Gold z nadzieniem truskawkowym, brrrrr.
Haha, ja truskawkowego Alpen z przyjemnością bym przygarnęła, mam nawet na liście. Co więcej, figuruje tam wiele czekolad, które powszechnie uznawane są za zło z czeluści piekielnych, acz ja chcę sobie wyrobić własne zdanie, żeby głupio nie powtarzać za innymi.
Ja jestem fanką gorzkich czekolad, ale nigdy tej na sklepowych półkach nie widziałam..
Ja też nie, a szkoda, bo po wykończeniu zapasów z chęcią kupiłabym ją ponownie.
Ooo stara!!!! <3 Ależ mnie zaskoczyłaś tym wpisem, super! Widzę dla Ciebie nadzieję :D. Huh, mam nadzieję, że parę kolejnych moich recenzji zachęci Cię do dalszych prób ciemnej czekolady :).
Ależ entuzjazm! Aż mi się micha ucieszyła :D
Bo naprawdę mnie pozytywnie zaskoczyłaś! :)
łojeju ile tych kosteczek! jednak gorzkiej mówię nie :< czekolada musi być słodka, koniec kropka.
Też tak sądziłam, aczkolwiek ta jest tak delikatna i kremowa… mmm… serio :)
Wiesz co? Tej to ja jeszcze nie jadłam! Ja miłośniczka Rittera i gorzkiej/deserowej czekolady, nie jadłam tego apetycznego cuda :O
Przy następnej wymianie z niemieckimi obywatelami poproś o nią :)
Nie trzeba, widziałam wczoraj w Lidlu :D
To ciekawe, w moim Lidlu nie ma jej absolutnie nigdy. Poza tym Ty i Lidl? :D
Nom, ja mam Lidla nawet blisko, tylko tam są klasyczne smaki, w tym ta! ;)
Jadam RS 50% kakao i była bardzo dobra. Ta przekonuje mnie z jednego fajnego powodu – malutkie, urocze kosteczki.
A tabliczka Malagi (ale chyba nie biedronkowej) czeka u mnie na biedę ;) (też ją dostałam w prezencie, ale jak to mówią – lepszy rydz niż nic).
Jesteś tego pewna? -> klik
Dla mnie od Malagi-biedronkowej tabliczki zdecydowanie lepsze jest nic. A nawet powyższy rydz.
Nigdy jej nie widziałam, ale po Twojej recenzji muszę koniecznie się rozejrzeć w jej poszukiwaniu, bo gorzkie czekolady uwielbiam ;) Może gdzieś uda mi się ją zlokalizować…
Jak znajdziesz, to koniecznie napisz gdzie :)