Deser sojowy o smaku ciemnej czekolady w czteropaku, gdzie każdy kubeczek liczy 125 g, a za całość kasjerka chce jedynie 5,39 zł?! Yes, please! Oto kolejny produkt na mojej zdrowej chcę-liście, w którego posiadanie weszłam przypadkiem, przeczytawszy recenzję na blogu Ani. Chciałam sprawdzić, czy będzie godnym odpowiednikiem droższej konkurencji marki Alpro. Ponieważ Rossmanna mam niedaleko, nie zwlekałam. Nieco dłużej zajęło mi przełamanie się i sięgnięcie po pierwszy kubeczek – data ważności pozwalała czekać jeszcze kilka miesięcy – ale nareszcie się udało. Oto i on: Soja Dessert Dunkle Schoko!
Soja Dessert Dunkle Schoko
Kartonik, w którym znajdowały się cztery sojowe desery linii EnerBIO, był brzydki. Zero finezji i pomysłowości, za to jednoznaczne skojarzenie z produktem marki własnej. Nie jest to zresztą jedyny zarzut odnośnie spraw ogólnych związanych z deserami. Podczas gdy projektant cierpiał na zapalenie spojówek, osoba odpowiedzialna za wyliczenia przespała w gimnazjum i liceum wszystkie lekcje matematyki. Otóż jeśli 100 g deseru dostarcza 93 kcal, jakim cudem kubeczek 125 g dostarcza ich 103? To chyba najlepszy argument za tym, żeby uczyć się przedmiotów, zdać maturę i nie wyjść w przyszłości przed całym światem – a przynajmniej przed kilkoma krajami, gdzie otwarto sieć sklepów Rossmann – na kretyna. Z drugiej strony w głowie mi się nie mieści, jak nikt na etapie produkcji – i przez kolejne lata!!! – owego straszliwego błędu nie zauważył, skoro ja – biedny, szary konsument – spostrzegłam go w sekundę.
Testom poddałam aż dwie porcje. W obu kubeczkach deser był bardzo, ale to bardzo gęsty – po włożeniu do środka łyżeczki ta niemal stanęła. Na wieczku i górnej warstwie zebrała się nieprzyjemna, glutowata kożucho-skórka (a miejcie na uwadze fakt, że piszę to ja, człowiek kochający kożuch tworzący się na budyniu), której na domiar złego nie dało się rozmieszać. Barwa deseru była przyjemnie ciemna, ale zapach odpychający – spirytusowy, lizolowy, stęchły, zupełnie jak w czekoladowej Valsoi.
Konsystencja deseru okazała się proszkowata i cierpka, smak zaś stanowił połączenie stęchłego alkoholu i spirytusowego wyziewu z paszczy oddającego się kilkutygodniowym libacjom pana Mietka żula. Czekoladowość nie była głęboka jak chociażby w mojej ukochanej ehrmannowej Desselli, bo nie było jej tu wcale. Zamiast tego deser był kakaowy w najtańszy sposób, przewodził w nim mdły smak niczego. Śmierdział i smakował Lizolem, pojawił się też podejrzany posmak drożdży.
Całość była obleśna w inny sposób niż wspomniana Valsoia, ale nadal obleśna. Myślę, że od czasów tamtego deseru nie jadłam nic równie obrzydliwego. Przy drugiej sztuce, jedzonej innego wieczora, zrobiło mi się niedobrze już na etapie glutowatego kożucha. Dalej było tylko gorzej. Gorzkie lekarstwo ze spirytusowym oddechem Mietka i tanim kakao. Choćbym nie wiem, jak się starała, nie znajdę tu ani jednego plusa.
Ocena: 1 chi
(bo nie da się mniej)
A ja i tak chciałabym go strasznie spróbować! Niestety zjeździłam 4 rossmanny (?) w mojej okolicy i brak…szkoda :(
Ja bym się tam cieszyła :P
Mam wrażenie, że opisujesz inny deser :D Jadłam go niedawno ponownie i wyglądał zupełnie inaczej – nie był aż tak gęsty, jednolity w konsystencji, a kożucha żadnego nie było (też lubię jak się wytworzy na budyniu). Smaków takich też w nim nie wyczułam, ale wiadomo, że to już kwestia indywidualna…
Za nic w świecie nie zjadłabym go ponownie. No dobra, może za stówkę+ :D
Mi kiedyś mama chciała dać stówkę za zjedzenie udka z kurczaka :D
A mnie przyjaciel stówę za zjedzenie żelka spod jego pachy…
Moze dlatego byl w promocji?XD Nie wiem,ale bede sie trzymac z daleka xd
Nie jestem pewna, czy był ;)
Takie deserki skutecznie mnie do siebie zniechęcają :P
Good choice.
Chciałam się skusić, no bo wiadomo sojowy. Ciemna jednak jak wiesz nie jest moją największą miłością. (Ty nią jesteś! :D :*) A tak serio – tak sobie pomyślałam właśnie, że mogliby zrobić wariant z czekolady… białej. Wszak mleczna jest, ciemna jest… a gdzie biała? Co to za rasizm?
Masz rację z tą białą (i z miłością, nawzajem ;*). Od czwartku w Tesco zaczyna się tydzień zdrowotny i będzie dużo sojowców przecenionych (choć niewiele). Obierz kierunek na T. :P
O nie odrzuca mnie zarówno opakowanie jak i to co jest na łyżce , jakoś źle mi się to kojarzy. Ale ale o dałabym teściowej niech się naje gnida ha
HAHAHAHAHAHA. Wygrałaś Internety dziś :D
Moja polityka unikania budyniowo-sojowych deserków ma jakieś plusy. Nie muszę się zastanawiać komu opylić marny produkt.
Ja moje wcisnęłam Pandom, ale im – zgodnie z przypuszczeniami – smakowały.
Nie wiem czemu, ale od razu czułam, że to będzie niewypał. XD Ciężko trafić na smaczny deserek tego typu. ;/
Hmm, niekoniecznie „ciężko” (trudno). Chyba po prostu ja za mało kupuję i jak trafię na syf, bardziej przeżywam :P
Ogólnie mogłabym żyć bez takich deserków. Niezwykle rzadko po nie sięgam, zazwyczaj wtedy gdy ktoś z domowników je przypadkiem zakupi i nie ma kto się potem za nie zabrać. Tego nie próbowałam, choć ta rossmannowa firma jest całkiem niezła według mnie. Ale jeśli jogurcik jest proszkowaty, cierpki i ma posmak wstrętnego alkoholu to dziękuję mu bardzo. Nawet 5,39 zł to za dużo.
Pozdrawiam.
Na deser o takim smaku i konsystencji nawet 50 gr to za dużo :/
Aż cztery? Myślałam, ze dwa. Tak to mniej więcj wygląda.
Kiedyś zdarzyło mi się trafić na takie pomylone tabele kaloryczności. Nie pamiętam na jakich produktach to było.
Nie spodziewałam się tak niskiej jakości za tak wysoką cenę.
Na waniliowych rurkach z Carrefoura od miliona lat jest pomylona kaloryczność. Ludzie się cieszą, że nie mają nawet 400 kcal w 100 g, a jakby sobie policzyli sami – co ja zrobiłam – rozkładając tłuszcze, węgle i białka, to bym im wyszło lekko ponad 500. Taki psikus.
Choć nie lubię i nie kupuję takich „dań” przetworzonych to już od kilku osób słyszałam , że nie warto próbować, więc swoją recenzją utwierdziłaś mnie w tym przekonaniu.
Dobry wybór, ale tylko w tym przypadku. No dobra, nie tylko, w mniejszości :P
Ja pierniczę, do momentu, w którym napisałaś, że jest tak gęsty, że łyżka prawie stała, myślałam sobie, że skoro jest u mnie w mieście Rossmann, to ten deserek chyba nawet ja spróbuję. A tu co? Obleśny kożuch i… cała reszta. Oddech Mietka, haha.
Może producenci się jakoś prześcigają, komu uda się gorszy zrobić…? Albo wymyślają je po alkoholowych libacjach, dodając pozostałości różnego pochodzenia.
Nie pomyślałam o tym, ale gdyby obie możliwości połączyć, czuję, że byłybyśmy bliskie prawdy.
Opakowanie, tzn. ten kubeczek, przypomina mi śmierdzące sadzonki, które wozili dziadkowie na działkę. Po posadzeniu kilkuset takich kubeczków u ojca kolegi, rzygam nimi. 1 zasłużone.
Hahahaha, wiele się te desery od Twoich śmierdzących sadzonek nie różnią!