Dzieciństwo. Okres podstawówki, czyli druga połowa lat 90. i wczesny wiek XXI. Osiedlowe sklepiki ze słodyczami nafaszerowanymi chemią, tanimi, haniebnymi jakościowo, niemarkowymi lub marek nieznanych i podejrzanych, produkowanymi tylko po to, by wyłudzić od dziecka kieszonkowe. Wafle, batony, ciastka, chipsy, lizaki, żelki, lody, spraye do ust, kwaśne gumy i proszki, cukierki. Dziś – w dobie rosnącej świadomości konsumenckiej – produkty tego typu nie mają szansy przebić się przez prozdrowotne oraz pseudoprozdrowotne odpowiedniki. Jeśli właściciele sklepów zamawiają je, robią to z umiarem i wybierają tylko najciekawsze, najbardziej wymyślne, odwołujące się do gorącego zjawiska z popkultury (Hannah Montana, Harry Potter, Pokemony, Minionki itd.). Dwadzieścia lat temu nikt sobie takimi kryteriami nie zawracał głowy. Im bardziej kiczowaty i beznadziejny był słodycz, tym więcej się go ściągało, bo dzieciaki brały wszystko. Lizaki maczane w pudełkach-kibelkach, żelki w formie gałek ocznych, łamiszczęki wielkości piłeczek golfowych, rozciapane i wyglądające jak krowi placek ciepłe lody. Kochałam je wszystkie.
Yogo Wafle były jednym z największych i najgorętszych hitów mojego dzieciństwa. Jagodowych zjadłam milion, poziomkowych – które przez ponad dwadzieścia lat miałam za truskawkowe – zdecydowanie mniej, kakaowych zaś góra trzy sztuki. Odkąd sobie o nich przypomniałam, wszędzie ich szukałam. Miały być w Kauflandzie – nie było, miały leżeć na półce w Społem – nie leżały, miały zalegać na targach – nie znalazłam ich na żadnym. Pewnego dnia jednak na nie trafiłam, mało nie obsikując się ze szczęścia. Mieszkałam wówczas na Balonowej, ponieważ trwał remont, a do domu wracałam tylko na sprzątanie i przestawianie mebli. Coś mnie tknęło, by zajrzeć do osiedlowego marketu, byłego Społem. Przespacerowałam się przez sklep i oto były. Czekały, aż je kupię, pozostawiając niedosyt z powodu braku kakaowego brata.
Yogo Wafel o smaku jagodowym
Z oczywistych względów najpierw sięgnęłam po wersję jagodową. Jej opakowanie było… cóż tu dużo mówić, straszne. Kolorystyka i szata graficzna trzymały poziom, jednak jakość papierka pozostawiała wiele do życzenia. Z drugiej strony to miłe, że producent przez ponad dwadzieścia lat niczego nie zmienił, pozwalając konsumentom upajać się nostalgią (choć pewnie większe znaczenie miały pieniądze i niechęć do wzrostu kosztów produkcji). Przykrym odkryciem z kolei było to, że wafel miał ważyć 25 g, a ważył zaledwie 21-22. Cała reszta się zgadzała. Produkt był taki, jakim go zapamiętałam.
Pod względem kolorystyki i kształtu Yogo Wafel wyglądał jak zminiaturyzowana tabliczka białej czekolady. Liczył osiem kostek i składał się z dwóch suchych, twardych, przeraźliwie się sypiących i styropianowych opłatków, niestety najgorszego rodzaju i na domiar złego stetryczałych. Między nimi zalegało jogurtowo-owocowe nadzienie o ładnym jasnofioletowym kolorze, w którym odznaczały się ciemniejsze kropki.
Produkt pachniał w stu procentach sztucznie, ale przyjemnie, ponieważ był to zapach dzieciństwa (nostalgia działa jak różowe okulary). Warstwa zewnętrzna – opłatek – smakowała jak mąka, którą rozrobiono w wodzie i włożono na chwilę do piekarnika, lecz z braku czasu niedopieczono. Krem z kolei był tłusty, niemiłosiernie proszkowaty. Smakiem odpowiadał sztucznemu zapachowi, będąc kwintesencją jagód z proszku. Ciemne kropki odpowiadały za kwasek, reszta była chemicznym owocem i cukrem. Co jednak ważne, produkt nie był nazbyt słodki – w dzisiejszych czasach to ogromna zaleta.
W całokształcie Yogo Wafel o smaku jagodowym był niemal tak zły, jak tylko się dało… a jednocześnie pyszny. Na pierwszym miejscu w składzie pojawił się tłuszcz – nic dziwnego, że tak rzucał się na język w warstwie nadzienia – w dalszej części zaś było jeszcze parę innych jego wcieleń. Proszek jogurtowy występował w zawrotnej ilości 1,5%, natomiast jakkolwiek odmienionego słowa jagoda nie było wcale, bo niby po co? 100 g produktu dostarcza aż 544 kcal, co w pierwszej chwili może szokować, ale jak zerkniemy na druzgocący skład, wszystko staje się jasne. Dobrą ocenę wystawiłam głównie ze względu na wspomnienia, jednak nie wykluczam powrotu do tej wersji wafla.
Ocena: 4 chi
Skład i wartości odżywcze:
***
Doceniasz moją pracę? „Postaw mi kawę” i pomóż rozwijać blog – dla Ciebie i innych osób. Dziękuję :)
To ja byłam dość wybrednym dzieckiem i w wyborze słodyczy kierowałam się często marką. Ale pamiętam, że lubiłam też lizaki w kształcie stopy maczane w kwaśnym, strzelającym proszku :)
A te wafelki kupował mi tata w zbiorczym opakowaniu w Selgrosie chyba – kiedyś mi smakowały, ale nigdy nie były na czele listy slodyczowej. Ciekawe jak by było po latach ;)
Teraz? Padłabyś z obrzydzenia :D
Co do marek, ja za dzieciaka nie znałam nawet takiego określenia, a tym bardziej zjawiska.
No to ja lubiłam konkretne słodycze i jak etykietka mnie nie zachęciła, to produktem gardziłam. A jak była zbyt pstra i kiczowata to wiedziałam, że to słodycz nie dla mnie :D
No proszę, gust ukierunkowany od małego! Ja za dzieciaka zeżarłabym wszystko, co miało cukier.
Ależ sprytny chwyt, na opakowaniu wygląda jak czekolada! Czyżby była to próba oszukania mnie?! Tak, tak, na pewno bym kupiła. :>
A wystawianie oceny z sentymentem… no tak, czasami inaczej się nie da i tyle.
Swoją drogą… Zadałam sobie teraz pytanie, czy jadłam jakieś owocowe wafelki… Czy to możliwe, że nie?
Niemożliwe, że nie jadłaś owocowych! A wafla byś nie kupiła jako czekolady – za lekki jest, od razu byś się zorientowała. Słaby z niego oszukista, choć się stara (już od miliona lat istnienia).
No serio… chyba, że kokosa można za owoc uznać. A chociaż… możliwe, że kiedyś na jakieś cytrynowe paskudztwo trafiłam, chociaż możliwe, że to były ciastka.
Tylko nie paskudztwo!
I do tego ten bladosiny kolor nadzienia, mmm…
Ja z kolei wolałam poziomkowe, jagodowe wpadały rzadziej, natomiast czekoladowych nie tykałam.
Dziś nurtuje mnie kilka kwestii: jakim cudem te wafle były aż tak popularne, będąc jednocześnie tak paskudnymi? Kto zezwala na wprowadzanie do obrotu takich okropieństw? Czy człowieka, który opracował recepturę Yogo Wafla męczą wyrzuty sumienia za jego stworzenie? :D
To kolor polskiego morza, odczep się :D
Skoro był popularny, musiał schlebiać XX-wiecznym kubkom smakowym. Teraz się wychamiły i wolą eko.
Pamiętam te wafelki – jedyne miejsce gdzie można było je kupić to sklepik szkolny :) Jadłam chyba tylko raz – pewnie nie zachwyciły mnie smakiem i dlatego nie kupiłam po raz drugi ;)
E tam, powód jest inny i banalny. Po prostu jesteś dziwna :D
Mam ogromny sentyment do tych wafelków, bo były numerem jeden w podstawówce kiedy właściwie nie było niczego innego z wafelków oprócz oczywiście Grześków. Pamiętam go jako lekkiego, bardzo kruchego, z mocnym posmakiem mąki i kremu nie do końca wiadomego smaku, ale na pewno słodkiego, a dziecku to wystarczało. Czy dzisiaj byłoby podobnie? Nie wiem. Mógłby jednak okazać sie dla mnie za kruchy i lekki, a krem właśnie zbyt ,,niewiadomocoto”. Jednak z drugiej strony to taki mało wymyślny produkt, że ciężko od niego wymagać cokolwiek. Do herbatki w sam raz. Trochę słodyczy ale bez przesady – a dzisiaj to przecież znak rozpoznawczy 90% słodyczy na rynku więc to miła odmiana. Lekki kwasek. Nie no, brzmi fajnie. Zjadłabym z chęcią tyle, że nie widziałam ich już wiele wieleeeee lat.
Tyle że on nie jest ani trochę kruchy, to wcielenie stetryczenia. W mojej podstawówce go nie było, co za bieda!
Mało gdzie jest dostępny. Wyczaiłam go w sklepie Spoołem niedaleko mojego domu. Kupiłam głównie ze względu na smak. Lekka, słodka przekąska. Jestem w szoku, że zwykły wafelek z nadzieniem ma tyle kalorii co czekolada… A myślałam, że to takie „nic” ;)
Pozdrawiam.
Złudne nadzieje i wyrok skazujący dla bioder.
Jagodowy to nasz ulubiony choć żadnym nie pogardziłyśmy :-D Fajnie tak wrócić do tych dziecięcych chwil, nawet jeżeli smak nie jest idealny :-D
Kupiłybyście?
Jagodowego tak :)
U mnie w szkole te wafelki też były :D Ale nigdy nie jadłam.
U mnie nie, były za to na osiedlu.
W sumie to nie wiem czy chcę hejtować. Wspomnienia robią z człowieka worek emocji, a co za tym idzie mieszanina tłuszczu i tektury jest ok. Poza tym jagodę, poza obleśnymi jagodziankami, jadłem chyba tylko w Skitlesach.
Ej, jagodzianki są pyszne!
Kojarzę, ale chyba nie jadłam, przynajmniej tego nie pamiętam. Szkoda, że nadzienie nie jest bardziej fioletowe,, ładniej by wyglądało.
Zawsze można sobie pokolorować – dwa w jednym.
Jagodowy smak w świętokrzyskim chyba nie występował bo nigdy nie widziałam . Ten jadłam ze 2 lata temu ktoś dał Jasiowi,ale mi nie smakował. Kolor na opakowaniu przekłamany,że ho ho
Czyli z dwojga złego lepsza poziomka?
Zdecydowanie dzieciństwo! Najbardziej lubiłam truskawkową wersję :)
Nie ma takiej! ]:->
Ja to bym z chcecie teraz zjadła oba
Od jakiegoś czasu mam ochotę na nie
A najgorsze ze nigdzie ich nie ma 🥲
Ja też bym chętnie wróciła, bo to smak dzieciństwa.