Dziś drugie z zaplanowanej trójki spotkań w cieniu Wawelu, a dokładniej w cieniu wawelskiej czekolady. Zjadłszy tabliczkę Peanut Butter, po następczyniach nie spodziewałam się niczego specjalnego, a brak entuzjazmu podtrzymywała monotonność przewidzianej na najbliższy wieczór Cocoa Mousse. Czekolada z czekoladą, czekolada z kakao, kakao z czekoladą, kakao z kakao – nic tu nie kusi, nic nie porusza serca, nic nie powoduje natychmiastowego ślinotoku ani szybszego krążenia krwi w żyłach. Ponadto takie połączenie testowałam już w wykonaniu Lindta, Wedla i Ritter Sporta. Czy któryś z nich okazał się wyjątkowy, wybitny, przepyszny? Raczej nie. Zdecydowanie najbardziej zawiódł mnie Lindt, bo względem niego miałam najwyższe oczekiwania. Nie znalazłam w nim lejącej się czekolady ani smaku godnego smakowitego obrazka z opakowania. Tabliczka była jednolita, płaska i pospolita. Lepiej wypadły dwie kolejne firmy, gdyż na Wedla dużo osób narzekało, przez co nie robiłam sobie żadnych nadziei, a w rezultacie miło mnie zaskoczył. Ritter Sport zaś, choć jego nadzienie nie miało nic wspólnego z zapowiadanym musem, odznaczał się doskonałą mleczną czekoladą. Jak na ich tle wypadł Wawel?
Cocoa Mousse (100 g)
Sięgając po tę tabliczkę, z jednej strony obawiałam się płaskiego i jednowymiarowego smaku, z drugiej jednak wyjątkowo miałam ochotę na dużą dawkę czekoladowości. Wyjąwszy ją z puszki, ponownie zachwyciłam się szatą graficzną, tym razem wzbogaconą o nierozpikselowany obrazek kostki (najwyraźniej zajmował się nią bardziej umiejętny informatyk). Delikatne i puszyste nadzienie wyglądało na nim obłędnie, choć po degustacjach czekolad opisanych we wstępie wiedziałam, że nie ma co liczyć na prawdziwy mus. Nazwa tabliczki nazwą, a rzeczywistość rzeczywistością. As always.
Bomba czekoladowości z Wawelu nie idzie w parze z bombą biodrową, co powinno ucieszyć każdą niepoprawną miłośniczkę słodyczy. I miłośnika też, w końcu mamy równouprawnienie. Zmartwi ich jednak wygląd i jakość tabliczki, które mimo ponad dwumiesięcznego terminu ważności nie były nazbyt atrakcyjne. Czekolada rozpadała się i kruszyła, jakby data śmierci przystępowała na grudzień zeszłego, a nie obecnego roku, ponadto jej kolor pozostawiał sporo do życzenia. Sytuację ratował zapach, który był truflowo-kakaowy, wzbogacony delikatną nutą alkoholu. Wąchając Cacao Mousse z zamkniętymi oczami, z całą pewnością powiedziałabym, że mam przed sobą albo trufle, albo mocno czekoladowe cukierki, na przykład Kasztankowe. Oczy miałam jednak otwarte, gdyż chodząc po domu z zamkniętymi, mogłabym się nabawić guza lub wdepnąć skarpetą w coś, w co nikt nie chciałby wdepnąć.
Czekolada została podzielona na piętnaście kostek. Każda z nich miała w sobie jednolite (precz z kłamliwymi obrazkami na opakowaniach!) nadzienie o smaku truflowo-czekoladowym. W strukturze było ono ziarniste, wyschnięte na wiór (prawdopodobnie od upałów, bo na pewno nie przez termin ważności). Choć uznałam je za bardzo dobre, wręcz zaskakująco, to nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jest nieprzyjemnie stare i niemal niejadalne. Otaczająca je czekolada nadal nie była pierwszej klasy, smakując wytrawnie i kakaowo, niemal jak polewa produktów no-name, w konsystencji zaś będąc plastelinowo-plastikowa. Nie ma co liczyć na bagienko, trzeba ją po prostu przełknąć.
Pomimo chłodnego dystansu, z jakim pisałam recenzję, Cocoa Mousse naprawdę mi smakowała. Powiem nawet więcej: byłam zachwycona. Na drugi dzień pobiegłam do Leclerca, by nabyć wersję 125-gramową, której ostatnie sztuki zauważyłam podczas robionych tydzień wcześniej zakupów. W 100-gramówce nie znalazłam w co prawda ani musu, ani dwóch warstw nadzienia, które zapowiadał obrazek na opakowaniu, ale i tak było pysznie. Nie lepiej od Ritter Sporta, lecz nie tak rozczarowująco, jak przy spotkaniu z Lindtem. Najbardziej szkoda mi jakości czekolady, która w pojedynku z latem sromotnie przegrała, padając na plecy jak stary trup. Na dodatek po kilku dniach od otwarcia, gdy chciałam do niej wrócić, była zupełnie niejadalna. Skamieniała, pod palcami kruszyła się jak opętana przez szatana i zgubiła gdzieś smak, którym wcześniej się zachwyciłam. Za to odejmuję punkt.
Ocena: 4 chi
Cocoa Mousse (125 g)
Drugiego wieczoru ofiarą mą padła tabliczka większa, bo 125-gramowa, w której to miałam znaleźć mniej plastikowej czekolado-polewy, więcej zaś pseudomusowego nadzienia. Może to zdanie nie brzmi najsmaczniej, ale naprawdę cieszyłam się na spotkanie z kolejną wersją Cocoa Mousse.
O opakowaniu po raz kolejny pisać nie będę, zaznaczę tylko, że nadal mi się podoba. Kiedy wyjęłam z niego czekoladę, nie spotkało mnie żadne wizualne wow, nie usłyszałam fanfar ani hymnu Polski. Mimo spożywania jej w dniu zakupu – oddalonym od końca terminu o ponad dwa miesiące! – powierzchnię okrywał nieprzyjemny dla oka szron. O ironio, nie oszczędził on ani boków tabliczki, ani góry kostek, na których wygrawerowano napis „High Quality”. Naszło mnie wtedy jedno, filozoficzne wręcz pytanie: To kiedy ja, przepraszam bardzo, mam kupić tę czekoladę, żeby dostać ją w postaci nienaruszonej, nietkniętej zębem czasu i temperatury, niezniszczonej marnej jakości składnikami?
Zapach 125-gramowej Cocoa Mousse był podobny do zapachu jej 100-gramowej siostry, być może nieco bardziej kakaowy, a mniej truflowy. Warstwa zewnętrzna – polewa – była w smaku jak ciemna, ale jednocześnie słodka w sposób cukrowy czekolada. Nie najlepsza i będąca zaprzeczeniem cudownej bagienkowości, ale jednocześnie zdatna do przełknięcia. Po kilku wieczorach z Wawelem naprawdę można się było przyzwyczaić. Zdecydowanie lepiej wypadło nadzienie, czyli twardy, choć delikatnie tłustawy krem (na pewno nie żaden mus). Nie tyle ziarnisty, co proszkowaty. W smaku nie miał nic z trufli, był za to stuprocentowym odwzorowaniem czekoladowych cukierków z Wawelu.
O ile Cocoa Mousse w pierwszym prezentowanym dziś rozmiarze można było oceniać jako czekoladę, o tyle druga forma narzuca myślenie o produkcie jako o cukierkach. Wielkie kostki z dużą ilością nadzienia, smak, zapach… Wszystko sugeruje nam masę pozlepianych ze sobą i pospolitych, ale bardzo dobrych cukierków. Kakaowa polewa i mocno czekoladowy środek, ot. Jak w Michałkach, tylko bez udziału orzecha. Jeśli zjemy ich za dużo, nieco nas zamulą, nieco przecukrzą, ale nie zniechęcą do zakupu kolejnej tabliczki. Naprawdę jest dobrze (choć gorzej niż w Ritter Sporcie).
Ocena: 5 chi
Biedna 100 gramowka, aż dziwne, że tak skamieniala, skoro była jeszcze przydatna do spożycia :0 A z ta 125 gramowka ,jakbym kupiła, to bym się pewnie długo męczyła, bo zawsze jak mam tabliczkę czekolady, to na 2 tygodnie(bo raz mówię ,,a nie, zjem batona,, albo,, nie, zjem jogurt,,) i choć ocena 5 chi jest całkiem wysoka, to jej nie wezmę :)
ale tu jest różnicy tylko 25 g więc to mało:)
Boże, kiedy ja ostatnio jadłam tabliczkę przez dwa tygodnie… :zamyśla się nad marnością własnego życia:
O, proszę, proszę! Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Kakaowy Ritter Sport smakował mi (za parę dni nawet recenzję wrzucę), a to się z nim kojarzy. Ta druga wersja wygląda ciekawiej, mimo że porównałaś ją do cukierków, za którymi, jako za formą słodyczy, nie przepadam. Tu w końcu liczy się smak! Michałki akurat kiedyś lubiłam.
W sumie… nie żałuję, że nie kupiłam, ale dobrze wiedzieć, że tą serią Wawel nie ośmieszył się totalnie.
Ja na pewno w przyszłym roku kupię raz jeszcze.
I tu bym miała obawy tego typu, że… ta z masłem orzechowym rok temu też była rzekomo smaczna. Uważaj, bo i te Ci zepsują. :P
Nie strasz.
Czekolada z czekoladą w wykonaniu Wawela.. Meh :P
Pytanie za to mam offtopowe: widujesz gdzieś RS Karamell nuts? I jeśli jesteś tak jak ja Almowiczką :P, to też masz takie pustki na dziale z tymi czekoladami? :0
Daaaawno nie byłam w Almie, ale zawsze (i tylko) tam widywałam wspomnianego Rittera. Będę w piątek, więc specjalnie dla Ciebie rzucę okiem. Na wszelki wypadek przypomnij mi rano.
Dzięki ^·^
Jadłam tą czekoladę ,ale w tamtym czasie akurat zajadałam się RS to ta mi w zderzeniu ze smakiem kakao mus RS nie smakowała.
Najpierw zjadłam Wawel i się podekscytowałam, potem spróbowałam ponownie Rittera i emocje opadły, bo R. jest lepszy. Ale Wawel i tak smaczny.
Czekolada z czekoladodowym nadzieniem nie zachęca mnie jakoś specjalnie i zdecydowanie wolę zwyczajnie czekoladowe kostki, w których ryzyko zawodu jest znacznie mniejsze. Nadzienie łatwo jest schrzanić i łatwo można doznać trwałego urazu do całej czekolady :p Te wizualnie mnie nie przekonują i faktycznie wyglądają jakby wiele, w swym krótkim życiu przeszły…
Mnie właśnie przekonują czekolady z nadzieniem. Im go więcej, tym bardziej chcę tabliczkę mieć.
ooo ja bym ją zaraz kupiła jak spotkam, moją ulubioną czekoladą jest Milka Noisette, więc wyobrażam sobie, że ta ma podobny środek.. bo, że czekolada niepodobna do milkowej to już wiem :)
Hmm, środek też jest zupełnie niemilkowy. Muszę w końcu spróbować Noisette, mam ją nawet na liście czekolad do kupienia.
koniecznie, jest pyszna, chyba jedyny wariant milki gdzie występuje gorzka czekolada?
Ta czekolada nie wzbudza u mnie żadnych uczuć, ani negatywnych ani pozytywnych. Po prostu jest. Takie wzruszenie ramion. Tym bardziej, zę widać, że czekolada nie jest najwyżych lotów.
„Widać” to rzeczywiście dobre słowo ;)
Nie spodziewałam się, że czekolady Wawel ocenisz tak wysoko :) Mimo tego nie zachęcają mnie ani swoim wyglądem ani smakiem. Swoja drogą zastanawiam się po co „robić” praktycznie dwie identyczne czekolady. Nadzienie truflowo-czekoladowe??? Kilka razy jadłam cukierki z takim nadzieniem i musze przyznać, że producent się nie popisał bo cukierki były okropne… Wawel nie jest najlepszej jakości więc obawiam się, że i tutaj nadzienie nie przypadnie mi do gustu.. Gdyby ktoś mnie poczęstował spróbowałabym dla ciekawości ale nie zamierzam kupować….
Mnie też zaskoczył dobry odbiór czekolad. Kupując je, spodziewałam się średniawki i pożegnania z Wawelem, a tu miła niespodzianka.
Mówiąc krótko – Wawel Cię zaskoczył ;)
Ej dobra, jak Wawel wypada dobrze to chyba szykuje się koniec świata. :D Wygląd tych czekolad z jednej strony mnie obrzydza – bo wyglądają tak tłusto i plastikowo, a z drugiej właśnie to samo sprawia, że bym chętnie zjadła! :D Ja jestem pewna, że ze względu na to nadzienie to nawet i czekolada Wawelu by mi tak nie przeszkadzała jak zwykle to robi.
Próbuj szczęścia w przyszłym roku ;)
Dziś jadłam wersję cieńszą i powiem że jak widać w jej kwestii się zgadzamy – zapach, ocena :D Moja też miała nalot!
Szkoda tylko, że u mnie w Leclercu nie ma tych 125g tabliczek, bo z chęcią bym ją znów kupiła!
U mnie już też nie, wyprzedany sort. Trzeba czekać rok.
Nawet ich nigdzie nie widziałam. Mogłabym spróbować, ale bez naciskania, jest mi to bez różnicy, wezmę od kogoś kostkę czy nie :D Bardzo mnie zdziwiło, że otwarta czekolada stwardniała, nawet czekolada po terminie aż tak źle się nie zachowuje xD
Mnie też, tym bardziej że nie wyciągałam jej z opakowania, a dodatkowo leżała w puszce.
Szkoda, że nie dorwałaś Peanut Butter 125 g, może też byłaby lepsza. Ja jadłam kiedyś właśnie tą 125-gramówkę. Ten wariant smakowy za to w ogóle mnie nie ciekawił i był jednym wariantem z tej serii, którego nie wypróbowałam.
I tak bym go nie kupiła, szkoda wydawać piątaka na takie coś.
No ale na dwie kolejne wydałaś! :p
Bo 100 g było smaczne.
ajajajaj… miód na moje serce! Dziękuję Ci za to zestawienie, bo nie powiem zastanawiało mnie czym się różnią, aż podeśle siostrze linka xDD Nie jadłam jej, przyznaję obmacałam tą 125g. ale niestety odłożyłam… To było w Makro, pamiętam jak dziś… teraz żałuję. Ale jak powróci teraz dzięki Tobie już się nie zawacham ^^
Cieszę się i smacznego na przyszłość ;*
:* dzięki ^^
Tak jak już pisałyśmy Wawel jest u nas skreślony i nawet pochlebna recenzja nas nie zachęca do kupienia jakiejkolwiek tabliczki :P Także wierzymy Ci na słowo i dobrze, że nie musiałaś się katować a zjadłaś czekolady z przyjemnością :)
Dzięki! ;)
Potwierdza to tylko to, że kwadratowe tabliczki były lepsze. Szkoda, że nie zostały na stałe…
Prostokątne. Kwadrat im nie wyszedł :P
Nie mnie to oceniać, mam 2 z matmy :P