Mleczna czekolada z kremem z orzechów laskowych? Nie ma na tym świecie wielu lepszych rzeczy. Nawet jeśli występuje w formie niekomfortowych pralinek, i tak przywitam ją z otwartymi ramionami.
Dokładnie tak było, gdy czekoladki należącej do firmy Icam marki Blue Rose przywiózł mi z urlopu we Włoszech tata. Triple Delight Hazelnut zajęły honorowe miejsce w kredensie dedykowanym słodyczom większym oraz ciastkom, gdzie odtąd czekały – oczywiście odpowiednio długo – na swój wielki dzień.
Blue Rose
Triple Delight Hazelnut
Może to oznaka starości, ale zaokrąglone czekoladki ozdobione wypukłą różą urzekły mnie i rozczuliły. Są drobne, mają idealny opływowy kształt i przepiękny mlecznoczekoladowy kolor. Sztuka waży zaledwie 10 g. Zostały zapakowane w papierki, co oznacza, że po otwarciu paczki można je wsypać do poczęstunkowej miseczki i sięgać po nie bez obawy o zmacanie części jadalnej przez innych.
Pralinki Triple Delight Hazelnut marki Blue Rose dostarczają 589 kcal.
1 czekoladka z nadzieniem nugatowym waży 10 g i zawiera 59 kcal.
Pralinki Blue Rose pachną bardzo słodką i cudowne mleczną czekoladą dla dzieci, wypełnioną nadzieniem z Nutelli lub roztartego na miazgę Ferrero Rocher. Składają się z dość grubej polewy, bogato wtłoczonego gęstego kremu oraz odrobiny okrągłych chrupek zbożowych – jest ich zdecydowanie mniej, niż obiecuje zdjęcie na opakowaniu. Wyglądają na przepyszne.
Czekolada na pralinkach Triple Delight Hazelnut jest miękka jak krem. Kremowi odpowiada także konsystencją, ponieważ charakteryzują ją tłustość i aksamitność (zero proszkowatości).
Miękkość kontynuuje wnętrze – nadzienie o smaku mdłej margaryny wymieszanej z popłuczynami po orzechach. W tle pobrzmiewają słodkie owoce lub róże, których jednak nie ma w składzie.
W kremie nie ma orzechów, co mnie rozczarowało. Chrupek, tak jak zapowiadał przekrój, nie znajdziemy zbyt wiele. Są lekkie jak piórko. Całość jest głównie margarynowa: w smaku, ale również konsystencji.
Czekoladki Triple Delight Hazelnut marki Blue Rose, które miały się okazać produktem godnym unicorna, w rzeczywistości są nieciekawe. Smakowo przeciętne, ale pod względem konsystencji okropne. Czekolada nie przypomina czekolady, lecz zastygły krem, co jednak nie byłoby złe, gdyby środek nie okazał się mdłą margaryną. W nugatowym kremie zabrakło świeżych orzechów, a chrupek jest mało. Panie, z czym do ludzi?
Miękkość pralinek mi odpowiada. Aksamitna kremowość też. Pozytywną cechę stanowi również niska słodycz produktu. Owocowość/różaność jest urocza. Niestety margarynowość smaku i konsystencji tak bardzo rzuca się w oczy podniebienie, że do produktu nie chciałabym wrócić.
Ocena: 3 chi
Recenzja potwierdza moją opinie o włoskich „specjałach” niejadalne twory z wyjątkami lecz nielicznymi ….
Cantuccini są obłędne! Turron! Tiramisu!
Też kocham turron! Ostatnio kupiłam kilka bloczków w Hiszpanii <3
4 i 5 września recenzje, wypatruj :)
Obserwuję bloga codziennie, więc tego na pewno nie przeoczę ^^
<3
Dla mnie zbyt słodkie …. :(
Turron? Mniej niż chałwa. Co sądzisz o chałwie?
Gdyby ten krem zastąpić po prostu nutellą… O mamo! To byłoby pyszne! ^^ a tak to nie żałuję, że nie mamy tego w Polsce :)
Taak, to rzeczywiście byłoby pyszne :3
Ta róża na opakowaniu jak dla mnie nie wróży nic dobrego :P Nie znoszę margarynowatości w czekoladach, a nawet dzisiaj miałam z taką do czynienia.
Czemu? Ładna róża :D
A początek był taki Twój… Może Cię zaskoczę, ale ta róża rozczuliła i mnie. Czy chciałabym ją w tym wyczuć? Trochę się boję, że ja bym to skojarzyła z pseudo-owocowymi nutami w nadziewanych Baronach, ale… aha! „Czy chciałabym” – dobre sobie, w ogóle nie chciałabym nawet trzymać tych czekoladek.
Nie ma co demonizować czekoladek. Nie zafundują orgazmu kubków smakowych, ale jadałyśmy już rzeczy tak paskudne, że Blue Rose to przy nich Original Beans.
Och, zapach Nutelli/Ferrero Rocher i chrupki już brzmią dla mnie bardzo interesująco. Ale margarynowość to jakiś dramat. Btw. mnie też ta róża rozczula i wygląd pralinek kojarzy mi się z jakimiś starodawnymi słodyczami… Może z jakimiś wiśniami z likierem w czekoladzie? Albo truflami?
Albo skamieliną z dziadkowego barku?
Nie sądzę, bo dziadkowe barki są mi całkowicie obce. Jeden dziadek zmarł przed moim urodzeniem, drugi dziadek jak miałam 6 lat – i choć dawał mi słodycze, to nie z barku. Pamiętam, jak raz przyjechaliśmy do niego do Wawy, a on wyciągnał duży karton. Jako ciekawski dzieciak zapytałam, co tam jest i odpowiedział, że ziemniaki. Oczywiście – uwierzyłam mu – a w domu się okazało, że ten cały, duży karton, wypełniony był słodyczami (czekoladowymi jajkami), które jedliśmy z bratem chyba z miesiąc <3
Z kolei z jedną babcią nie miałam w ogóle kontaktu, a druga nie należy do typu "kosianych i troskliwych", więc żadnych słodyczy nie było (czasem podkradałam kostki cukru – które miała dla koni).
Ale się rozpisałaaaam!
Cudowny komentarz <3 Ja u dziadków ze strony taty miałam typowy dziadkowy barek - nawet dwa! - a u mamy mamy domowe wypieki, przede wszystkim karpatkę. W całej rodzinie tylko ta jedna babcia robiła karpatkę. O człowieku, co to był za smak...