Niedobra była to noc. Jedna z wielu takich samych, a jednak zupełne inna, niespotykana, niedoświadczana dotąd. Nigdy tak intensywnie. Nigdy w taki sposób. Nie śniło mi się nic konkretnego. Nic, co mogłabym pamiętać i zapisać. A jednak. Jednak wiem, że śnił mi się smutek. Smutna zasypiałam, smutna budziłam się w nocy i kręciłam po łóżku. Smutna wstałam i klikałam w klawiaturę, by wydusić tych kilka słów.
Wstałam przed budzikiem. Rzadko się zdarza, ale to dobrze. Muszę iść, coś załatwić, coś obejrzeć, a wcześniej gdzieś zajrzeć. Nie, nieprawda. Nie muszę nigdzie zaglądać i już nigdy nie będę musiała. Przejdę się zamiast tego po osiedlu, po stałych ścieżkach i z Rubi u boku. Będziemy szły wolno, bo… Nie, nie będziemy szły wolno. Już nie będziemy musiały chodzić wolno, nigdy.
W drodze na przystanek tramwajowy wstąpię jeszcze do Karolinki, osiedlowego sklepiku. Czy od ścian odbije się echo słów: proszę, weź sobie coś? Czy stanę przy kasie tak jak wtedy, porozumiewawczo patrząc ekspedientce w oczy i bezgłośnie, samym uśmiechem prosząc o cierpliwość, wyrozumiałość? Tylko kiedy było to wtedy? Czy dziś jakiekolwiek wtedy istnieje? I czy muszę do niego dotrzeć, żeby pamiętać?
Pójdę na przystanek i zaczekam na tramwaj. Świeci słońce, taka piękna pogoda, w końcu schyłek maja. Można iść rodzinnie na spacer, albo też można nie iść. Trzeba za to stać się dorosłym i wykonać kilka telefonów, których nigdy wcześniej się nie wykonywało. Zderzyć swój smutek z powagą osoby po drugiej stronie linii. A przede wszystkim iść naprzód, choć głowa jeszcze odwraca się do tyłu. Ptaki śpiewają, trawa rośnie, wiatr przesuwa się z lewej na prawą. Świat się nie zatrzymał, a my wciąż żyjemy.
I wcale nie liczy się to, że w pewnym pokoju wisi ciężkie, smutne powietrze.