Każdy, kto regularnie odwiedza mojego bloga, wie, że nie przepadam za pralinkami, cukierkami, drażami i wszelkimi innymi mikroskopijnymi słodyczami, w które nie da się porządnie wgryźć oraz które kończą się, zanim w ogóle zdążą się zacząć. Fakt ów sprawia, że kupuję je bardzo rzadko i wyłącznie z myślą o blogu. Gdyby chodziło o mnie, mogłyby zniknąć ze świata raz na zawsze.
Prezentowane dziś pralinki o nazwie bez nazwy marki Luximo Premium wzięłam z pracy. Leżały w miseczce poczęstunkowej i wołały: weź nas! Nie wiem, kto odpowiada za ich produkcję, z czego w rzeczywistości się składają, jaki mają skład i ile dostarczają kalorii*. Wiem tylko tyle, że pochodzą z Biedronki, gdzie od czasu do czasu można je zdobyć na wagę (3 szt. = ok. 30 g).
* Jeśli kiedyś na nie trafię, zlokalizuję i sfotografuję naklejkę z informacjami od dystrybutora.
Pralinki z czerwonymi skrzydełkami
Pomimo kiepskiego oznaczenia na sreberku – braku jakichkolwiek danych – pralinki prezentowały się ładnie, apetycznie. I w opakowaniu, i bez niego. Mleczna czekolada została pokryta dołkami i górkami. W środku znajdowało się morze białego nadzienia oraz, co szczególnie mnie zaskoczyło, owocowy żel skryty tuż pod czekoladą. Przyznaję jednak, że żel odkryłam późno, bo w trakcie jedzenia.
Pralinki odznaczały się znajomym zapachem. Nie potrafiłam ustalić, co dokładnie mi przypominają, ale postawiłam na arbuzową gumę balonową z soczystym nadzieniem wewnątrz – Bubbaloo.
Czekolada była dość gruba, gęsta, tłuściutka, bagienkowa. W smaku mleczna i słodka, pyszna. Umiejscowiony tuż pod nią krem okazał się tłusty i gęsty, stojący na granicy proszkowatości. W smaku mleczny lub bliżej nieokreślony. Hit stanowił wspomniany już nieoczekiwany bohater, czyli rzadkawy kleisty żel, w smaku prawdopodobnie cytrusowy.
Czekoladki biedronkowej marki Luximo Premium to galaretki, tylko z dodatkiem mlecznego (?) kremu i zaproponowane w innej formie. Podczas degustacji w ciepłym dniu brudzą palce i wargi.
Środek jest zwarty i gęsty, ale nie suchego typu. Idealnie uzupełnia go dżemorowy żel. Całość może i jest odrobinę za słodka, ale kto wymaga od pralinek umiarkowania?
Ocena: 6 chi
Pralinki z fioletowymi skrzydełkami
Drugie pralinki także były urocze. Składały się z tych samych warstw, co poprzedniczki. Przez chwilę myślałam, że to dokładnie te same słodycze, tylko w papierkach z innym kolorem skrzydełek. Moje wątpliwości rozwiał zapach, tym razem przywodzący na myśl zielone jabłuszka ze słodkiego dżemoru.
Skojarzenia aromatyczne swoją drogą, a rzeczywistość swoją. Po rozgryzieniu pralinki okazało się, że żel jest czerwony. Podczas spotkania z kubkami smakowymi dał się poznać jako malinowy. Na szczęście nie zawierał pestek, ale podbijał słodycz produktu. Przylegał do tego samego białego – mlecznego? – kremu, który znajdował się w pralince z czerwonymi skrzydełkami.
Te czekoladki również bardzo mi smakowały. Ze względu na obecność malin, które podniosły poziom słodyczy oraz wprowadziły malinowość (wow), ocenę musiałam nieco obniżyć. Nie oznacza to jednak, że nie wróciłabym do nich, gdybym pewnego dnia postanowiła polubić cukierki.
Ocena: 5 chi ze wstążką
Wolałabym, gdyby nie miały dżemora (białe nadzienia uwielbiam same w sobie), ale jak mam wybierać, to wolę pierwsze.
Dżemor ma złą konsystencję, jest za słodki, czy chodzi o coś jeszcze innego? ;>
Kwestia smaku dżemora :)
Nie moje smaki, a w ogóle to obecność w nich dżemu czy galaretki mocno by mnie zdziwiła – wyglądają raczej na mleczne :D
Dlatego i ja się zdziwiłam. Ale pomysł zacny.
Cytrusowe nadzienie… Dla mnie połączenie czekolada (szczególnie gorzka!) i pomarańcza = śmierć na talerzu
Nie do przejścia :D
Eee, bardzo przyjemne połączenie! :P
Mam ciarki na samą myśl gorzkiej czekolady ze skórką pomarańczową… grrr
Nawet nie wiem, czy je widzialam :P
Ja też nie :o
W pierwszej chwili myślałyśmy, że to są te z chrupkami w środku ;) Wolimy takie niż z dżemowym nadzieniem. Same pewnie nie kupimy ale może babcia kiedyś będzie je miała na stole to się poczęstujemy :D
Jak je zabierałam, też sądziłam, że są z chrupkami.
O tak, mogłyby zniknąć, przynajmniej nie męczyłybyśmy się z testami, ale… jak już są, to nieźle, że okazały się takie dobre. W sumie spodziewałam się jakiegoś okropieństwa, jak takie wielkanocne jajka z nadzieniem sprzedawane na wagę (ważne: kiedyś jedne mi smakowały, a inne, takie większe – chyba w ogóle jakieś podróby no name’owych jajek, nie wiem, bo nie ja je wtedy kupiłam – były obrzydliwe i w środku, na wygląd, przypominały te recenzowane kulki, więc chodzi mi o te, na które się „nacięłam”), pełnego chemii i margaryny. Miłe zaskoczenie, ale oczywiście nie spróbuję. Mamie jednak polecę.
PS Podpadłaś! Poleciłam Mamie batonika Wawel z nadzieniem „niby mleko z tubki” i nie smakował jej. Narzekała, że to mdły „biały krem” z czekolad. Mam nadzieję, że się wyrówna, jeśli znajdzie i kupi sobie te praliny (swoją drogą, męczy mnie myślenie o tych kulkocukierkach jako o pralinach).
Przeproś ode mnie mamę :(