Niedawno na rynku pojawiła się nowa wawelska seria czekolad Czekoladowe całusy. W jej skład weszło kilka tabliczek, w tym dzisiejsza bohaterka, kokosowa Crunchy Coco. Ponieważ waży aż 278 g, wiedziałam, że sama jej nie kupię. Umówiłam się z moją słodyczową dobrą wróżką, że poczekamy na promocję i kupimy ją na spółę. Niestety jedna z nas nie wytrzymała. Co niewiarygodne, wyjątkowo nie byłam to ja.
Ania oczywiście zostawiła mi kawałek swojej zdobyczy. Do recenzji otrzymałam osiem buziakowych kostek, które podzieliłam po równo na siebie i Pyszczka. Do degustacji podchodziliśmy dwukrotnie, za każdym razem stawiając czoła dwóm kostkom ważącym ok. 40 g.
Czekoladowe całusy Crunchy Coco
O ile deserowa czekolada z Wawelu jest dla mnie sztuczna i plastikowa – przypomina niezbyt dobrą polewę kakaową – o tyle jedzona niedawno tabliczka Milkizz Karmelowy udowodniła, że mleczna smakuje o niebo lepiej. Gdyby nie ów fakt, na Crunchy Coco nawet bym nie popatrzyła i nie chciała jej spróbować.
No dobra, spore znaczenie miał też wygląd: oryginalne kostki w formie wielkich mięsistych ust. Damskich?
Tabliczka pachniała ładnie, ale nie porywająco, na co liczyłam. Nie było to soczyste Bounty czy unicornowy swego czasu Kokos Ritter Sporta, ale raczej suche i zachowawcze cukierki Kokoski Mieszka. Jedzona w ciepłym dniu dała się poznać jako mięciutka, plastelinowa oraz łatwa do rolowania, zaginania i przemieniania w inne kształty. (Dolną warstwę naprawdę zrolowałam, od lepienia się powstrzymałam).
Kostki składały się z przeciętnie grubej czekolady oraz ogromu nadzienia. Nawet w czekoladowych złączach pomiędzy kostkami występowała odrobina kremu. Innymi słowy: nie było takiej przestrzeni, w której występowałaby sama czekolada.
Czekolada smakowała mlecznie i słodko. Była przyjemnie bagienkowa, ale również rozczarowująco proszkowata. Na spodzie od wewnętrznej strony zupełnie się rozpuściła, przez co zastanawiałam się, czy nie występuje tam czasem jakiś dodatkowy kakaowy sos. (Odpowiedź: nie, to nie był sos).
Zawstydzająco grube nadzienie były suchego typu. Okazało się zwarte, tłustawe. Chrupiącego dodatku znalazło się w nim bardzo dużo – były to lekkie i kruche chrupki ryżowe oraz podprażone (?) wiórki kokosowe. Moim zdaniem aż za dużo, co tym razem wcale nie wynika z niechęci do wiórków.
Krem miał mieć smak kokosowy, tymczasem był żaden. Ponieważ zwątpiłam w swoje kubki smakowe, zapytałam o zdanie Pyszczka. Powiedział, że jest ok, ale szkoda, że nadzienie nie ma smaku. Kiedy uświadomiłam go, że Wawel uznał je za kokosowe, oczy mego ukochanego urosły do rozmiarów pięciozłotówek, a z ust wydobyło się prychnięcie urazy i niedowierzania.
Wawelska tabliczka Crunchy Coco z tegorocznej serii Czekoladowe całusy nie jest tym, czym być powinna. Najlepszą część stanowi mleczna i słodka, rozpuszczająca się bagienkowo czekolada, choć i do niej mam pewne zastrzeżenia. Przede wszystkim nie powinna być tak proszkowata.
Wnętrze jest zwarte i tłuste. Posiada konsystencję, której nie lubię nazywać kremem, ale po prostu nadzieniem. Miało odzwierciedlać smak kokosa, tymczasem jest żadne. Ani mleczne, ani śmietankowe, ani jakiekolwiek inne. Chrzęszczącego dodatku znajduje się w nim aż za dużo.
Czekolada miała ogromny potencjał, lecz go nie wykorzystała. W obecnej formie kotki przypominają pralinki z taniej bombonierki. Uważam, że to kolejny średni produkt, na który nie warto tracić czasu.
Ocena: 3 chi
Nie podoba mi się wygląd, forma, nie podoba mi się całość. Jak czytam przy takich czekoladach o proszkowości to zawsze mam aż jakiś dreszcz obrzydzenia. Pomyśleć, że w dobrej czekoladzie „proszkowość” (szorstkość, pisząc precyzyjnie) to u mnie zazwyczaj plus, tutaj… wiadomo co. Fu. Proch, nadzienie cholera-wie-jakie…
Wygląd i forma tabliczki zbyt popkulturowe, Ty alternatywne hipsterskie emo?!
Proch w czekoladzie jest na +, gdy masz strzelbę i idziesz rozprawić się z producentem, a brakuje Ci już oryginalnego.
Wawel może mnie pocałować jedynie w…!
Co dostanę, jak zgadnę miejsce pocałunku?
Dla mnie za duża, a nie mam takiej dobrej wróżki od słodyczy, więc jej nie kupię, dzięki czemu zawód mnie ominie :)
Wszystko ma swoje zady i walety. Bliskiego człowieka mieć fajnie, acz przeciętne oraz niedobre słodycze już nie bardzo.
Pewnie i tak znajdzie swoich amatorów ;P
Czyli m.in. ja :P
Nie widziałam, nie czytałam, nie słyszałam.
Mnie kusiły te czekolady (zwłaszcza, że są w smakach, które uwielbiam…), ale skoro piszesz, że kokosowa nie smakuje kokosem – to nie mam czego żałować, jeśli chodzi o brak kupna (tym bardziej, że dla mnie gramatura i tak jest zbyt duża).
A Milkizz Karmelovą jadłam i mi baaardzo smakowała – choć była zbyt słodka. Ale bardzo dobra.
Na Instagramie ludzie napisali, że czują kokos i czekolada jest dobra. Rób, jak uważasz, w każdym razie ja nie polecam.
Karmelowy Milkizz to ewenement. Czekolada wawelska, słodka do bólu, obłędna.
Raz na 10 ciastek, to i Oreo Ci posmakuje, więc nie rozgrzeszaj się we wstępie ;)
Co do czekolady: teraz to już głupieję w tych 100+ (a raczej 90+). Prezentowaną pamiętam, tylko… kurde. Teraz chyba zmienili opakowania. Albo znowu coś wypuścili na rynek. Paradoksem jest to, że takie giganty przestały mnie pociągać jako słodycz. No, poza kilkoma wyjątkami.
Pamiętasz z kiedy? Nie jest nowa?
To dobrze, bo byśmy miały dylemat co zrobić z całą tabliczką :P
E tam: wyrzucić, wysmarować drzwi sąsiadowi, rzucać w gołębie, nakarmić bezpańskie psy, podłożyć komuś w tramwaju pod tyłek, gdy podniesie się, żeby skasować bilet, zamurować w ścianie i tak dalej. Możliwości jest wiele.
Wszystkie te nowe czekolady są okropne :/
Ile i której jadłaś?
Wawel i plastik odpada, ale szata graficzna opakowania sprawia, że może na chwile zapomniałabym o moim zamiłowaniu do tej marki i wsadziłabym tabliczkę do koszyka. Po otwarciu wygląda lekko tandetnie, przez to że tak błyszczy wygląda tanio, ale pękate kostki trochę wynagradzają. Kokos super, ale od innego producenta. :D
Ostatnie zdanie podsumowuje moją recenzję, tak więc zgadzam się z nim.