Od kilku sezonów, gdy na rynku pojawiają się limitowane edycje i nowości od Milki, doskonale wiem, co z nimi robić. I tak na przykład najnowszą serię Triple zignorowałam, nie licząc na nic nowego (jak się miało okazać, podjęłam słuszną decyzję). Z wcześniejszej – Collage – sięgnęłam jedynie po wersję Caramel, malinową omijając szerokim łukiem. Problem sprawiła mi za to seria jeszcze wcześniejsza, mianowicie Choqsplash. Miętowej tabliczki nie kupiłabym nawet pod groźbą śmierci lub wyrwania wszystkich paznokci, ale orzechowa naprawdę mnie kusiła. Duże zbiory, coraz wyższa temperatura, milkowa słodycz, niechęć do tabliczek, dziwne kostki… wymówek jak zwykle miałam wiele. W końcu w myśleniu i niemożności podjęcia decyzji wyręczyła mnie Mistyffikacja, która na jedno z naszych spotkań po prostu mi ją przywiozła. Chcąc nie chcąc, stałam się szczęśliwą – choć jeszcze nie do końca – posiadaczką fioletowej nowości.
Choqsplash Hazelnut
Głównym powodem, dla którego zwlekałam z zakupem dzisiejszej bohaterki, były jej dziwne kostki. Nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego, ale inne niż standardowe czekolady mnie denerwują. Koła, trójkąty, dziwne fale… nie, to nie dla mnie. Ja muszę mieć stare dobre prostokąty ze zwykłymi kostkami, które łamią się w równych rządkach (figurki to już coś innego, im nie mam nic do zarzucenia). Tymczasem Choqsplash wyglądała jak prawdziwy splash, łącząc osiem niby to kapsułek, niby guzików, niby… sama nie wiem czego. Do jej pozytywnych stron z kolei należały: typowo milkowa, czyli ładna szata graficzna, ciekawa i dopasowana do nazwy czcionka, obniżona gramatura tabliczki i cudna kaloryczność.
Tuż po otwarciu Choqsplash Hazelnut odkryłam, że wcale nie będzie się łamała jakkolwiek, bo na tafli produktu widniały krótkie kreseczki, które miały wyznaczać granice rządków. I rzeczywiście, kiedy nacisnęłam na dwie kostki, czekolada przerwała się wzdłuż tych linii. Następnym krokiem było przekrojenie kostek i zobaczenie nadzienia. Okazało się, że jest bardzo ciemne – niemal czarne – w konsystencji dziegciowo-smolisto-karmelowe. Nie tylko było gęste, ale również bardzo się lepiło, w związku z czym przypominało pokolorowane czarnym atramentem wnętrze tabliczki Caramel. Na oko było go dużo i pachniało obłędnie, jak mikstura złożona z Nutelli, kremu z Kinder Bueno i dolnej warstwy Choco Fresh.
Wolnej przestrzeni, czyli przestrzeni poświęconej samej czekoladzie, w Choqsplash Hazelnut znalazło się zaskakująco dużo. Czekolada ta była typowo milkowa: mleczna, przesadnie słodka, lepka, miękka, gęsta i bagienkowa, a do tego dość gruba. Zdecydowanie mniej miejsca zajmowało nadzienie. Choć na oko było go sporo, w rzeczywistości każda kapsuła zawierała w sobie tyle treści, co kot napłakał. Ponadto nie miał on gęstej i karmelowej konsystencji, ale hmm… rzadko-karmelową? Jego dobrą stroną z kolei był smak, który podobnie jak zapach, przedstawiał się wyraziście orzechowo i nutellowo do kwadratu.
Do dnia degustacji byłam pewna, że Choqsplash Hazelnut będzie przeciętna, tak mniej więcej na 4 chi. Po jej otwarciu i powąchaniu zaczęłam jednak przypuszczać, że czekolada może mnie zaskoczyć i… zostać wciągnięta na listę ulubionych Milek. Pierwszy kęs owo przypuszczenie potwierdził. Nie uważam oczywiście, że tabliczka jest doskonała. Mało tego, zdaję sobie sprawę z faktu, że dużo jej do ideału brakuje. Osiem kostek to dość mało, wolna przestrzeń zajmuje za dużo miejsca, słodycz jest za wysoka, a nadzienia trzeba szukać z lupą. Smak jednak… ach, ten smak! Choqsplash Hazelnut jest największym milkowym zaskoczeniem od wielu miesięcy, a także pierwszym tak pysznym strzałem od degustacji 100-gramowej Oreo (no dobra, od Crunchy Hazelnut). Mimo niższej oceny zasługuje na wyróżnienie na tle innych produktów od fioletowej krowy, podobnie jak wspomniana wcześniej tabliczka Caramel.
Ocena: 6 chi
Nic nie przekona mnie do Milki :P
Szkoda.
Nigdy nie kupję tej czekolady takie płynne nadzienie mnie skutecznie odstrasza:)
Buu!
Widzę, że Mistyfikacja świetnie się zreflektowała po kulkach Mozarta. :D
Ja lubię niestandardowe tabliczki, ale np. jako kwadrat, dysk… a to mnie odrzuca. Nie chodzi nawet, że to Milka, tylko widząc takie kostki … jezu, kojarzą mi się z pryszczami na murzyńskiej twarzy. Albo z wągrami. (Może to wągry Mozarta?)
Chociaż muszę przyznać, że nadzienie wypływające z rozwalonych kostek wygląda ładnie. I tu koniec z pozytywów, jakie dostrzegam. A nie, jest jeszcze jeden. Ta czekolada nigdy nie zostanie przeze mnie spróbowana. xD Cieszę się, że Tobie smakowała.
Milkę dostałam od Mistyffikacji parę miesięcy przed jaj… kulkami Mozarta – blogowa czasoprzestrzeń jest zakrzywiona :P Pryszcze na murzyńskiej twarzy? Wtf? :D Może to wągry Wagnera.
Takie a’la Morgan Freeman. :P
On nie ma wągrów, on ma BRUZDY. Tak przynajmniej nazywa je moja mama, która go kocha (oraz kocha jego bruzdy).
Jadłam i te mi bardzo smakowała,jedna z lepszych Milek :D I masz racje,czekolada gruba,a nadzienia mniej-daliby wiecej ,to by sie za bardzo do rąk lepiło XD żale to butelkowe nadzienie rzadkokarmelowe jest pyszne,moge je jesc samo :D
Też mogłabym jeść samo nadzienie :)
Pamiętam, że mi ona smakowała, ale gdyby kostki miała mniej dziwaczne byłoby jeszcze lepiej :D
Krem też mi się trochę skojarzył z Kinder bueno :)
Popieram. Inne kostki, więcej nadzienia i od razu co najmniej wstążka wyżej.
Mówiąc o kształcie – koszmar do kwadratu, natomiast smak po prostu nie dla mnie. Milka sama w sobie niczym mnie nie skusi (jedynie grafika zwykłej mlecznej tabliczki bardzo mi się podoba), a nadzienie, choć wygląda ładnie, nie wygląda mi na smaczne (bez sensu, wiem xD)
Bez sęęęęęsuuuu! :P
Nie jadłam i jakoś nawet mnie nie kusi. Mam dziwne przeczucia do wnętrza tej czekolady. Chociaż napisałaś, że ma ono taki bardziej nutellowy smak, to ja nadal w podświadomości wyobrażam sobie je jako taki likier, czy coś alkoholowego typu o smaku orzechowym. No nie mogę się tego wyzbyć. XD
Trzeba Ci ją zapakować do ust, jak będziesz spała. Rano wstaniesz i od razu poczujesz, że alkoholu brak.
Jadłam ale raczej mnie nie zachwyciła. Obrzydzić też nie obrzydziła. Była taka wspaniale słodko-nijaka i do zapomnienia.
Nie znasz się.
Oj to jedna z lepszych małych 100g moim zdaniem spod loga Milki. Też oczywiście jedyne co mi przeszadza to te obrzydliwe kostki. Nadzienie też mogłoby być jednak trochę bardziej zbite bo zalepia palce i buzie do granic możliwości. Niemniej sam smak dla mnie super.
Siostro ;*
I u mnie niedługo się na blogu pojawi, ale nie smakowała mi aż tak jak Tobie ;) Jadłam już taką od Cadbury, ale liczę, że Milka będzie ciut lepsza.
Doskonale pamiętam Twoją recenzję czekolady Cadbury. Musiałabym kiedyś spróbować produktów obu marek naraz, żeby zrozumieć, czym się różnią. Póki co dla mnie to jedno i to samo.
Dla mnie Milka jednak jest mniej słodka.
Jak bardzo można lubić i nie lubić czekolad z tej samej stajni, nikogo nie trzeba przekonywać. Kurde, przecież tu nie ma nic wielkiego, nic odkrywczego. Ten sam przepis na polewę, ten sam pan Staszek wylewa kubeł z masą na taśmę. I co? Odbiór zupełnie inny niż w przypadku czegoś poprzedniego. I to w dodatku (nie odnoszę się do Ciebie) także orzechowego.
Coraz częściej zastanawiam się czy nie powinienem pstrykać fotek, a potem poprosić kogoś by mi dał do zjedzenia wybrany produkt. Np. robię sesję 3 czekoladom, a ktoś mnie karmi jedną. Jem na ślepo, z zamkniętymi oczami. Pozbawiony przecieżtomilka, czy też zoreonawetgownojestpyszne.
Na bloga – nie wiem, na inne medium – jak znalazł. Zgłaszam się na ochotnika! Nigdy nie byłam asystentką magika (aż się rym wkradł).