Bohater dzisiejszej recenzji to orzechowy baton marki Lindt, którego zawsze chciałam spróbować. Choć widywałam go w Almie, nigdy nie trafił do mojego koszyka. A to cena była zbyt wysoka, a to temperatura nie sprzyjała przewożeniu czekolady z jednego końca miasta do drugiego albo miałam w domu za dużo słodyczy z krótkim terminem przydatności do spożycia. W końcu Almę zamknięto, w związku z czym szansa na rychłe spróbowanie Nocciolatte drastycznie zmalała.
Kilka miesięcy po śmierci Almy moją ciekawość konsumencką zaspokoiła słodyczowa wróżka Ania, która dorwała baton za granicą, podczas pobytu wakacyjnego. To cud, że choć przywiozła mi go ciepłą porą roku i z daleka, przetrwał bez poważnych… ba! bez żadnych uszczerbków. Dziękuję.
Nocciolatte
Mimo iż baton wygląda spektakularnie, budową nie sprzyja degustacji. Składa się z trzech nazbyt oddalonych od siebie i połączonych bardzo – według mnie przesadnie – grubą podstawą pralinek w kształcie orzechów laskowych. Innymi słowy: są to orzechy w orzechach. (Laskowa incepcja).
Słodycz posiada przepiękny mlecznoczekoladowy kolor i zapach, który powinien zwalić mnie z nóg, tymczasem okazał się tak wyciszony, że niemal żaden. Jest niczym ubogie Ferrero Rocher, a może w ogóle sam orzech. Panie producencie, gdzie się podziała czekolada?!
Jak wspomniałam wyżej, podstawa batona Nocciolatte jest bardzo gruba, co na szczęście przekłada się na bagienkowość już od pierwszego ugryzienia. Czekolada jest idealnie gładka, kremowa… w sumie to wcale nie przypomina czekolady, tylko zastygły krem gianduja. Jest dziwna, acz świetna. Z powodu degustacji w ciepłym dniu rozpływa się bardzo szybko. W smaku również nie odpowiada czekoladzie, lecz kremowi ze świeżych i esencjonalnych orzechów laskowych.
Wniosek? To po prostu jest gianduja. (A producent może sobie pisać, co chce).
Nadzienie w batonie Nocciolatte jest tak samo gęste jak polewa – odmawiam nazywania jej czekoladą – tyle że bardziej kremowe i tłustsze. Rozpływa się jeszcze szybciej, przy czym nie tworzy już bagienka. Skojarzyło mi się z kremem z Toffifee. Nie ma go w kostkach zbyt wiele, ponieważ ścianki są aż do przesady grube, w centrum zaś znajduje się cały i świeży, cudownej jakości orzech laskowy.
Orzechowy baton marki Lindt jest pyszny, ale posiada poważne wady. Przede wszystkim uważam, iż producent zepsuł proporcje. Nibyczekolady jest zbyt wiele, kremu za mało, a kostki są za bardzo od siebie oddalone. Trudno się go je. Smuci mnie również aromat Nocciolatte, który plasuje się na granicy bezzapachu i przypomina raczej stłumione surowe orzechy niż nugat w czekoladzie.
Gdyby zredukować grubość i wagę warstwy zewnętrznej na rzecz wnętrza, do produktu mogłabym wrócić. W obecnej postaci szanse na to są marne, a nawet żadne.
Ocena: 4 chi
(i kaganiec za niewykorzystany potencjał)
Skojarzył mi się jednocześnie z kinder Bueno i „zapomniałamnazwy” milką (chodzi mi o tę z orzechem w każdej kostce) ;P Nie chciałabym go próbować, jakoś straciłam ten pociąg do mlecznych czekolad, chociaż kilka jeszcze trzymam na wypadek nagłej chcicy :) I ten krem… nie mój typ.
Toffee Wholenut? Mnie skojarzył się wyłącznie z pralinkami zakręcanymi u góry.
Wygląda w porządku, ale tylko tyle.. coś czuje, że niczego by mi nie urwał ;P
Zgadza się. Mnie niczego nie urwał, więc Tobie tym bardziej nie urwie.
Dlaczego „tym bardziej”? ;)
Bo z nas dwóch to ja jem więcej klasycznych słodyczy i lubię je bardziej. Skoro uznałam, że nie jest wart powrotu, domyślam się, że dla Ciebie byłby jeszcze słabszy :)
Nawet w takiej kwestii musimy się pięknie różnić. Ty zawsze chciałaś go spróbować, ja nigdy nie miałam zamiaru, mimo że kiedyś kochałam Lindta. Chyba za często go na stacjach benzynowych w śmiesznie wysokiej cenie widziałam.
Nie podoba mi się kształt, a z opisu wnioskuję, że jest smaczny, ale mógłby mi być „za kremowy” (jak dziś dodany przeze mnie Zotter).
Dowiem się za tydzień, cóż to za grzeszny Zotter Ci się trafił ;>
Ciekawa jestem, czy dla mnie baton byłby zbyt margarynowy, bo Twój opis raczek na to nie wskazuje. Jedynie bezzapachem mogłabym być rozczarowana – krem z Toffifee lubię akurat :D
Dawno nie jadłam Toffifee. Zjadłabym.
Wygląda na pewno spektakularnie, ale duże orzechy to nie moja bajka. Gdyby było bez orzecha z samym kremem, to bym brała, oj brała.
WĄTPIĘ :P
Jadłam go, ale dawno i oczywiście smaku nie pamiętam, ale biorąc pod uwagę to, że lubię chyba wszystkie produkty Lindt, zapewne by mi smakował, a na te proporcje raczej nie zwróciłabym uwagi :D
Już po spróbowaniu wydaje mi się zbyt zwykły, by zawracać sobie nim głowę.
Nas zawsze w Delikatesach T&J kusił ale cena ostatecznie zniechęciła :P
Moim zdaniem wiele nie straciłyście.