Są takie produkty, które kojarzą się ludziom, a przynajmniej większości, jednoznacznie źle. Są i takie, które owych ludzi zachwycają jakością, zapachem, smakiem, teksturą, składem… Nie chcę pogrążać żadnej firmy, więc zbiór z rzeczami powszechnie wykrzywiającymi twarz pozostawię pusty, do drugiego zaś jako pierwszy produkt wrzucę czekoladę Lindta. Z kim nie rozmawiam, każdy rozpływa się nad jej smakiem, kojarząc go ze świętami i różnymi innymi ważnymi dniami, podczas których mniej lub bardziej znajomi ludzie obsypują szczęśliwca prezentami. Na co dzień bowiem, jak mamy ochotę na słodycze, idziemy do sklepu po jakąś bardziej przyziemną tabliczkę. Nie wybieramy pralinek Lindor, od których nasz zły nastrój pogorszy się jeszcze bardziej, bo zamiast być smutni, będziemy smutni i biedni. Lindt to opcja na specjalną okazję, wyrafinowana, wspaniała, po prostu lepsza. Ale czy zawsze?
CREATION
Hazelnut de Luxe
To już trzecia przedstawiona na blogu tabliczka z serii CREATION. Zaczęłam od Chocolate Cake, którą uważałam za najmniej ciekawą z posiadanej trójki. I rzeczywiście, okazała się mało ciekawa, bo po prostu czekoladowa. W dalszej kolejności sięgnęłam po Creme Brulee, która miała być i była pyszna, ale zabrakło tego czegoś, co pozwoliłoby jej się przebić przez granicę sześciu chi. Na koniec zostawiłam czekoladę potencjalnie najlepszą: Hazelnut de Luxe, która kojarzyła mi się z rozciągniętym w formie płaskiej i długiej tabliczki Ferrero Rocher. Sądziłam, że będzie delikatnym i jedwabistym kremem orzechowym zatopionym w idealnej mlecznej czekoladzie, wzbogaconym o siekane orzeszki. Ósmy cud świata miał się przy tym chować. W końcu skądś się owo de luxe wziąć musiało.
Kiedy zabrałam się za fotografowanie czekolady i przecinanie kostek dla uwiecznienia wnętrza, osłupiałam. Nadzienie okazało się… twarde! Nóż, który w wyobraźni wchodził w Hazelnut de luxe jak w masło, w rzeczywistości męczył się jak z kamieniem. Zaprzestałam na chwilę działań, robiąc w internecie szybki research, czy moja sztuka nie jest stara i zepsuta, w końcu prawie dwa miesiące przeleżała w piwnicy, w chłodzie. Na szczęście (i niestety), okazało się, że wszystko z nią w porządku, że taka ma być. Informacja ta poraziła mnie jak piorun. Marzenia o delikatnym Ferrero Rocher legły w gruzach.
Pierwszy niuch przekonał mnie, że choć degustacja nie zapowiadała się idealnie, wcale nie oznacza to, że będzie źle. Lindt jak to Lindt, pachniał obłędnie. Mlecznie, kakaowo, słodko, wyrafinowanie. Dokładnie tak, jak powinna pachnieć każda przyzwoita czekolada. Aromatowi odpowiadał smak czekolady, który również był idealny. Mleczny, słodki, kakaowy, doskonały w każdym calu. Zdecydowanie mniej zachwytu wzbudził we mnie środek, od początku degustacji rokujący rozczarowująco. Był pyszny, nawet bardzo, ale nie do odróżnienia od polewy. Gdzie się zaczynał? Gdzie kończył? Powtórka z rozrywki, czyli z jedzenia Chocolate Cake. Tam jednolitość była wywołana smakiem, tu konsystencją. Wyróżniały się jedynie spore kawałki pokruszonych, świeżych i mięsistych orzeszków.
Hazelnut de Luxe może i jest luksusową czekoladą, ale nie ma większego związku z Ferrero Rocher. Jest bardzo smaczny, prawdopodobnie smaczniejszy od Creme Brulee (a już na pewno od nudnego Chocolate Cake), ale to kompozycja znana już w erze dinozaurów. Mój dziadek sięgał po nią namiętnie, gorzkie jak szatan tabliczki przekładając tabliczkami mlecznymi z siekanymi orzeszkami. Bo tym bohater dzisiejszej recenzji właśnie jest – doskonałą jakościowo, ale zwykłą, jednolitą czekoladą z orzeszkami. Zapowiedź jakiegokolwiek kremu, przepraszam: praliny, jest jedną wielką ściemą. Nic się tu nie roztapia, nic nie jest miękkie i delikatne, nie ma szans na bagienko. Jest tylko zwarta, orzechowo-kakaowa tablica. Na domiar złego, wraz z resztą serii, Hazelnut de Luxe pojawił się niedawno w nieco innym kształcie i wymiarze, więc ludzie kupią jako nowość. Ja na pewno więcej po niego nie sięgnę. Jest zbyt powszedni.
Ocena: 5 chi ze wstążką
Trzymałam ostatnio w rękach tę czekoladę w Kauflandzie i też skojarzyła mi się z Ferrero Rocher, chciałam kupić, ale… doszłam do wniosku, że pewnie to tylko czekolada z orzechowym kremem, ale w życiu nie posądziłabym jej o twarde orzechy w środku. Owszem, ja i takie lubię, ale… do tej konkretnej pasowałby mi właśnie delikatny krem.
Chocolate Cake dla mnie była doskonała, bo właśnie idealnie czekoladowa. Nie oceniałam, czy jest ciekawa, czy nie, bo dla mnie biała to być po prostu czekolada do potęgi. Creme Brulee smakowała mi, ale była za słodka i tak jak Tobie, zabrakło mi w niej tego czegoś, a co do tej… po Twojej recenzji raczej jej nie kupię. Jest wiele ciekawszych tabliczek.
Mnie póki co wszystkie z serii Creation zawiodły :( Klasę trzymają tylko kremowe Hello my name is…
Nie będę na ciebie krzyczeć, ze tylko tyle punktów, bo to seria Creation. A dla mnie seria Creation, choć wygląda zachęcająco, jest taka przeciętna w smaku. Kilka perełek, kilka wtop, a cena dość wysoka.
Punktów dużo, opinia gorsza.
Może i powszednia, ale na pewno przepyszna – po Twoim opisie wiem, że by mi smakowała, a poza tym to mi się wydaje, że jadłam ją jakiś czas temu, ale wtedy jeszcze nie zwracałam uwagi na serie – Lindt to był Lindt :)
Ostatnio jadłam pistacjową i była idealna :) No i zwykła ciemna 85% lindtowska to moja ulubiona czekolada ; )
Pistacjową którą? Bo jet kilka. Mleczną (pewnie nie) czy gorzką (pewnie tak)?
Gorzka to ona nie była, ale podchodząca pod ciemne (wydaje mi się że zawartość kakao wynosiła 46%, to chyba się określa jako deserowa). Na pewno nie mleczna, choć mleczne z Linda bardzo lubię ;)
Mleczna Pistache jest akurat do dupki :/
Miałam dokładnie te same wyobrażenia, Ferrero Rocher zamknięte w formie tabliczki.. I równie duże rozczarowanie, wgl nie mam szczęścia do nadziewanych Lindt’ów, chyba będę sięgać po te gładkie :P No chyba że upoluję gdzieś białą z kokosem albo coś.. :3
Dla mnie seria Hello jest mistrzowska, więc próbuj tych tabliczek. A za obrazek a la Ferrero Rocher na opakowaniu Lindt powinien dostać klapsa.
Ferrero Rocher, choć niejedzone już dawno, kojarzy mi się z margarynowo-cukrowym kremem, więc nie chciałabym jego odzwierciedlenia w Lindtcie. Mimo mojego orzechowego fanatyzmu uważam tą Creation za jedną z mniej ciekawych.
Wow, nawet Ty :)
No co :P. Są fajniejsze Lindty.
Nie kusi mnie nawet troszeczkę:) . Wysłałam Ci ostatnio zdjęcia czekolad ta caffe latte jest pyszna :) . Słodka bardzo,ale czuć kawę i to dosyć mocno:)
Weź, bo się zaślinię ;(
I wiesz jaka jest jej cena….3.60 gr:)
Łamiesz mi serce, okrutnico!
ostatnio mama nakupowała mnóstwo czekolad Lindt oszołomiona ich sklepem w złotych tarasach.. no cóż xD nie lubie jesc samej czekolady więc mam ją i pewnie użyję do polewy :3
O, ja bym się cieszyła z takich zakupów :)
Mimo iż nigdy nie lubiłam i nie lubię mlecznych czekolad tą bym spróbowała ;)
Czemu nie lubisz mlecznych?
Wiele razy Ci już opowiadałam jak to skąpie produkty od Lindta, więc o tych czekoladach nie mam nic prawie pojęcia, fakt jadłam pare ich dziwniejszych wydań i w tych długich pojedynczych paskach, ale dużą wersję jadłam chyba tylko jedną, więc można powiedzieć, że jestem zielona w ich temacie :D Ale jakbym mogła pokupić je przecenione… *____* Nie wahałabym się ani sekundy… ale wygram totka i kupię! A co! :D
„Długie pojedyncze paski”, przez większość społeczeństwa zwane po prostu batonami (:D), są z serii Hello i według mnie to najlepsza lindtowa seria, tak w stu procentach moja.
Tak właśnie Hello! Jakie tam batony, to są długie pojedyńcze paski czekoladowe :) Twoja? Hah… wiedziałam, że coś musi w nich być :D
No to jak na razie widać – zawsze.
Jedna z tabliczek Lindt czeka na mnie w półce, a w kolejce do publikacji inne słodycze, podczas kiedy dochodzą następne. Jak żyć?
Czyli kolejna czekolada, którą muszę przetestować, a już szczególnie, że uwielbiam orzechy. *-*
Ciągle coś będzie dochodzić, nie ma zmiłuj. My to przetrwamy bez szwanku, ale nasze biodra i portfele już niekoniecznie :P
U mnie akurat uda, nie biodra. ;-; Chyba nie przestane nigdy na to narzekać, choć też często tego nie robię. Fajnie, że ostatnio idzie tam gdzie każda dziewczyna by chciała. Dlatego najlepiej się nie mierzyć i nie ważyć. :D
Jednak co do portfela to się zgodzę.
Mam ją tylko, że właśnie w wersji 100g. Rozczarowałaś mnie tą recenzją, bo również liczyłam na coś w stylu rocher. Jest jednak szansa, grubsze kostki=więcej nadzienia, może będzie lepiej xD
Tak, tylko że grubsze kostki = więcej twardego i rozczarowującego nadzienia. To ja już wolę moją 150-gramówkę.
Bueh, ostatnio mam wyjątkowy, stanowczy protest na czekoladowe wyroby. Poza tym mam wrażenie, że szybko bym się nią przesłodziła.
Lindtem się nieee da przesłodzić.
Coś nas Lindt ostatnio nie kręci. Jadłyśmy niedawno ciemną z solą morską i skończyła w polewie na placek, bo nie smakowała nam za bardzo.
Ale racja, jakoś ten nowy kształt tabliczek zachęca nas bardziej :P
No bo kształt lepszy, ludzie lubią krągłości :)
Nie jadłam jej, ale mam mniejszą wersję o tym smaku i już nie mogę się doczekać testowania. Czekolada ma jednak baaardzo długi termin to sobie poleży :P Jest jeszcze wersja z czekoladą deserową i to ona piekielnie mnie kusi :)
Widziałam wszystkie nowe, żadna mnie nie woła.
Mnie tylko 2 smaki ;)
Dobrze, że nie wyszło. Wyobrażasz sobie co by było, gdyby Lindt smakował jak RF, z dodatkiem swojej gładkiej czekolady? Przecież to by był, ogólnodostępny, środek uzależniajacy. Do tego papierosy, leżące po przeciwnej stronie sklepu, a przy kasie „na osłodę czekania” jakiś niewinny batonik 50g, mający pińcyt kalorii.
Patent na kulki, niech lepiej zostanie w starych rękach. Chyba, że jedna firma kupi drugą. Wtedy będziemy mieli przesrane. Mleczna kanapka Creme Brulee? Albo kurde pasta do kanapek (coś jak Nutella) Creme Brulee z dodatkiem czekolady Lindt? :D
No dobra, przedstawiłeś mi to całkiem logicznie i rzeczowo. Niech więc będzie, że zawód Lindtem to szczęście mojego życia :D