W moim świecie cukierki i czekoladki należą do kategorii oranytylkonieto. Są małe, recenzowanie ich zajmuje więcej czasu – bo zazwyczaj niesforna ręka nałoży tyle, że z trzech sztuk w sekundę robi się trzysta gramów – krojenie to prawdziwa mordęga, wycieranie rąk z lepkiego kremu wymagane jest mniej więcej trzy razy częściej niż podczas przygotowywania do zdjęć batona lub czekolady, a do tego kurduple zapychają kolejkę i wymagają większego nakładu pracy. Jeśli dodamy do tego logo nielubianego producenta na opakowaniu oraz bliżej nieokreślony czas leżakowania w sklepie, wychodzi nam jedno wielkie proszęzabierztoodemnie. Ale czoła stawić trzeba, bo cóż innego poradzić?
Ostat… nie, przedostatnimi cukierkami, które upolowałam, były duże, łatwo dostępne i znane wszystkim twory marki Wawel. Dwie opcje w czekoladzie deserowej, dwie w mlecznej. (Hmm, czy kiedykolwiek jadłam mleczną czekoladę z Wawelu? Nie sądzę). Z tymi pierwszymi życie obeszło się dużo gorzej, co bardzo mnie zaskoczyło. Jeśli miałabym posądzić którąś z czekolad o uległość wobec wysokich letnich temperatur, stawiałabym raczej na mleczną. Zanim zabrałam się za degustację, czekoladki tradycyjnie zważyłam, odnotowując równe 20 g dla każdej z nich. Przyjrzałam się również szatom graficznym i nazwom, dzięki czemu odkryłam, że opcja krówkowa nazywa się Krówkowa, a orzechowa Orzechowe. That’s weird.
Adwokat
Przygodę z czekoladkami z Wawelu postanowiłam zacząć od alkoholowego strzału, czyli Adwokata. Jego szata graficzna była ładna pod względem kolorystyki i grafik, jednakowoż utrwalone na sreberku kieliszki wydały mi się mało likierowe, bo zbyt trójkątne, raczej drinkowe. Spód cukierków – bo oczywiście każdy smak upolowałam w dwóch sztukach – nieco się wklęsł, środek na szczęście nie ucierpiał. Czekolada była ciemna, gruba, twarda, nie ustępowała nożowi zbyt łatwo.
Adwokat pachniał przyjemnie, bo procentowo, a do tego idealnie oddawał aromat likieru użytego w nazwie. Tuż obok pojawiła się nuta ciemnej czekolady, co przełożyło się na wrażenie obcowania z produktem godnym spróbowania: całkiem smaczną pralinką z bombonierki no-name.
Degustację zaczęłam od polewy, która – jak to w produktach z Wawelu – była plastelinowa w złym tego słowa znaczeniu, w smaku kakaowo-cukrowa. Przypominała tani kakaowy wyrób, a nie ciemną czekoladę. Otulała gęsty, ciemnożółty, wyraziście adwokatowy i intensywnie jajeczny krem, do którego nie miałabym zastrzeżeń, gdybym nie znalazła w nim kryształków cukru i bliżej nieokreślonego proszku. Ze spotkania z produktem najlepiej zapamiętałam to, że nadzienie przyjemnie zaskakiwało wyrazistością adwokata, dzięki czemu czekoladka nie była jak oszukane słodycze o smaku. Okazała się na tyle smaczna – wciąż jednak jak na Wawel – że zjadłam obie sztuki. Powrotu nie planuję, ale też nie wykluczam.
Ocena: 4 chi ze wstążką
Tiramisu
Jako drugi ofiarą mą padł cukierek Tiramisu, którego szata graficzna nie odbiegała od szaty przeciętnych słodyczy o tym smaku. Na sreberku pojawiły się tradycyjne, stereotypowe podobizny włoskiego deseru, kolorystyka również nawiązywała do nasączonych kawą biszkoptów. Produkt pachniał odpowiednio do nazwy, czyli przyjemnie kawowo.
Ten wariant wawelskich dwudziestogramowców posiadał zdecydowanie najtwardszą czekoladę, która na domiar złego obeszła szarą warstewką sygnalizującą zmęczenie życiem. Pod nią skrywało się nadzienie dwojakiego rodzaju, zupełnie jak w bardziej popularnych kuzynach Tiki Taki. Góra była dość rzadka, półpłynna, proszkowata, cukrowo słodka i intensywnie kawowa, ale kawa ta dzieliła filiżankę z mlekiem. Znajdowały się w niej ciemne kropki, najprawdopodobniej kawowe. Dół z kolei okazał się zwarty i twardawy, wypełniały go kawałki czegoś bardzo dziwnego, co przypominało bezsmakowe drewniane opiłki. Sto lat temu mogły to być wiórki kokosowe, ale pod wpływem czasu zdrewniały i w ramach zemsty postanowiły urządzić zasadzkę na niczego niepodejrzewający język degustatora.
W całokształcie cukierek Tiramisu okazał się marny jakościowo, mdły i cukrowy. Czekolada była niczym podły wyrób kakaowy, a dolna warstwa niby posiadała odrobinę migdałowo-śmietankowego smaku, ale w większym stopniu była po prostu żadna (nie można również zapominać o wypełniających ją miniaturowych kołkach na wampiry). Jeśli macie ochotę przetestować ten wariant na własną rękę, zróbcie to w asyście mocnej i gorącej kawy, która zminimalizuje ryzyko zejścia z obrzydzenia. Ja po jednej sztuce miałam szczerze dość. O powtórce nie ma mowy.
Ocena: 2 chi
Z tej dwójki jadłam tylko Adwokat i wiem,ze tiramisu nie kupie XD Ale adwokat ,jako jeden z niewielu alkoholowych słodyczy,mi smakowal,bo przyjemnie piekł w gardle i rozgrzewał XD nie wyczułam w nim za dużo cukru i proszkowosci…ale czekoladę mogliby poprawić,fakt XD
Mmm, koniecznie kup Tiramisu, mmm, takie dobre, mmm.
Wawel źle mi się kojarzy – nie kupiłabym :P
Wawel źle mi się kojarzy – niestety kupiłam.
Nie lubię czekoladek z nutą alkoholu i tak się składa, że takich jeść nie powinnam. Od najmłodszych lat, na takie nawet nie zwracam uwagi.
Mnie w ogóle do cukierków nie ciągnie, ale jeśli już, to właśnie do alkoholowych.
To mnie od alkoholowych wręcz odrzuca i dobrze ;) Jakbym je lubiła to moja wątroba miałaby jeszcze marniejezy żywot :D
Moja musi mnie nienawidzić za czasy gimnazjalne ;)
Moja w gimnazjum i liceum też lekko nie miała (no ale też bez przedady ;)), ale potem nastały jej lepsze czasy pod tym względem :))
Chyba nigdy nie jadłam tych czekoladek w wersji adwokatowej. A może po prostu mi to umknęło? Sama nie jestem wielką fanką adwokatowych smaków, więc pewnie dlatego się koło nich nie łasiłam. Za to te Tiramisu znam. Moja mama za nimi przepada. Ja nic do nich nie mam. Jedna czekoladka potrafi zaspokoić na długo ochotę na słodkie, bo jest potężna.
Pozdrawiam.
Potężna?! Żyjemy w innych wszechświatach!
Ja mam totalnie na odwrót odnośnie cukierków czekoladowych , pralinek i tego typu czekoladek. Są idealne, bo zwykle w wielu wariantach smakowych, więc nie spowodują u mnie nudy podczas jedzenia jak to w przypadku tabliczki czekolady, która jest w jednym smaku i jednostajna. Ich zakup powoduje u mnie masę radości bo zwykle kupuję sobie po jednej z danego smaku, a co gorsza po jednej od producenta co powoduje, że przy kasie pani musi nabijać 10 woreczków osobno w każdym po 4 cukierki, ha ha pójdę za to do piekła. Poza tym ich wielkość dla mnie super – nie dość, że sama kostka akurat na dwa gryzy czyli tak jak lubi najbardziej to jeszcze mogę sobie rozplanować jedzenie pół kilo takich cukierków w czasie. A czekolada? Duża i nie mam co z nią zrobić więc czy chcę czy nie chce idzie na jedno posiedzenie, żeby nie zalegała w odmętach szafek i nie stała się domem dla robactwa.
Wiesz, że czekoladowe cukierki lubię, ale to mowa raczej o cudownie mlecznych Schoko Bons, albo niemieckich Milch Mause z Aldi. Wawel? No nie… Nie dość, że prawie najbardziej znienawidzona przeze mnie czekolada (wyprzedza tylko Goplana) to jeszcze alkoholowe nadzienia. Dziękuję postoje!
Goplany muszę spróbować, tak więc potencjalny koszmar przede mną :P
To są zdecydowanie jedne z tych czekoladek, które mogą leżeć przed nami i pachnieć a my i tak nie zwrócimy na nie uwagi :-D
Pachnieć rzeczywiście mogą, gorzej ze smakiem :P
Kiedyś niby widziałem jak ekspedientka wysypuje cuksy z folii do pojemników na wagę. Mam nadzieję, że tych niesprzedanych, np. po pół roku, nie ładują znów do folii. Tiramisu – nie. Adovat – o ironio, mógłbym spróbować.
Ale wysypują przeterminowane, na to samo wychodzi. Potem zaś – jak ciuchy w lumpeksach – sprzedają innym marketom. Neverengingstoooorrrryyyyy aaAAaaAAaAaaAaa… :P
Ostatnio tak sobie pomyślałam, że ciekawe, czy takie tradycyjne najprawdziwsze tiramisu by mi smakowało, czy miałabym przesyt tymi wszystkimi nieudanymi słodyczami o tym smaku. Niby ja sama ich aż tak dużo nie jadłam, ale kurde… One są wszędzie.
Tyle zajadasz tych ciach ostatnio, zamów raz tiramisu.
Mi to tyrajmisiu nie smakowało też mega słodkie,aż zęby bolą,ale adwokat już mi smakował nawet bardzo:)
No widzisz :)
Niestety znam oba smaki. Niestety pamiętam ten smak. Światło w tunele jest jedno: przynajmniej kolejny raz ich nie kupię.
Poczekaj, jeszcze nie raz ktoś kupi Tobie.
Te adwokatki to moja absolutna miłość <33 Nadzienie tak dobre, że ciężko mi wyobrazić sobie lepsze ;) Stety niestety jestem fanatyczką wszystkiego co adwokatowe:)
Ja też uwielbiam adwokat. Przypomniało mi się, jak parę lat temu z ówczesnym chłopakiem wracaliśmy pociągiem z Katowic do Wrocławia. Późna godzina, ciemno, zimno, my zmęczeni. Napiliśmy się adwokata i poszliśmy spać. Niemal przegapiliśmy Wrocław :P
Niby po melisce dobrze się śpi, ale po takim adwokacie… ;)
Swoją drogą czasem sama robię czekoladki lub rogaliczki z nadzieniem adwokatowym tak prostym, że aż szkoda byś nie spróbowała kiedyś ^_^ Ja wkazdym razie uważam, że jest świetne :) Wystarczy podgrzać adwokat w rondelku, wyłączyć gaz i wrzucić po chwili połamaną białą czekoladę (mi najlepiej w tym celu sprawdza się bellaron, a białej akurat nie wycofali :p). Wymieszać i zostawić do zgęstnienia-pyszności! Bo adwokatu rzadko kiedy za wiele ;)
A procenty czasem nie wyparowują?
Nie ;) Nie czekam do zagotowania, a podgrzewam co zajmuje ok. minutę. Nic tylko jeść (: