Whoops, looks like something went wrong

Dwa tygodnie do końca lutego, dwie niedziele do zapełnienia. Jeden gotowy wpis czeka w kolejce, na drugi zaś… cóż, nawet nie mam pomysłu. Siadam przed białą stroną w Wordzie i zaczynam się wpatrywać. Najpierw drapię paznokciem po lewej skroni, trochę dumam, nieświadomie dłubię w nosie, jakby to coś miało pomóc (nie, wcale nie dłubię, ale to śmiesznie brzmi). Potem sprytnie zamykam Worda, nie zapisując pliku, bo jeśli nikt nie widzi, mogę udawać, że nic się nie wydarzyło. Poza tym i tak mam drobne problemy z blogiem i nie wiem, czy w ostatnią niedzielę lutego będzie działał.

Może tak, może nie. Na wszelki wypadek warto byłoby ten wpis mieć, ale o czym by tu… I wtedy pojawia się Artur ze swoim zbyt wcześnie opublikowanym tekstem. Siedzę, czytam i umieram ze śmiechu, przypominając sobie własne tragiczne momenty życia, kiedy zdecydowanie mogłam powiedzieć whoops, looks like something went wrong. Od razu poczułam, że historiami tymi chcę się podzielić z wami. Niektóre są bardziej śmieszne, inne żenujące. Z perspektywy czasu większość niesamowicie mnie bawi, więc nie pozostaje mi nic innego, jak i wam życzyć dobrej zabawy. I oczywiście zaprosić do dzielenia się własnymi.

Mięsne Mięsna pyzy pyza z Biedronki

Niniejszą opowieścią podzieliłam się już w komentarzu na blogu Artura, ale z racji tego, że znaczna część naszych czytelników się nie pokrywa, zdecydowałam przywołać ją raz jeszcze. Jak pewnie wiecie, marny ze mnie kucharz. Robię albo to, co zajmuje mało czasu i czego w przeszłości już się nauczyłam, albo sięgam po gotowce – zwłaszcza w kwestii obiadów.

Pewnego dnia, gdy odwiedził mnie przyjaciel, udaliśmy się do Biedronki po coś do szybkiego i względnie jadalnego, jako że zbliżała się 17:00, czyli czas karmienia. Pogrzebaliśmy w mrożonkach i uznaliśmy, że można by wziąć pyzy z mięsem. 750 g, czyli każdy się naje, poza tym wrzuca się taki wyrób na 15 minut do wrzątku i ot, cała filozofia. Po powrocie do domu wygrzebałam z szafy największy garnek, odkurzyłam go nieco, wstawiłam wodę, a po odczekaniu paru minut wrzuciłam wszystkie pyzy do wrzątku i zamieszałam.

Poszłam do pokoju oglądać film, a po wyznaczonym czasie kliknęłam pauzę, poprosiłam przyjaciela, by zaczekał, i udałam się do kuchni, gdzie zastałam… garnek wypełniony jedną wielką sklejoną i rozmemłaną pyzą, dookoła której unosiły się resztki wypadniętego mięsa i rozgotowanego ciasta. Nie dość, że ze śmiechu nie mogłam się pozbierać, to jeszcze koniec końców te pyzy tę pyzę zjedliśmy. Była tak obrzydliwa, jak tylko mogła być, ale cóż począć? Jedno jest pewne: żadne z nas pyz z Biedronki więcej nie kupi.

Olga, co ty masz na sobie?!

Druga historia rozegrała się w gimnazjum, gdy przed zajęciami rozpoczynającymi się dość wcześnie musiałam wyprowadzać psa. W zimie, by nie zamarznąć, pod płaszcz ubierałam jeden z trzech polarów po mamie, która miała je po tacie, który prawdopodobnie miał je po jakimś lumpie. Wiadomo wszak, że każdy posiada domu kilka ciuchów, których się wstydzi i wolałby umrzeć, niż pokazać się w nich publicznie. Dlaczego więc ich nie wywala? Bo są wygodne, ciepłe, miłe, a czasem przydają się do pracy w warsztacie czy nawet sprzątania domu.

Legginsy z rozciągniętą gumą, stary spruty sweter, podziurawione wełniane skarpety, okresowe gacie, dres sprzed trzech wieków. Moje polary należały właśnie do tej kategorii. Wszystkie były o dziesięć rozmiarów za duże, do tego stare i skołtunione, a jeden posiadał wściekle kanarkowy kolor. Były jednak gładkie i sprawiały, że nie marzłam. Czułam się w nich wręcz tak dobrze, że któregoś dnia, gdy stałam przy szkolnej szafce i zdejmowałam kurtkę, przerażona przyjaciółka krzyknęła: Olga, co ty masz na sobie?!

Wtedy zorientowałam się, że po odprowadzeniu do domu psa zapomniałam się przebrać. Polar wstydu szybko wrzuciłam do szafki i udawałam, że nic się nie wydarzyło. Na szczęście przyjaciółka go znała, więc tylko trochę się ze mnie pośmiała, a ja nie straciłam twarzy przed resztą szkoły.

Wszystkie pierogi

Tę historię również zdradziłam w komentarzu u Artura. Przyjaciel od pyz ponownie odwiedził mnie w godzinach obiadowych, ewentualnie wieczornych, ale był głodny – nie pamiętam. Zaoferowałam mu pierogi ruskie z Lidla, jako że zawsze mam w zanadrzu jakąś mrożonkę, a niemiecki dyskont oboje dobrze znamy i bardzo lubimy. Ponieważ się zgodził, zapytałam, ile mu ugotować.

Wszystkie – odpowiedział ze zdziwieniem. Wszystkie?! – dopytałam, równie mocno zdziwiona. Znacie te sytuacje, w których nieporozumienie wisi w powietrzu tak wyraźnie, że niemal można je dostrzec? To zdecydowanie była jedna z nich. Przyjaciel został w pokoju, a ja poszłam ugotować mu pierogi – całe 750 g – jak sobie zażyczył. Po piętnastu minutach przyniosłam mu je na podłużnym talerzu, którego używa się na imprezach do rozkładania kanapek czy przekąsek, ponieważ na zwykłym się nie zmieściły.

Gdy je zobaczył, przestraszył się. Dopiero wtedy wyszło na jaw, że on mówiąc ruskie pierogi miał na myśli wielkość garmażeryjną – 400 g – ja zaś posiadałam tylko mrożone, wspomniane już 750 g. Żeby mi nie było przykro, zjadł wszystkie.

Odkrojone futerko

Czas na historię, o której wielokrotnie wspominałam, ale prawdopodobnie nigdy nie przedstawiłam jej w całości. Od kilku lat kupuję ciągle ten sam chleb – krojony lidlowy graham z worka. Część od razu mrożę, a część (cztery kromki) zostawiam w worku, bo tylko tyle dam radę zjeść do końca terminu. Ten sprytny system opracowałam jednak względnie niedawno, bo odkąd zaczęłam jeść na śniadania zupy mleczne. Wcześniej kupowałam chleb i trzymałam w worku cały czas, sięgając po niego rano i wieczorem.

Pewnego razu, wieczorem właśnie, wyjęłam na deskę dwie kromki i uważnie im się przyjrzałam. Whoops, looks like something went wrong – pomyślałam. Na skórce pojawiły się drobne futerkowe kropki. Nie za dużo, tak ze cztery. Nie będę przecież wywalać jedzenia – oburzyłam się. Odkroiłam skórkę i wywaliłam, a z reszty zrobiłam kanapki. Pięć minut później zorientowałam się, że usunięcie fragmentu, na którym widoczna była pleśń, wcale nie sprawi, że reszta przestanie być spleśniała. Kanapki zjadłam do końca, walcząc z odruchem wymiotnym, za to lekcję zapamiętam do końca życia.

Dzwonimy na policję!

Ostatnia opowieść rozegrała się jeszcze w czasach podstawówki, gdy przyjaźniłam się z K., z którą tworzyłyśmy… cóż, mieszankę wybuchową. Wiem, że ludzie często tak piszą. Och, ale my byłyśmy szalone! Ale z nas były krejzolki! Nic z tych rzeczy. My naprawdę robiłyśmy rzeczy, od których włos się na głowie jeży. Największy hardcore jest zdecydowanie nie do przedstawienia w sieci, ani w ogóle nie do przedstawienia komukolwiek, zdecydowałam się więc sięgnąć po nieco mniejszy, ale nadal hardcore.

W okolicach piątej klasy podstawówki wpadłyśmy na genialny pomysł, że fajnie byłoby pozbierać kamienie (podkreślam: kamenie, a nie kamyczki) i rzucać w ludzi z siódmego piętra, na dodatek z bramy, w której mieszkała K. Nazbierałyśmy naszej broni i czekałyśmy, niestety pora była nieodpowiednia i żadni ludzie nie szli. Pomyślałyśmy więc, że zamiast tego możemy porzucać w auta. I rzucałyśmy, ciesząc się, że kamień w zderzeniu z maską wydaje huk, a w jednym nawet włączył się alarm.

Kiedy nam się znudziło i chciałyśmy wyjść pobawić się na świeżym powietrzu, w bramie złapali nas jacyś dorośli chłopacy i powiedzieli, że zadzwonią na policję, bo jedno z aut należało do nich. Powiedziałyśmy, że to nie my, tylko jakieś inne dziewczyny. Uciekłyśmy przed siebie, każda w inną stronę. Ja spotkałam mamę na spacerze z psem, więc przywarłam do niej jak niemowlę i tego dnia już nie wróciłam do K. Parę kolejnych nocy miałam bezsennych.

***

Jak zaznaczyłam we wstępie, zachęcam do podzielenia się własnymi historiami, które są śmieszne, żenujące, zawstydzające bądź mrożące krew w żyłach. Nie będę nikogo oceniała, bo sama też nie chcę być oceniania. Co było, to było – przeszłości się nie cofnie, nawet gdyby się chciało.

33 myśli na temat “Whoops, looks like something went wrong

  1. o matko Olga ostatnia historią przypomniałaś mi moją.. jak podpaliłam kiedyś z kolegami górkę, na której stała elektrownia i zwialiśmy do domu hahaha ja schowałam się pod piętrowe łózko, żeby mama mnie nie znalazła jak strażacy przyszli na rozmowę.. :)

    Raz prawie spaliłam kuchnię, jak byłam w 1 klasie podstawówki i chciałam sama usmażyć kotlety żeby mama nie musiała jak wróci z pracy. :)

    Raz prawie wywaliłam wózek z młodszą siostrą, jakoś tak za mocno nia huśtałam, starszy brat złapał :)

    miałam jeszcze kilka sytuacji w liceum z kumpelami, ale to się zdecydowanie nie nadaje na publikowanie w internecie haha :)

    1. Hahaha, a kto doniósł strażakom, że to Wy? :D

      Też raz prawie spaliłam kuchnię. Nastawiłam kawałek pizzy na podgrzewanie w mikrofalówce i poszłam z psem. Jak wróciłam, całe mieszkanie było wypełnione dymem, a pizza była cała czarna i „wżarła się” w talerz, więc musiałam wywalić całość.

      Mnie raz wywaliła z wózka sąsiadka mamy. Miałam wtedy złamany obojczyk (pod razu drugi w życiu, pierwszy był po porodzie!).

      1. Małe sprostowanie – Nie sąsiadka Cię upuściła z wózka, tylko jej dzieci. I w zasadzie to do dzisiaj nie wiadomo, czy wypadłaś im z wózka, czy spadłaś u nich ze schodów. Buziaki i uściski. Zawsze mi się wydawało, że wiedziałam o Tobie wszystko, a tu ZONK ;} Jak to dobrze, że jednak rodzice nie do końca mają świadomość, na co stać ich pociechy ;}

        1. A córka sąsiadki to nie sąsiadka? ;) Wiem, że to Patrycja mnie wywaliła, tak mi zawsze opowiadałaś.

          1. to były takie małe boli-kamienice, więc wszyscy się znali niestety :)

            Przypomniałaś mi kolejną historię.. całkiem niedawną.. jak we wrześniu (?) albo październiku robiłam dzem brzoskwiniowy i go wekowałam, a jechaliśmy do teściów i mówiłam męzowi, żeby spr czy wyłaczyłam kuchenkę, on niby spr, to pojechaliśmy, wracamy za kilka dni (4bodajze) a tam w domu smród i dym! okazało się, że kuchenka była właczona na doslownie o,5 (mam ceramiczną) i cała woda się wygotowała a ściereczka, na której stały słoiki się dosłownie zwęgliła! ale słoiki nie pękły! Wszystko łacznie z garnkiem do wywalenia.

            Jak następnym razem jechaliśmy do tesciów, to mój tato przyszedł posprawdzać i przypomnieć, czy wszystko powyłączalismy, teściu dzwonił zanim wsiedliśmy do auta żeby przypomnieć, nawet szwagier haha, no i tak z małżykiem sprawdzamy wszystko i juz, juz mamy wychodzić, a ja mówię na wyjściu do mojego Mattka, Mattek powyłączaliśmy wszystko nie? sprawdziłeś okna? ok, a na górze? A kuchenkę to weź lepiej z prądu wyłącz.. mikrofalówkę też, po co ma prąd lecieć (jechaliśmy na tydzień), i komputer zasilanie odłącz.. już przy drzwiach jesteśmy, i nagle wypaliłam najmądrzejsze zdanie świata: Mattek wiesz co? lepiej dla pewnosci wyłacz korki! I pewna swojego geniuszu pojechałam do teściów, nieświadoma niczego.

            Wracamy do domu (jeszcze dla podkreślenia mojej głupoty jechał do nas na kilka dni brak męża) i wchodzimy do domu, ja wchodzę do kuchni żeby rozpakować zakupy i kurde mokro! zaraz jakby mnie piorunem walnęło, mnie oswieciło! Otwieram lodówkę, zamrażalkę a tam wszystko rozmrożone… woda.. a zamrażalnik pełny.. Pierwszy raz miałam pomidory, które wyglądały jak jeże! Zielone w dodatku! załamka straszna… Mąż z bratem na drugi dzień musieli zjeść 30 skrzydełek, bo się rozmroziły to upiekłam, warzywa powywalałam, no masakra! :)

            1. Zgroza z tą kuchenką! Po takim przeżyciu już nigdy nie wyjechałabym z domu. A dla męża klaps oczywiście był?

              Bleee, tylko nie jeżowe pomidory :D Ale już raz podobną historię słyszałam. Ktoś odłączył korki, wyjechał, a po powrocie zastał mięso, które ożyło. Ja tam nigdy niczego nie odłączam.

  2. Powiem tak… zauważyłam, że na opakowaniach mrożonek i gotowych produktów bardzo często podają za długi czas gotowania – nie można jeść surowego ale rozgotowane dania też nie są smaczne ;/
    Druga rzecz to woda – być może dodałaś jej za mało i dlatego tak to wyglądało :P

    Z ubraniem w szkole to miałabym podobnie – nakładając buty zauważyłam, ze nie zmieniłam spodni i jestem gotowa iść do szkoły w powyciąganych dresach :P

    Twój „kolega od pyz” ma niezły żołądek :P 750g pierogów za jednym posiedzeniem??? :D Chociaż jak byłam mała i z siostrą robiłyśmy zawody to zjadałam maminych pierogów ruskich ok. 20-25 (jeden pieróg w wykonaniu mamy to ok. 40g). A takie 400g pierogów z marketu to byłaby dla mnie normalna porcja by się najeść – małe te pierożki i praktycznie bez nadzienia ;P

    Ale na rzucanie kamieniami w ludzi to bym nie wpadła :P

      1. Masz mały żołądek. Ja jem 6-8 i się najadam, ale gdyby ktoś mi zapłacił, to spokojnie wsunęłabym i 20.

      2. 6-8 pierogów, to zjadały moje córy jak były małe. Olga je malutko, więc te 6-8 teraz by jej wystarczyło, ale z Julką wsuwamy po 12 szt. minimum, zwykle 14-15. Pozdrawiam.

        1. 6-8 to nie malutko, tylko normalnie :P Poza tym, ziomku Ty mój, skąd wiesz, ile ja jem, skoro nie mieszkamy ze sobą od sześciu lat? :D

    1. A ja mam wprost przeciwne doświadczenie – zawsze trzymam dłużej, niż każą, bo w przeciwnym razie czuję twardość niedogotowanego wnętrza i mąkę. Pewnie byłoby inaczej, gdybym na garnku położyła pokrywkę, bo tak to połowa pierogów/pyz/knedli się „suszy”. Wody dałam akurat cały, kilkulitrowy gar :P

  3. Ubawiły mnie te pyzy z Biedry, no cóż żywność tam potrafi być wątpliwa. A ja cóż mam takie dwie historie które pamiętam. Jak byłam mniejsza i byliśmy z bratem na działce u cioci poszliśmy z nudów do komórki a tam był hamak. Fajny zresztą , nie wiem jak to się stało ale ja po prostu go podpaliłam. Łobuz ze mnie był straszny. Na szczęście tylko się delikatnie że tak powiem sfajczył bo zaczęliśmy się drzeć więc reakcja była szybka. Nie pamiętam czy dostałam potem lanie. A druga pamiętam jak podczas szkoły mieszkałyśmy z koleżanką w jednej klatce , a że nam się nudziło to wpadłyśmy na pomysł aby od drzewa do drzewa poprowadzić linkę taką zwykła nitkę. No cóż kiedy ludzie szli i wpadli na taką linkę i szukali co to też niby się stało my miałyśmy ubaw po pachy. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się to głupie

    1. HAHAHAHA, ten pomysł z linką jest GENIALNY! Mimo swojego wieku, nadal z chęcią zrobiłabym komuś taki kawał :D

  4. hahaha gratuluje Ci dystansu do siebie, bo ja bym chyba ze wstydu padła jakby ktoś mnie zmusił do opowiedzenia najbardziej wstydliwych momentów mojego zycia :) nie mam dystansu do siebie wiec to potwornie boli :D Nie daj Boże dostanę kiedys takie wyzwanie to sie pochlastam włosami :) Wpis genialny i cieszę się, że cudem udało mi się do niej dotrzeć :D Ja zamawiam, na jakąś niedziele Twój jadłospis, co kiedyś wspominałaś, albo zdjęcie produktów, których używasz :) Ostatnio sama współlokatorka jak jej pokazywałam milke daim na Twoim blogu stwierdziła, że żywisz się pewnie samymi słodyczami. Oburzyłam się bo przecież mieszkając ze mną powinna wiedzieć, że wcale tak nie jest :/ Oooo albo wpis o kosmetykach jakie używasz na co dzień :D Ewentualnie kocham różne Twoje opowiadania to też będę zadowolona. Chciałabym jeszcze osobny wpis o Rubi, wiem, że był, ale ona jest taka urocza :D

    Oooo gotujesz sobie rano czasami? A co? Weź się pochwal :D

    Fajnego masz tego kolegę :)

    1. Kosmetyków nie będzie, żarło za to na pewno wrzucę i to nie raz, bo już zdjęcia przygotowałam :) O Rubi też postaram się coś napisać. A czy gotuję rano? Napisałam tak? :D

      1. Ten sprytny system opracowałam jednak względnie niedawno, bo odkąd zaczęłam jeść na śniadania zupy mleczne.

        No nie żartuj sobie, że masz tak silne psychotropy jak ja :D

  5. Uwielbiam takie historyjki z przeszłości! Każdy ma ich trochę i zdecydowanie nie powinien się ich wstydzić ;) Szkoda, że akurat teraz żadna nie przychodzi mi do głowy..

  6. Nie miałam chyba takich ciekawych „przygód” jak Ty, ale kilka mniej ciekawych owszem.

    Raz na szkolnej wycieczce poszłam do autobusu w kapciach, ale w porę to zauważyłam :D

    Pewnego dnia brama zaczęła nam się otwierać i zamykać, myślałyśmy z siostrą, że to złodziej a jak w piwnicy go nie znalazłyśmy to stwierdziłyśmy, że to duch. Okazało się, że to siostrzeniec bawił się pilotem od naszej bramy, którego mój tata pożyczył jego dziadkowi, żeby uchronil samochód przed lecącym z dachu śniegiem :)

    A odnośnie punktu ostatniego, to kiedyś z siostrami kładłam gałęzie na drodze i patrzyłyśmy jak samochody je omijają :D A czasem jak grałam w piłkę z siostrzencem, to wyleciała nam ona za bramę i niekiedy odbiła się o jakiś samochód – musieliśmy się chować i udawać, że piłki nie znamy :D

    1. Moja babcia wróciła kiedyś ze szpitala do domu w workach na butach, bo zapomniała zdjąć :P

      Te gałęzie przypominają mi napisaną kilka komentarzy wcześniej historię z linkami. Genialne w swej diabelskości :D

      1. Że też te worki jej zbytnio nie szeleściły, że ich nie zauważyła :)

        Miałyśmy same genialne pomysły podczas wakacji u babci :D

  7. Nieźle! Policja na karku, koszmarne ciuchy, karmienie gości pyzą wielkości arbuza :D To jest życiorys! Uwielbiam takie historie. Dziękuję Ci, że podjęłaś wyzwanie i zdecydowałaś się to wszystko opisać. Miło mi, w ten sposób, bliżej Cię poznać :D Trochę żałuję, że takie wpisy robi się raz, gdyż już teraz przypomniały mi się kolejne historyjki, które warto byłoby opisać, a poza tym życie toczy się dalej! Czasami jak kula śniegowa, czasami jak głaz :) Choć w sumie… Może to dobry pomysł na cykl? Taki comming out raz do roku, od świętego dzwona, przywalić z grubej rury pomiędzy lukrem a bazylią? W końcu nie wiadomo co się jeszcze wydarzy za kolejnym zakrętem :) Na zakończenie zacytuję CI wpis jednej z moich koleżanek, który przypomniał mi się, gdy pisałaś o obciachowych ciuchach. „22:30. Zastanawiam się czy wypada wyjść z psem w spodniach domowych typu piżamowego. Na co 9-letnia dama rezolutnie odpowiada: „To jest Widzew. Tu ludzie chodzą w zimę w klapkach”… Nic dodać nic ująć. Liczy się przecież odpowiednia scenografia i oświetlenie! :D Pozdrawiam Cię serdecznie.

    P.S. Dziękuję za podlinkowanie. W dniu publikacji Twojego artykułu zadziały się u mnie niewiarygodne rzeczy. Statystyki zwariowały :D

  8. W podstawówce nasza klasa miała taką jedną zołzę za wychowawcę. Szłyśmy sobie kiedyś w szkole korytarzem do szatni i wszystkie zaczęłyśmy bezczelnie obgadywać tą nauczycielkę. Potem się dopiero zorientowałyśmy, że przez pół drogi obgadywana szła za nami…… Wszystkie spaliłyśmy buraka i udawałyśmy, że to o niej nie było… Ona też postanowiła to przemilczeć.

    Jeszcze jedna sytuacja ale to jak byłyśmy w przedszkolu. Była organizowana imprezka i wszystkie dziewczynki były pięknie poubierane w sukienki i klasyczne białe rajstopki (jak my ich nie lubiłyśmy). Jedna z nas kiedy wychodziła z toalety nie zauważyła, że tył sukienki został przytrzaśnięty przez felerne rajstopki. I tak szła przez pół przedszkola z odkrytym tyłkiem :P

    1. Haha. Mam wrażenie, że jestem królową takich wpadek z gadaniem o kimś (wykładowcach) :/

      Która?! Przyznać się :D

  9. A mi chyba ciężko cokolwiek konkretnego przywołać. :D Kurczę to wynika chyba z mojego podejścia do życia. :D Mnóstwo „przypałów,” śmiesznych sytuacji, ale za każdym wychodzę z tego śmiejąc się. :D

  10. … Z tymi kamieniami to mnie zaskoczyłaś. Ja wiem, że różnie się dzieci zachowują w różnych środowiskach, ale.. To jest naprawdę hardcore xD
    Moja historyjka będzie przy tym lightowa, ale kupę strachu najadłam się parę lat wstecz (5-6 kl. podstawówki?) gdy poszłam z koleżanką do Tesco w celu nabycia jakichś słodyczy. Nie zwracałam na nią dużej uwagi zafascynowana półką z żelkami (ach te nawyki), a okazało się, że w tym czasie zwędziła z tych pudełek z cukierkami na wagę JEDNEGO mini Bounty. Przy kasie, gdy już zapłaciłyśmy, podszedł do nas ochroniarz i poprosił, żebyśmy poszły z nim na zaplecze.. Szłam tam na miękkich nogach, bo byłam (i w sumie jestem xd) grzecznym dzieckiem i wyobraziłam sobie, że ten facet będzie chciał zrobić nam coś złego. Kazał nam wywalić rzeczy z toreb i wtedy wypadł koleżance ten batonik, a ja posłałam jej mordercze spojrzenie które chyba pamięta do dziś. W końcu puścili nas „wolno”, tylko kazali jej za niego zapłacić.. Ale ja wkurzyłam się na nią nieźle, gdyby zechcieli zadzwonić do naszych rodziców miałabym przejeb..
    Humorystyczną stroną tej historii jest fakt, że gdy wyciągałam i pokazywałam swoje rzeczy, z torebki wypadła mi maskotka kaczki, którą chwilę wcześniej kupiłam w lumpeksie xD To musiał być tak żałosny widok, że po prostu nie mogli się na nas gniewać :D

    1. Wow, czujni są :) Aaalbo koleżanka nie umie kraść. Ja raz coś ukradłam, a nawet nie ja, bo moja rola polegała na wspieraniu duchowym kradnącej koleżanki. Cóż, emocje pamiętam do dziś, tyle że nikt nas nie złapał. Zresztą kradzieże to nic fajnego, bo ktoś za to musi potem zapłacić.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.