5 rzeczy, których nie znoszę robić

Szkic do niniejszego wpisu stworzyłam pod koniec stycznia bieżącego roku. Niestety nie miałam okazji wypełnić go treścią i opublikować, ponieważ tuż potem pojawiło się kilka tematów pilniejszych bądź ciekawszych. Plik tekstowy trafił do folderu z pomysłami niedzielnymi i w efekcie skisł wraz z pozostałymi (niektóre zalegają tam od powstania bloga!). Miałam nadzieję, że któregoś dnia do niego wrócę.

Uwielbiam głośno mówić o tym, co kocham, czego nienawidzę, co wydaje mi się świetne, a czego nie rozumiem. Nie zawsze są to rzeczy trudne i poważne. Czasem – jak tym razem – uczucie jest lekkie i dotyczy codziennych pierdółek. Dlatego dziś serdecznie zapraszam na podzieloną na pięć części

opowieść o rzeczach, których nie cierpię robić.

Odbieranie domofonu

Mam w pracy znajomego, który nie lubi odbierać telefonu. Ja na szczęście nie mam z tym kłopotu. Jeśli znam numer, mogę świadomie zignorować dzwoniącego. Udawać, że wyciszyłam dźwięk i schowałam telefon głęboko w torebce albo żołądku krokodyla. Jeśli nie znam, zakładam, że to zdesperowany konsultant chce mi coś opchnąć, zwłaszcza gdy dzwoni trzeci raz z rzędu. Szybko go spławiam i po sprawie.

Co innego domofon. Tu podnoszę słuchawkę – o ile się na to odważę – bez jakiejkolwiek wiedzy, kto jest po drugiej stronie. Mało tego! Ten ktoś jest oddalony ode mnie o zaledwie kilka pięter, a kiedy podnoszę słuchawkę, wie, że jestem w domu. Nie oszukam go, że ależ właśnie wychodzę, zainwestowałam w nowoczesną automatyczną sekretarkę albo domofon odebrała Rubi.

Cóż zatem najczęściej robię? Nie podnoszę domofonu wcale. Na wypadek, gdyby jednak intruz sforsował metalowe drzwi, przedostał się na klatkę i ruszył windą bądź schodami ku moim drzwiom, ściszam muzykę, gaszę światło i udaję, że mnie nie ma. Jeśli stanie przed drzwiami i uznam, że to ktoś, kogo można wpuścić, zawsze mogę powiedzieć: No patrz, czyli znów coś się zepsuło!

Jedzenie przy ludziach

Nie znoszę jeść przy ludziach z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że zdaję sobie sprawę, iż jem dziwnie. Lubię przyglądać się temu, co nabieram na widelec czy łyżkę, ogryzać boki lub skórki oraz wydłubywać ciemne i podejrzane elementy, żeby odłożyć je na bok. Pod koniec posiłku lubię wylizać talerz z resztek sosu, jeśli był smaczny. Przy ludziach – tym bardziej w miejscu publicznym – nie można robić z jedzeniem tych wszystkich fajnych rzeczy, przez co posiłek staje się jedynie zaspokojeniem głodu.

Od lat nie jadam byle czego. Wolałabym być dłużej głodna i zaryzykować ból żołądka, ale upolować coś, co naprawdę lubię, niż przyjąć od kogoś pierwszy lepszy produkt. Celebruję posiłki i nie cierpię jeść w biegu. Z tego względu nigdy nie jem rzeczy po wyjściu ze sklepu albo w przelocie. Jeśli tuż po jakimś posiłku muszę wyjść, bo jestem umówiona, ze stresu niemal nie odnotowuję smaku tego, co jem.

Najmilej je mi się w samotności albo przy osobach, które mnie znają i którym ufam. Lubię się komfortowo rozsiąść na łóżku i mieć wszystko poukładane po mojemu. Jeść krótko albo długo, w zależności od nastroju. Widelcem, łyżką, pałeczkami, palcami. Bez stresu o to, że ktoś będzie mnie oceniał.

Spontaniczne sytuacje

Gdy nagle zaczyna się wydarzać coś, na co nie mam wpływu, co znajduje się poza moją kontrolą, odczuwam stres. Nawet jeśli ta rzecz jest lub w innej sytuacji byłaby dla mnie przyjemna – np. do miasta przyjechało wesołe miasteczko i ktoś niespodziewanie mnie na nie zabiera – i tak nie potrafię pozbyć się niemiłego wrażenia, że coś jest nie tak i to nie powinno się dziać. Wówczas najczęściej nie mogę się doczekać powrotu do domu. Gdybym miała chociaż jeden dzień, by oswoić się z myślą, że zrobię coś niespodziewanego – choć nie byłoby to już niespodziewane w ścisłym sensie – czułabym się zupełnie inaczej, znacznie lepiej. Cenię ludzi, którzy znają i lubią mnie na tyle, żeby zaakceptować to niewątpliwe dziwactwo.

Nie mniej stresujące są sytuacje, w których ktoś mnie znienacka na coś zaprasza. Zwłaszcza na coś, o czym marzyłam lub na co rzeczywiście mam ochotę. Wiedza, że muszę się określić jak najszybciej, a wydarzenie będzie miało miejsce niebawem, np. tego wieczora, odbiera mi siły do podjęcia decyzji. Zazwyczaj wybieram to, co bezpieczne, czyli siedzenie w domu. Przy okazji się na siebie wkurzam.

Kupowanie butów i spodni

Uwielbiam ubrania, które są wygodne. Oversizowe bluzki, bluzy z kapturem, mięciutkie legginsy. Choć nie przepadam za ich kupowaniem, bo sklepy z odzieżą mnie męczą, kupowanie bluzek i bluz nie stanowi dla mnie wyzwania. Zarzuca się to-to na tors i albo pasuje, albo nie. Pięć minut i po robocie.

Co innego spodnie. Nie dość, że są ciasne i – jeśli nowe – sztywne, to jeszcze przymierzanie ich zajmuje milion lat. Trzeba zdjąć buty i spodnie, w których się przyszło. Potem założyć skarpetki, które spadają wraz ze spodniami, bo przecież na parchatej podłodze w przymierzalni nie będę stać gołą stopą. Następie wciąga się ten sztywny karton na tyłek, ogląda we wszystkich lustrach i tradycyjnie doznaje rozczarowania, bo: wygląda źle, ciśnie, jest za dużo, za mało, za długo, za krótko, za ciasno, za luźno, za niebiesko, za czarno, za mało dziur, za dużo, za nowocześnie, za wieśniacko, za, za, za.

Podobnie jest z butami. Co prawda przymiarki nie są tak uciążliwe, jak w przypadku spodni, ale za to trzeba stawić czoła tysiącom par, aby znaleźć tę jedyną. Buty muszą być wygodne i stworzone z myślą o moich stopach. Będę w nich chodzić przez wiele godzin każdego dnia, więc komfort to podstawa. Niestety mam wrażenie, że z roku na rok coraz więcej modeli robi się z plastiku. Z tego względu buty – choćby się rozpadały i gubiły podeszwy – noszę do aż do samounicestwienia. A czasem o trzy dni dłużej.

Zmywanie makijażu

Jest szereg babskich czynności, których nie lubię robić. Golenie nóg, przy którym obowiązkowo skrawam płat skóry. Malowanie paznokci, które od lat ograniczam do tych u stóp, bo nie wymagają zmywania, po prostu dokłada się kolejne warstwy (beauty gurus proszę o zachowanie milczenia). Ścinanie i piłowanie tych paznokci, żeby jako tako wyglądały (poobgryzane skórki zostawiam w cholerę, gdyż nie starcza mi już na nie cierpliwości). Rozczesywanie włosów sto razy dziennie, byle tylko ładnie wyglądać (kiedyś nosiłam w torebce szczotkę, ale po jakimś czasie dałam za wygraną, bo i tak nigdy jej nie użyłam).

Są oczywiście również takie czynności, które uwielbiam. Psikanie się perfumami, bez czego nie wyszłabym z domu (kocham wyjmować z szafy ubrania, które już pachną!). Wcieranie w ogolone nogi balsamu, ponieważ są gładziutkie i milutkie. Malowanie twarzy, dzięki czemu w ogóle staje się twarzą.

Wśród znienawidzonych rytuałów kobiecych Zmorą Numer Jeden jest zmywanie makijażu. Z uwagi na to, że oczy maluję codziennie, doprowadzać je do stanu wyjściowego muszę też codziennie. Stanie przed lustrem i tarcie tym głupim wacikiem po oku to najnudniejsza czynność pielęgnacyjna, jaką wymyślono. Zresztą i tak tracę cierpliwość przedwcześnie, co sprawia, że zdarza mi się rano wstać i zobaczyć resztki tuszu pod okiem (może za karę któregoś dnia wypadną mi wszystkie rzęsy). Gdybym więc mogła pstryknąć palcami i na zawsze zwolnić się z jednego obowiązku, byłoby to właśnie zmywanie makijażu.

***

Jakie są wasze drobne zmory?

36 myśli na temat “5 rzeczy, których nie znoszę robić

  1. Czytając twój dzisiejszy wpis czułam się jak przy odczytywaniu własnego pamiętnik! Nie sądziłam że jesteśmy do siebie aż takie podobne! Jestem w szoku :D
    Z jedzeniem mam tak samo to przede wszystkim. „Celebruję posiłki i nie cierpię jeść w biegu. Z tego względu nigdy nie jem rzeczy po wyjściu ze sklepu albo w przelocie. Jeśli tuż po jakimś posiłku muszę wyjść, bo jestem umówiona, ze stresu niemal nie odnotowuję smaku tego, co jem.

    Najmilej je mi się w samotności albo przy osobach, które mnie znają i którym ufam. Lubię się komfortowo rozsiąść na łóżku i mieć wszystko poukładane po mojemu. Jeść krótko albo długo, w zależności od nastroju. Widelcem, łyżką, pałeczkami, palcami. Bez stresu o to, że ktoś będzie mnie oceniał.” Sama mogłabym to śmiało o sobie napisać muszę zrobić kopiuj wklej do autobiografii ;)
    Nie nawidze jeść przy kimś bo zawsze słyszę obojętnie kto by to nie był : 1. A dlaczego Ty to jesz ? 2. Jak można to jeść ? / tak jesc ? 3. Jak można tyle zjeść ? Itp. Zgroza. Poza tym też celebruje każdy kes, rozkładam tak jak lubię konsumowac. Przeżuwam, wybieram i koniec końców jem godzinę. Jak ktoś mi przerwie albo co gorsza w ogóle nie mogę nic zjeść bo siedzę na sali rozpraw albo radzie to już tragedia życia :/ no i zawsze mam swoje. Nigdy nie korzystam z okazji gdy ktoś czymś czestuje a ja nie wiem co jest w środku ….

    Co do wyjść również mamy identycznie. Plan dnia ma być po mojemu odegrany. Kazde odstępstwo rujnuje schemat i mnie stresuje. Toteż tak jak ty najczęściej odmawiam wspólnych wyjść zorganizowanych na ostatnią chwilę czego nie raz żałuję :/ to akurat duża wada uważam. Plan pozwala mi nie zwariować i lubię się to trzymać ale czasem męczy i to bardzo brak spontanu.

    Co do reszty też się nie czeszę choć specjalnie nabyłam w zamiarze poprawiania fryzury mała kompaktowa szczotkę ;) nie cierpię mierzyć spodni i wykonywać zabiegów pielęgnacyjnych. Nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem osób które aż nieraz do przesady dbają o siebie i wklepuja tone kosmetyków i mają tyle sprzętu. I ta nie obca mi irytacja gdy rano przy świetle widzę niedomyte powieki …. o_O tak :P
    Musimy pogadać na priv. Dobrze by było mieć za sojusznika taką bratnia duszę jak Ty :*

    1. „Plan pozwala mi nie zwariować i lubię się to trzymać ale czasem męczy i to bardzo brak spontanu.” – a pod tym mogłabym się podpisać ja :) Niemniej niespecjalnie próbuję się zmienić, bo w moich bezpiecznych granicach też wydarza się masa fajnych rzeczy, więc nie czuję potrzeby narażania się na stres.

  2. Z wieloma rzeczami mam identycznie :D Na szczęście jesli chodzi o domofon to widzę, kto dzwoni, więc to znacznie większy komfort. Jeść w biegu też nie lubię i np.nie wyobrażam zjeść sobie zakupionego kilka minut wcześniej batona gdzieś w drodze :) Buty to także moja zmora i nie wiem, jak tyle ludzi lubi je kupować i ma całe szafy… Ale jak już jestem na zakupach i się naprzymierzam, to zazwyczaj kupuję zbiorczo (wczoraj np. kupiłam 3 pary :P). Ze spodniami mam troche łatwiej, bo te z Zary zazwyczaj mi pasują, a też nie noszę ich bardzo często (wolę spódniczki i sukienki, w spodniach mi ciasno). A zmywanie makijażu sprawnie mi idzie – maluję tylko oczy, ale widocznie słabo, bo kilka potarć płynem micelarnym (i to takim niechemicznym) wystarczy :) A tak poza tym to nie lubię jeść kolacji bez uprzedniego umycia się i nie lubię mieć syfu w kuchni (w pozostałych pokojach bałagan jest mi obojętny) i pewnie wele innych rzeczy się znajdzie. Rzeczy które lubię też jest wiele i perfumy są jedną z nich, no i oczywiście ciuchy pachnące płynem do płukania tkanin ;)

    1. Masz wideodomofon? Zazdroszczę. Chyba że rzucasz okiem przez okno zza zasłonki :P
      Buty i ciuchy też lubię kupować hurtowo, żeby potem nie łazić sto razy. Nigdy nie poszłabym do sklepu po jedną bluzkę, bo to bez sensu. Po kurtkę – owszem.
      Na rzęsy nakładam kilka warstw tuszu, więc ściągnięcie go to nie taka łatwa sprawa.

      1. I nie robią Ci się grudki od kilku warstw ?? Mnie jest trudno jedną nałożyć, żeby nic się nie zgrudkowało i nie posklejało. Wiem, że wiele zależy od tuszu i od szczoteczki… Zmywam pocierając kilka razy płynem micelarnym i potem jeszcze domywam płynem do mycia twarzy. Nie wyobrażam sobie np. zmywać podkładu z całej twarzy, to dopiero wyzwanie :P A dzisiaj rano sobie jeszcze przypomniałam, że nie lubię prostować włosów, zwłaszcza teraz, jak zrobiły się długawe.

        1. Czasem, ale nie zostają, bo jak się zrobią, czeszę rzęsy tak długo, aż grudki pozłażą :P

          Włosów nie prostowałam nigdy, bo mam proste z natury. Podkładu na szczęście nie używam.

          1. Będę musiała wypróbować patent z rozczesywaniem :P
            Ja mam kręcone i jak chce poczuć, jak są długie to muszę wyprostować (proste mam mniej więcej do dolnej linii żeber, a poskręcane za ramiona, więc to spora różnica). Podkładu też nie używam, ale kiedyś będzie trzeba zacząć :P

            1. Widziałam kiedyś zdjęcia porównawcze długości włosów prostych, falowanych i afro. Ogromna różnica.

    2. „nie lubię jeść kolacji bez uprzedniego umycia się i nie lubię mieć syfu w kuchni” mam tak samo ! Posiłek rzecz święta ;) kuchnia i Marta zawsze czyste przed kolacją :D

      1. Ja nie mogę zabrać się za żaden posiłek, póki nie pozmywam. Czasem to upierdliwe, zwłaszcza jeśli zależy mi na zjedzeniu ciepłego obiadu :P

          1. Ostatnio mam sporo do zmywania przed obiadem. Garnek, metalowe pięterko i pokrywka od parowaru. Garnek po makaronie i sitko. Kubek do odmierzania makaronu/kaszy. Filiżanka i spodeczek do ogrzewania sosu w mikrofalówce. Miseczka i spodeczek do uzdatniania do spożycia kotletów sojowych. Deska do krojenia i nóż do pokrojenia kotletów sojowych. Łyżka po sosie. Po obiedzie także talerz i widelec.

            1. No to niezła zastawa czeka na mycie :P U mnie, jeśli o kolacje chodzi, tylko garnek i deska do krojenia – w garnku gotuję kaszę wraz z warzywami, a kaszę odważam do kubka w którym moczę orzechy na kolejny dzień. Główne gotowanie urządzam w niedzielę, wtedy jest tego trochę więcej.

          2. Też mam pozmywane przed jedzeniem i powycierane blaty. Nie rozumiem ludzi z pełnym zlewam brudnych i śmierdzących naczyń … ble

            1. a ja rozumiem ;) Łatwo jest tak mówić gdy jest się samemu w pojedynkę, lub w parę. Jednakże w dużych rodzinach z dziećmi gdyby rodzice chcieli myć od razu wszystko na bieżąco, albo podczas jakiś większych spotkań to nie odeszliby od zlewu… A potem zarzuca się: ,,tej to wcale przy stole nie było/nie jada obiadów bo cały czas siedzi w kuchni”. Nie generalizujmy ;) Sama zawsze myję wszystko na bieżąco, ale wychowałam się w większej rodzinie z dziadkami i pamiętam jak moja mamuśka harowała – nie życzę temu nikomu ;) Teraz są zmywarki to też spore ułatwienie, jednakże nie zawsze tak było ^^”

              1. Nie sądzę, by Marta miała na myśli przedstawioną przez Ciebie sytuację. Zjazd rodzinny i tego typu okazje to sytuacje wyjątkowe. Zresztą jak zostawisz naczynia w zlewie na parę godzin, zaśmierdnięcie i powstanie z martwych im nie grozi.

                Co do kwestii większych rodzin, ładnym zwyczajem jest dzielenie się obowiązkami. Jedni gotują, inni zmywają. Z kolei zmywanie tuż po zjedzeniu – nie później – jest dobre, bo inaczej „później” przemienia się w „nigdy” i w efekcie sprząta ten, kto ugotował. A jak nie posprząta, to ani nie zrobi sobie herbaty, ani nie zje deseru, bo nie ma na czym.

                1. Ja też nie miałam na myśli leżakowania parę dni, w akademiku się nawet z tym nie spotkałam, ale… u nikogo (prawdopodobnie) tak długo nigdy chyba nie zabalowałam ;) Odniosłam się tylko stricte do fragmentu z komentarza: ,,Nie rozumiem ludzi z pełnym zlewam brudnych i śmierdzących naczyń … ble”.

                  Mam znajomą, która ma 5 dzieci – oczywiście w różnym wieku. Dzielą się obowiązkami, ale rano wyszykowanie wszystkich, zrobienie śniadania (nawet wspólnie), odwiezienie do szkół i żłobka oraz samemu zabranie się do pracy… Graniczy z cudem. Zawsze już w nocy stoi i zmywa gary. Dziecko nie umyje za nią noży, garnków itp. Prawda, że to kwestia własnego stylu życia, ale mi chodziło wyłącznie o uogólnianie – o czym wspomniałam. Czasem bywa to krzywdzące i tyle ;)

  3. Na poczatku jak zawsze przepraszam, brak polskich znakow ale zaprzestalam uzywac laptopa i pisze na telefonie. Musze to skomentowac, bo przy punkcie o jedzeniu, spontanicznosci i kupowaniu rzeczy mam ochote powiedziec: AMEN. Nigdy nie jem przypadkowo, szkoda mi zapelniac zoladek czyms co nie ma mi sprawic radosci. Tak, dla mnie jedzenie to jeden ze sposobow na umilanie sobie zycia, a w zadnym wypadku nie jesr to po prostu zaspokajanie glodu. Dlatego tez raczej pogloduje anizeli wezme pierwsza lepsza bulke z kiosku. Ja nienawidze jesc przy kimkolwiek. Dobrze mi tylko kiedy jem sama i tak jak chce celebrujac kazdy kes. Tez mam tak, ze nie cierpie jesc, a potem szybko leciec cos robic lub gdzies isc. Stresuje sie i nie rejestruje smaku, sto procent to samo. Jem dziwnie i woooolnooo, ale tak jak mowilam dlatego, ze celebruje ta czynnosc. Stad tez nie cierpie jesc rzeczy ktore sa niewygodne w jedzeniu np. sa bardzo male jak kostki 4×4 w czekoladach. Raz wsadzasz do buzi i po krzyku. Ja lubie gryzc, przezuwac. Tak samo roztapiajace sie lody, ktore trzeba szybko lizac, bo inaczej splywaja Ci po palcach, wrrr zmora. Jestem tez mega zorganizowana, robie wszystko wg swoich ustalen i planow. Spontanicznosc? Rzadko i to glownie kiedy jest to naprawde poza moim zasiegiem i nie mam na to wplywu. A kupowac wszystkiego poza bluzkami nie lubie, bo to dla mnie stres kiedy musze podjac jakas decyzje, zwykle przymierzam cos 10x i to w odstepach czasowych zeby byc pewna wyboru. Taki to ze mnie normalny czlowiek, ale chyba jak widac kazdy ma swoje dziwactwa. :D

    1. Wolę roztapiające się lody od zamarzniętych na kość. Przed jedzeniem zawsze wyciągam je z zamrażarki i zostawiam na 15-30 minut, w zależności od pory roku. Przeżuwać nie lubię, bo to trwa za długo. Chyba że masz na myśli coś innego niż godzinne ciumkanie jednej kostki czekolady. Nienawidzę „delektować” się w podstawowym tego określenia sensie. Zgadzam się za to, że małe kostki to zło, podobnie jak… cukierki! ]:->

  4. Też nie cierpię jeść przy ludziach. Jem zdrowo, wegetariańsko lub wegańsko, co ciągle spotyka się z ogromnym zdziwieniem, jakby było czymś nadzwyczajnym. Zawsze towarzyszy temu zaglądanie do mojego talerza i pytania „Co tam ciekawego masz?”, „Jak to robisz?”, „Smaczne to?”, „A czy tobie w ogóle się chce to przygotowywać?”. Mam jedną irytującą koleżankę, która zawsze ma przerwie gapi mi się do lunchboxa w ten sposób, że mam wrażenie, że kontroluje co i ile jem. Podobnie jak Ty, mam też problem ze spontanicznością i wolę mieć wszystko zaplanowane. Na pytanie czy zrobimy coś dzisiaj/teraz moja odpowiedź jest niemal zawsze taka sama … jutro.

    1. „A czy tobie w ogóle się chce to przygotowywać?” – jakby przygotowanie niewegańskiej potrawy zajmowało mniej czasu. Chyba że ten ktoś je non stop gotowe buły ze sklepu.

      Taktyka na „jutro” albo „niedługo” tak bardzo mi znana… :D

    1. Przestałam się „diagnozować” dawno temu. Kiedyś chciałam zrozumieć siebie i zamknąć w pudełeczku z opisem, dzięki czemu wiedziałabym, czemu zachowuję się tak, a nie inaczej. Niestety to nie działa. Kiedy już myślę, że pasuję do opisu, nagle się okazuje, że kilka cech – i to kluczowych! – kompletnie się nie zgadza. Czy introwertycy odzywają się jako pierwsi, siadają w przednich rzędach i zabiegają o to, żeby powiedzieć jak najwięcej? Wątpię, a to właśnie robiłam przez całe liceum i studia na zajęciach, które mnie inspirowały. Lubię być w centrum uwagi, jeśli wiem, że mam coś ciekawego/ważnego do przekazania. Czy podpisałabym bloga własnym nazwiskiem, gdybym była aż tak zamknięta i skryta? Raczej występowałabym pod pseudonimem. To tylko przykłady, które można mnożyć. Tak więc po latach rozgryzania siebie, sądzę, że jestem… po prostu skomplikowana :)

  5. Ja nie lubię dzwonić i odbierać telefonu. Domofonu też nie lubię, ale świetny patent z tym „zepsuciem się” :D

    Mam podobnie z jedzeniem, tylko mnie już nie przeszkadza jedzenie przy innych (choć w mieszkaniu wolę jeść sama swoje posiłki zazwyczaj). Ale nie lubię jeść w biegu i stresie, z pudełka, byle jak. Długo tak jadłam (prawie 2 lata studiów…), bo tego wymagało ode mnie życie (długie dojazdy spod Warszawy, długie zajęcia…). Dosyć z tym, na szczęście.

    Ze spontanami mam identycznie. Rzadko się na nie decyduję, a jak już – wolę zaplanować. Inaczej czuję stres, napięcie i poddenerwowanie.

    Zakupów ciuchowych generalnie nie lubię, bo mnie męczą strasznie, ale i tak najgorsze jest kupno spodni zimą </3 Zwłaszcza dla mnie, bo jak jest zimno, to pod spodniami zawsze mam rajstopy, a na stopach skarpetki.

    I też nie cierpię zmywać makijażu. Do tego stopnia, że jak np. jadę do domu rodzinnego pociągiem z zajęć, to zawsze wpadam choćby na 10 minut do mieszkania, żeby zmyć tapetę i nie musieć tego robić po kilku godzinach podróży, kiedy będę się czuła jak kapeć. Albo przeżuta skórka od chleba. Golić nóg też nie lubię, ale teraz jest to dla mnie mniejszy problem niż kiedyś – dzięki depilacji laserowej. Nie lubię też się paćkać w jakieś maseczki, wcierki i inne takie.

      1. Czy odebrałam tamten telefon? Czy jakkolwiek Cię zniechęciłam? Kompletnie tego nie pamiętam, ale zrobiło mi się głupio. Co do reszty – nic dziwnego, że się dogadałyśmy. Po prostu nadajemy na tych samych falach :)

        PS Napisz coś więcej o depilacji laserowej, bo to brzmi jak spora oszczędność nerwów.

        1. Nie, nie odebrałaś telefonu :D

          O ile nie masz żadnych zaburzeń w kwestii hormonów (zwłaszcza w zakresie hiperandrogenizmu – czyli jeśli nie masz podwyższonego testosteronu, androstendionu, testosteronu wolnego, DHT, jak np. w PCOS), to jest to trwałe. W miesiącach jesienno-zimowych co ok. miesiąc chodzi się na depilację laserem, która no, trochę trwa. Na raz robi się jedną partię ciała (np. tylko łydki, tylko uda, tylko bikini, itp.). Pani jeździ Ci „pistoletem” i strzela centymetr po centymetrze. Boli nieco bardziej niż zwykłym depilatorem. Potem jesteś cała w kropkach, które po pierwszych dwóch razach nie znikają przez ok. 3-4 dni (zależy od skóry, włosa, partii). Depilator laserowy działa tylko na ciemne włoski, jasnych nie łapie. I nie mówię o żadnych depilatorach typu IPL tylko takim profesjonalnym. Ja miałam za darmo, zazwyczaj płaci się 100 zł-150 zł za jeden zabieg (w zależności od partii). Mam tak zrobione łydki, ze 3 razy uda, raz pachy…

          1. Kurde… Mogłaś napisać albo zadzwonić jeszcze raz. Nadal tego nie pamiętam :(

            Pff… Drogo, boli, zajmuje sporo czasu, miesiąc to i tak krótko, na dodatek jestem blondynką i mam jaśniutkie włosy na nogach. Dzięki za info ;*

  6. Ja przez to, że lubię gadać, co lubię, a czego nie, mam wrażenie, że robię się trochę dziadkowato-ględząca. Jako jednak, że zatruwam tym życie najbliższej mi osobie (Mamie), a ona lubi tego słuchać… To chyba dobrze. Nie lubię za to mówić o tym do ludzi, którzy nie są mi tak bliscy, bo mnie jest trudno zrozumieć. I nie chcę być przez prawie obcych zrozumiana, ani w sumie się za bardzo z nimi dzielić. Już jedna rzecz, czego nie znoszę. W sumie nie znoszę robić wielu rzeczy, ale może rzeczy nie było zbyt chaotycznie czy za długo, odniosę się do Twoich punktów, bo widzę wspólne.

    Z domofonami mam problem, ale u mnie to chyba jeszcze jakiś uraz sprzed lat, bo u mnie autentycznie w porywach nie działał i to było męczące.

    Też jem dziwnie i lubię jeść dziwnie. Lubię robić zdjęcia i… lubię tak jeść przy bliskich (czyli przeważnie Mamie), ale lubię też jeść sama. Ja mam tak, że jak Ty „nie lubię jeść przy ludziach”. Mogę jeść w restauracji, kawiarni bez problemu – wybieram miejsce na boku, najlepiej przodem do ściany, gdy jestem sama i jem dziwnie. Grzebiąc widelcem w cieście / babeczce, zgarniając „nadmiar” ryżu z sushi pałeczkami, wąchając, ale to dlatego, że miejsca z jedzeniem publicznego nie traktuję jako „jedzenie z ludźmi”, jakoś mnie nie obchodzą. Ot, zdarza mi się rozejrzeć, czy nikt nie patrzy, zgarnąć np. sos palcem, schować się za chusteczką, ale… to trochę takie śmieszne i nie mam z tym problemu (no, nie chodzę też do bardzo drogich, ekskluzywnych miejsc, więc to też trochę zmienia). Nie mlaskam, nie pluję, nie robię niczego, co by im przeszkadzało, więc uważam, że mam do tego prawo. Nie cierpię jednak jeść z ludźmi, jeśli miałabym wspólnie z kimś do restauracji pójść i tam razem jeść. Z Mamą jak najbardziej, ale z kimś – czyt. kogoś, kto nie jest mi bliski, nie rozumie mnie i moich dziwactw – za nic. W domu (u tego kogoś, teoretycznie u siebie – bo nie zapraszam) też nie. „Częstuj się” – nigdy nie wezmę (chyba, że jest to „częstuj się” mojej Mamy, czyli czyt. „weź sobie, porób zdjęcia, podziel, jak chcesz”). Chyba nigdy nie zdarzyło mi się zaprosić kogoś, kto jest tylko znajomym, kupić byle jakie ciastka, paluszki i „tak o” wcinać.

    Robienie czegokolwiek spontanicznie to dla mnie mordęga, choć mogą zdarzyć się wyjątki. Np. w górach spontanicznie wybieram inną drogę ze względu na pogodę, czy inny czynnik, ale w górach ogólnie „jestem na innych obrotach”.
    Mam prawie tak samo z nagłymi zaproszeniami, tylko że… ja wybieram siedzenie w domu i to mnie nie wkurza.

    Ubrań i butów to w ogóle nienawidzę kupować i mierzyć. Szkoda mi na to kasy i czasu. Kupować sobie, to mogę w szmateksach, bo można fajne rzeczy znaleźć za grosze i mierzyć nie trzeba. Mogę za to z Mamą dla niej kupować, doradzać itp. Mimo że nie znam się na ciuchach.

    W kwestii makijażu… no tak, też nie lubię go zmywać. Równie bardzo (no ok, może minimalnie mniej) nie lubię go jednak robić. Ogólnie nie lubię robić przy sobie czegokolwiek. Z rzeczy „przy sobie” najbardziej chyba nienawidzę depilacji nóg, czemu zawsze towarzyszy nieracjonalny lęk, że „wyrwę sobie fragment tatuażu”.

    Z niewspomnianych przez Ciebie czynności aż ciężko jest mi coś dodać. Do głowy mi nie przychodzą przykłady na poczekaniu, zawsze raczej „coś mi się przypomina” w odniesieniu do czegoś.

    1. Żeby było jasne, też nie pluję, nie mlaskam, ani mi z papy podczas jedzenia nie wypada :P Do restauracji i kawiarni nie chodzę, tym bardziej sama, więc się nie odniosę. Myślę, że GDYBYM to kiedyś zrobiła, siadłabym z boku i tyle. Czasem fantazjuję o samotnym wyjściu do baru, ale realizacja owego pomysłu nie wpadłaby dobrze. Wiem, że szybko poczułabym się osamotniona i niewpasowana.

      Moja mama nigdy się nie nauczy, że moje częstowanie się wygląda dokładnie tak, jak Twoje. W sumie niewiele osób ma szansę do tego przywyknąć, bo przed niewieloma ludźmi mogę się zrelaksować i być sobą.

      Myślę, że w górach potrafisz być spontaniczna, bo tam jesteś „u siebie”, czyli czujesz się jak w domu.

      Doradzać nie lubię, zwłaszcza w kwestii ubioru. I tak każdy koniec końców słucha siebie, co mnie irytuje. Sama bardzo rzadko proszę o radę, żeby nie frustrować innych.

      Pomyśl nad kolejnymi „nienawistkami”. Fajnie móc się porównać :)

  7. My nie lubimy rozmawiać przez telefon… Zdecydowanie bardziej komfortowo się czujemy rozmawiając z kimś twarzą w twarz niż przez komórkę :)
    Dodatkowo nie lubimy korzystać z publicznych toalet (ale czasem jednak trzeba się przełamać xD) a już w ogóle branie prysznica w fitness klubie jest naszą zgrozą…

    1. O nie, publiczne kible są okropne, ale to z innego powodu. Całkiem niedawno śniło mi się poszukiwanie toalety. Bardzo chciałam siku i w końcu portierka pozwoliła mi skorzystać z wc w szkole językowej. Powiedzmy, że było w opłakanym stanie, żeby nie wdawać się w szczegóły. Ze stresu nie mogłam niczego zrobić. Na szczęście obudziłam się i pobiegłam do mojego czystego :P

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.