Dawno, dawno temu, gdy chodziłam do późnej podstawówki i gimnazjum, klasyczny Lion marki Nestle był moim ulubionym batonem. Z uwagi na lekkość, urozmaicone konsystencje warstw oraz cenę zepchnął z piedestału wielbionego wcześniej Snickersa (który koniec końców po okresie odpoczynku wrócił na swoje miejsce i zajmuje je do dziś). Białą wersję kupowałam znacznie rzadziej, a nowości Peanut początkowo nie lubiłam. O limitowanych edycjach nie było wówczas mowy – nie pojawiały się.
Do Liona wróciłam na studiach, gdy założyłam blog. Długo idealizowany baton okazał się… mocno nieidealny, żeby nie napisać ostrzej. Pokrywająca go polewa, niegdyś uznawana za przepyszną mleczną czekoladę, dała się poznać jako dość ordynarna polewa kakaowa. O białej wolę nawet nie wspominać, bo jest jeszcze gorsza. Zaskoczeniem był jedynie Peanut, którego tym razem uznałam za godnego zjedzenia.
Choć Lion stracił urok, nie skazałam go na banicję. Do dziś sięgam po sporadycznie ukazujące się edycje limitowane, licząc na pozytywne wrażenia. Niestety jestem naiwna.
Lion Latte
Wypuszczony na rynek w 2018 roku Lion Latte jest trzecim lwim batonem z białą polewą, którego miałam okazję spróbować. Pierwszy to oczywiście obecny w stałym asortymencie marki Nestle Lion White, drugi zaś sezonowy Lion Black White. O ile pierwszego bohatera darzę sentymentem, o tyle drugi zasiał we mnie niepewność. Do kupienia czterech sztuk (!) nowości ostatecznie przekonał mnie smak kawy.
Lion Latte marki Nestle dostarcza 484 kcal w 100 g.
Kawowy baton z białą polewą waży 40 g i zawiera 194 kcal.
Po rozerwaniu opakowania i powąchaniu batona ogarnęła mnie zgroza. Aromat Lion Latte to czysta masakra. Na pierwszym planie występuje tania i obmierzła margaryna, na drugim przepychają się słaba kawa i ordynarny biały cukier. Skądinąd kawa została zalana taką ilością mleka, że według niektórych osób traci prawo do mianowania się kawą (staje się napojem kawowym). Zapach dobrze oddaje nazwę produktu – zdecydowanie jest to Latte, choć wykonane przez baristę, któremu wcześniej obraziliśmy matkę.
Karmelu w aromacie próżno szukać. Jeśli liczycie na jego dodatek, rozczarujecie się.
Degustację zaczęłam od polewy. Już pierwszy gryz uświadomił mi, że najbliższe minuty będą spacerem po piekle. Ów biały twór ma konsystencję tłustej margarynowej masy, która podczas jedzenia oblepia podniebienie grubą taniotłuszczową warstwą. Osiada także na wargach. Smakuje cukrem i jakimś innym cholerawieczym, być może mlekiem w proszku. Jest tak obrzydliwa, jak to tylko możliwe.
Pozostałe warstwy są nieco lepsze, ale w żadnym wypadku dobre – po prostu obojętne. Karmel okazał się zwarty, twardy, ciągnący się i właziwzębowy. Na szczęście nie skleja zębów. Smakuje cukrem i niczym więcej. Wafel jest kruchy i chrupiący, pozytywny. Z kolei krem latte smakuje gorzko i słodko jednocześnie. Jest kawowy, ale ma też posmak czegoś niezidentyfikowanego. Jest okrutnie proszkowaty.
Już po pierwszym kęsie Liona Latte pożałowałam naiwnego zawierzenia podszeptom umysłu i kupienia czterech sztuk. A i tak nie to było najgorsze! Drgawki przejmowały mnie na myśl, iż w batonie pokładałam tak wielką wiarę na dobry smak, że za pierwszą sztukę zabrałam się bez zrobienia zdjęć. Oznaczało to, że mimo iż podczas degustacji niemal zeszłam z tego świata w wyniku obrzydzenia, czekała mnie perspektywa przejścia przez to po raz kolejny – po wykonaniu zdjęć i z notatnikiem w ręku.
W 2018 roku zjadłam sporo nowych i limitowanych batonów. Jedne były lepsze, inne gorsze – proza życia. Lion Latte marki Nestle to zdecydowanie najobrzydliwszy twór, jaki pojawił się na rynku i zagościł w moich ustach. Jest zlepkiem białego cukru, taniej margaryny i mieszanki kawy z czymś niezidentyfikowanym. Gdybym mogła usunąć go z pamięci, chętnie bym to zrobiła.
Ocena: 1 chi
(żałuję, że nie da się mniej)
Ohohoho, zaskoczylas mnie xD myslalam, ze bedziesz nim zachwycona! Wiem że polewa Liona jest kiepska, dlatego nigdy nie jem go na warstwy. I w całości naprawdę mi smakował, goryczka kawy fajnie przełamuje slodycz karmelu. Wg mnie drugi najlepszy Lion zaraz po peanut, jak dla mnie absolutnie pyszny :)
Wykręciłaś moje serce na lewą stronę tym komentarzem.
Dawno nie jadłam Liona, tej wersji nigdy i chyba nic nie straciłam, ale w dzieciństwie klasycznego lubiłam. No ale częściej jadłam podobnego wizualnie Picnica, który był dostępny w bufecie w pracy mamy ;)
Picnic to baton również mojego dzieciństwa.
W dupach się widzę niektórym powywracalo z dobrobytu. Wiadomo że to nie jest jakas wytworna belgijska czekolada, ale jako dodatek do porannej nieposlodzonej kawy jest super. Macza się go w gorzkiej kawie i wchodzi elegancko. Nie jest to szczyt uniesień smakowych, ale smakuje lepiej niż większość tanich wafli.
Masz rację! Powinniśmy wrócić do wyrobów czekoladopodobnych i kostek cukru. Ludzie coraz częściej chcą jeść smaczne produkty. Co za idioci! Powinni jeść to, co im wpadnie w ręce, a nie to, co lubią.
Dawno, dawno temu Liony lubiłam, ale jakoś mi się przejadły. Parę lat temu, chyba jakoś jak weszła, kupiłam i wzięłam w góry wersję Peanut i była tak słodka, że nawet tam nie dałam rady jej zjeść. Po tym jakoś zupełnie straciłam zainteresowanie.
Ten smak jednak jakiś czas temu kupiłam Mamie. Był to chyba jeden z nielicznych słodyczy, przy którym przyznała, że istnieje coś takiego jak cukrowe drapanie w gardle. Mówiła, że paskudny. Jak dobrze, że ja miałam do czynienia z nim tylko przez opakowanie! Współczuję, naprawdę. Czułam, że jak pojawi się u Ciebie, to będzie 1, góra 2 chi (Twój gust pokrywa się z Mamy), ale że najgorszy? 4 sztuki… To już chyba lepiej się na arenie igrzysk między lwami znaleźć.
Ostro pojechałaś z tym „parę lat temu”. Peanuta po raz pierwszy kupiłam albo pod koniec gimnazjum, albo na początku liceum. Chyba że po prostu Ty odkryłaś ten baton znacznie później, wówczas wszystko się zgadza. Na język ciśnie mi się pytanie: nie miałaś ochoty rzucić się z gór? W sumie nie kupiłaś czterech i pewnie miałaś w plecaku masę innych, tym razem prawilnych słodyczy…
Błagam, wspomnij mamie o mojej recenzji. I pozdrów ją ode mnie <3
Przypominam, że mieszkałam w Suwałkach, gdzie wszelkie markety pojawiły się parę lat temu. Góra dziesięć, a i nie wszystko do nich dojeżdżało. Myślałam więc, że Peanut wszedł jakieś 5-6 lat temu.
Miałam, bo mimo że w plecaku była ciemna czekolada z laskowcami, to karmel z Liona tak mi zęby zlepił, że myślałam, że nigdy się go nie pozbędę.
Trzeba było poświęcić się dla większego dobra i wybić zęby o skałę.
My dałyśmy mu 2/6 w skali pand, więc chyba i tak dużo xD
Jeśli nikt Wam za to nie zapłacił, nie byłyście torturowane ani nie zależało Wam na zrobieniu przyjemności osobie, która Wam go podarowała, to rzeczywiście zaszalałyście.
Czy jestem jedyna, której bardzo smakował? :P
Lepiej się nie przyznawaj.
Dawno nie jadłam Liona a tego nawet na oczy nie widziałam ale i tak bym go nie kupiła ze względu na białą polewę ;P
A szóstym zmysłem widziałaś czy też nie?
Specjalnie dla Ciebie pokoloruję polewę Liona Latte farbkami. Zjesz?
Nie jam farb ale moze Ty masz ochotę? Być może będzie lepiej smakował ;)
Dobra farba nie jest zła. Zjem, ale tylko z Tobą.
Jadłam ostatnio na słodyczowym głodzie 3 podejścia robiłam do niego . Nie kupię więcej kawy to to smaku nie miało prawie wcale
Trzy podejścia?! Ale do jednego batona czy kupiłaś to… dzieło trzykrotnie?
Na trzy razy go jadłam nie byłam w stanie zjeść od razu:(
Okej. Podziwiam, że dojadłaś.
Lion byłby naprawdę świetnym batonem gdyby nie te obleśne polewy. Mleczna czy biała, obie wstrętne. Ale gdyby był z taką Marsową czekoladą, to bym nie pogardziła.
Zgadzam się.
Wygląda jak białe gówno.
Psie?