Nie martwcie się natłokiem tekstu, dzisiaj i jutro będzie zdecydowanie krócej. Wszelkie informacje ogólne, które powinniście o Sękaczach Wisły posiąść, przedstawiłam wczoraj, w recenzji kakaowej wersji niskobudżetowego batonika. Tak dla szybkiego przypomnienia – jeśli ktoś jeszcze nie czytał lub zapomniał – są to wyroby z końcówki XX wieku, niezmienione pod względem składów, formy i jakości. Składają się z trzech warstw: polewy czekoladopodobnej (podobno czekolady), niegrzeszącego świeżością wafla i kremu łączącego margarynę, spirytus i smak odpowiadający nazwie wariantu. Nie polecam ich kupować, a tym bardziej jeść, ale to wasze życia i wasze decyzje, podejmujecie je na własną odpowiedzialność.
Sękacz toffi
Tak jak wspomniałam ostatnio, do degustacji Sękaczy – przez moją babcię prześmiewczo zwanych Stękaczami – zasiadłam od razu z trzema sztukami. Po wersji kakaowej przyszła kolej na batonika z kremem toffi, który znów był po prostu toffi, a nie o smaku (szacunek? oszustwo?). Okalająca go czekolada… nie, nie godzę się na to określenie! Okalająca go polewa była jakby jaśniejsza od dwóch pozostałych, krem także prezentował się jaśniej (ale podejrzanie ciemno jak na toffi, które powinno być miodowo-złociste).
Baton pachniał wstrętnie, bo przede wszystkim wanilią z plastiku, odrobinę zaś zwymiotowanym toffi. Robiłam kilka podejść, żeby niesłuszne go nie zniesławić, lecz wciąż uzyskiwałam ten sam rezultat. Gdyby można było przyznawać chi na minusie, za sam aromat sięgnęłabym po minus szóstkę. Nie skłamię, pisząc, że było mi niedobrze i wcale nie chciałam wkładać tego do ust.
Ostatecznie – ze smutkiem w oczach i ciągnącymi ku dołowi kącikami warg – ugryzłam Sękacza toffi, a potem jeszcze raz i jeszcze. Koniec końców zjadałam całego, choć wiedziałam, że będę miała do siebie żal. Poza tym musiałam go zagryzać pozostałymi dwoma, bo inaczej nie dałabym rady przetrwać. Pewnie tego nie zrozumiecie, zapytacie: dlaczego? Otóż bardziej od ładowania w siebie ohydztw nienawidzę wyrzucania jedzenia – to jedyny powód, dla którego batona dokończyłam. Jego smak… Jego konsystencja… Margaryna, tona cukru, odrobina spirytusu i dziwne posmaki. Toffi tak sztuczne i plastikowe, że w pewnej chwili byłam już niemal pewna, że zwymiotuję, ale na tę dolegliwość poradziła zaparzona przed degustacją gorzka herbata. Niestety w życiu słodyczowego bloggera zdarzają się przykre sytuacje i trzeba umieć sobie z nimi radzić. Jeden wywali okropieństwo przez okno, drugi się przemęczy. Tak czy owak, męczarnie mają swoją wartość. Jest nią informacja dla świata, dla was. Ostrzeżenie, żeby nikt nie musiał przechodzić przez to samo co ja. Jeśli macie trochę oleju w głowach, w tym wypadku posłuchacie.
Ocena: 1 chi
(bo nie da się mniej!!!)
I tego też nie będę szukać, a Tobie współczuje takich przeżyć l. Wanilia z plastiku zapowiada grozę :D
Wyślę Ci na święta sto sztuk.
Współczuję :(
Nie ma czego. Co nie zabije, to wzmocni :D
Bojkotuję.
Jednak moje serce cieszy się, widząc ocenę. <3
A moje płacze, bo wie, że organ położony trochę niżej musiał to strawić.
Już tylko czytając mam odruchy wymiotne :D
Może jesteś w ciąży z Sękaczem?
Aleś mnie rozbawiła tym komentarzem xD
Ależ to było jak najbardziej poważne pytanie i w trosce o koleżankę!
och… ta ocena to promile dla mego serca <3 Moja dzielna bohaterka! :D I mam ten sam problem… nigdy nie wyrzucam jedzenia, nawet jak mnie mdli. W tym roku jest tylko jedna, góra dwie rzeczy, które nie dojadłam bo miałam odruch wymiotny i zaczęło mnie cofać… Mianowicie jogurty kozie z kauflanda. Naturalny i truskawkowy… o ludzie… … … nie wstawiłam tego na IG jeszcze… i ciężko będzie xD Nawet bułki portugalskie? z lidla, które capiły rzygowinami zjadłam… ale tego już nie dałam rady. Moja mama i siostra śmieją się, że odziedziczyłam ten syndrom po tacie (PRL itd…) Ciężko się z tym żyje więc Ci ogromnie współczuje… Co nie zmienia faktu, że nie mogę się doczekać następnych recenzji ;)
Tak, ja też mam to po rodzicu – mamie. Nawet jak coś jest obleśne, ona zje :P
Co do jogurtu koziego, parę dni temu kupiłam serek kozi z Biedronki. Dobrze, że przed posmarowaniem kanapek spróbowałam trochę na nożu, bo na 100% zwymiotowałabym w trakcie kolacji. Oddałam to paskudztwo siostrze, jej niby smakuje. Mama za to nie chciała nawet dotknąć kubeczka, gdyż uważa, że ser kozi śmierdzi i smakuje – uwaga, cytuję – „niemytymi chłopskimi jajami”.
otóż to! Nic dodać- nic ująć! <3 Genialnie to podsumowałyście! :D
Golja powinna być zastąpiona stękaczami. Stanowczo domagam się podmianki produktu u importera! Pińć ton lekko być schrupała. A jakbyś się postarała (przecież zima, można chodzić w puchowych kurtkach) to i łosiem!
Zgadzam się! Wnoszę o to samo, oczywiście pod warunkiem, że nadal skupujesz połowę.
Wiesz a za mną ostatnio chodzi sękacz taki prawdziwy dobry, minus jest taki że na dolnym śląsku nie spotkałam go a szkoda. Ostatnio własnie patrzyłam na ten batonik i zastanawiałam się a może kupić, ale po Twojej recenzji nie o nie nie kupię zdecydowanie
O, jesteś z Dolnego Śląska? :) O ile mi wiadomo, przyzwoite sękacze powinny być na jarmarku.
O nie, do teraz się zastanawiamy jak mogłyśmy w ogóle je lubić w dzieciństwie? Spróbowałyśmy je po latach i to zderzenie z rzeczywistością było zbyt brutalne :'(
Na który smak się nacięłyście? :D
„Otóż bardziej od ładowania w siebie ohydztw nienawidzę wyrzucania jedzenia – to jedyny powód, dla którego batona dokończyłam” Dobra, dobra. po prostu masz skłonności masochistyczne :D Albo masz ambicję by osiągnąć świętość poprzez umartwianie się ;)
To swoją drogą. Myślisz, że czemu śpię w zimie na balkonie?
ochydne gowno
Haha :D