Pora na recenzję ostatniego batona produkowanego i sprzedawanego w kawiarni Legal Cakes, mającego stanowić piękne i smaczne zwieńczenie pierwszej współpracy. Nie myślcie sobie jednak, że sądziłam, że będzie najlepszy! Smaczny na pewno, ale nie wyjątkowy. Harmonogram degustacji podyktowały mi terminy ważności, a to właśnie L’Oreo miał najodleglejszy. Wybór zatem nie mógł być inny.
Baton L’Oreo
Bohater dzisiejszej recenzji jako jedyny dotarł do mnie w sreberku. A raczej w folii, którą dodatkowo owinięto sreberkiem. Pomyślałam, że to przez poziom tłustości, w której L’Oreo najwyraźniej przoduje w legalnej rodzince, moje przepuszczenia okazały się jednak błędne. Baton nie był ani bardziej tłusty od poprzedników, ani bardziej żaden. Druga rzecz: powinien ważyć 90 g, niestety – podobnie jak w przypadku Karmelovego – tu również kawałek zeżarto na poczcie (tym razem aż 12 g).
Początkowo sądziłam, że w środku L’Oreo znajduje się cytrynowy krem, miał on bowiem żółty kolor (na zdjęciach tego nie widać). Baton był płaski, złożony z dwóch chlebko-biszkoptów, przypominał twór w typie Mlecznej Kanapki (choć oczywiście dużo zdrowszej, jeśli chodzi o skład). Pachniał jednocześnie Bountym i mokrym świątecznym makowcem z bakaliami, co bardzo mi się podobało.
Warstwa ciastkowa mieniła się od cukru, a jak miało się wkrótce okazać, cukier ów obecny był także – i aż nadto – w konsystencji. Podczas gryzienia batona strzelał jak szalony, psując spokój i przyjemność degustacji. Tuż obok niego znajdowały się wiórki kokosowe, one z kolei złowrogo chrzęściły – ale przynajmniej nie memłały się, bo były jakby uprażone – oraz drobno pokruszone orzeszki, jedyny dodatek niosący bezwzględną radość. Całość była świeża i wilgotna, nie zapychała.
Pierwszy kęs warstwy ciastkowej L’Oreo przyniósł mi znajomy smak goryczy i zimnych ogni, czyli oleju kokosowego. Czułam wówczas lekki kwasek, ale jeszcze nie rzygowinowy, zza którego rozpaczliwie próbowało przebić się słodkie kakao. Zdecydowanie gorzej wyglądało to w przypadku fluorescencyjnie żółtego nadzienia, do którego oleju dolano już prosto z wiadra, przez co uwydatniły się kwaśne rzety. Wielka szkoda, bo jego konsystencja była naprawdę niesamowita: mięciutka, w idealnym stopniu tłuściutka, lekka, pełna ucywilizowanych wiórków kokosowych.
Baton L’Oreo bardzo mnie zawiódł. Okazał się siedliskiem kwaśnorzygowinowego zła, dodatkowo podkręconego przez piekielność nierozpuszczonych, strzelających pod zębami kryształków cukru. Te drugie wpłynęły również na fakt, że bohater dzisiejszej recenzji był najsłodszym z legalnych braci. Posiadał ogromny potencjał – nie skłamię, pisząc, że unicornowy – którego niestety nie wykorzystał. Zjadłam go prawie do końca, bo byłam głodna, ale po degustacji momentalnie pożałowałam. Usta wypełniał mi rzetowy kwach, a gardło paliło zimnym ogniem. Zdecydowanie nie było to ani Oreo, ani ciasto kokosowe.
Ocena: 3 chi ze wstążką
(konsystencja i proporcje na 5 chi, smak na 2 chi)
Marzyłam o nim kiedyś licząc na wersję Oreo z wreszcie smacznym kremem. Jednak kwach? Do tego smaku wyjątkowo mi nie pasuje. Strzelające kryształki cukru…? A przecież oni robią te batony niby bez cukru chyba?
No to nie wiem, co strzelało. Może szklanka im się zbiła i wpadła :P
Po tego bym nie sięgnęła… nie lubię oreo w żadnej postaci – widze, że nic nie tracę (i co z tego, że różni ludzie inaczej odbierają smak:P)
;)
Oj,bo ty nie lubisz kokosa :p A ja nadal chce go spróbować! :)
Wręcz przeciwnie, bardzo lubię kokos :)
Czyli tego nie kupię :D
Ale jak już wyjjem poświąteczne ciasta to mam zamiar wybrać się do Legal Cakes ;))
Na które batony chcesz zapolować?
Na obecną chwilę nie wiem, myślę że ze 3 smaki wybiorę na miejscu – może we wtorek tam dotrę :D
Ani słowa o daktylach… Wygląda na to, że by mi smakował. Tylko, że ja olej kokosowy potrafię jeść łychą, jak jest zmrożony.
Marcin, fuj.
Klimaty Bounty to ZDECYDOWANIE nie moje klimaty. Wiem wiem, tutaj nie jest to jego smakowy odpowiednik, ale już sam wygląd mi wystarczy. :D Takie kokosowe zresztą bardzo często wychodzą w taki gorzko-kwaśny sposób. Nawet nie wiem jak to określić, każdy zna ten smak, ale nie ma na niego jeszcze nazwy w słowniku polskim. Jestem jednak pewna, że Twoje określenie ,,rzygowinowy” powinien właśnie zapełnić lukę. :D
Świetnie, odcisnę ślad w encyklopedii :P
Jadłam go, jak dostałam w takiej małej, ciastkowej, okrągłej wersji i niesamowicie mi smakował. L’Oreo to mój ulubieniec, jeżeli chodzi o batony LC. Chociaż mam w zamrażarce jeszcze Koko i muszę spróbować. Zapomniałam o nim, a jak je dostałam to parę dni później miałam wyjazd i musiałam je zamrozić :D
Ja też mam w zamrażarce jeszcze jednego batona :)
Zgadzam się: potencjał nie wykorzystany. Ja czułam w smaku jedynie olejowe rzygowiny.
PS: 'chałwowego’ zapomniałam wziąć z lodówki przy pakowaniu, na szczęście współlokatorka włożyła do zamrażarki na moją prośbę, więc degustacja będzie, tylko, że odwleczona w czasie.
Eh, nie miało być dwukropka po PS :>
U mnie też ostatni chałwowy leży w zamrażarce. Wcześniej zjadłam dwa, więc recenzja niebawem.
Tak patrząc na nazwę to bym powiedziała, że to jeden z bardziej obiecujących smaków. Pokazuje to jak często się mylę oceniając produkty po nazwie i szacie graficznej.
Nie martw się, ja też.