Temat chorób, urazów i dolegliwości wszelakich w moim przypadku to studnia bez dna albo kopalnia złota – jak zwał, tak zwał. Kiedy zabierałam się za tworzenie pierwszego wpisu z tej serii, nie spodziewałam się, że wyjdą mi aż trzy. Mało tego, w trakcie pisania trzeciej części wiedziałam już, że nie opowiedziałam o wszystkim i będę musiała stworzyć kolejne. Cóż, wreszcie coś dobrego wyszło z tego chorowania.
Dzisiejsza publikacja jest czwartą częścią chorobowego cyklu. Jeśli interesuje was temat zdrowia i niezdrowia, a z jakiejś przyczyny ominęliście poprzednie części, zachęcam do przeczytania ich:
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #1
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #2
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #3
Tyle tytułem wstępu. Życzę miłej zabawy podczas lektury.
Dziwna choroba układu oddechowego
Ponad dwa lata temu w zimie zaatakowała mnie dziwna choroba, której nazwy nie poznałam, ponieważ nawet lekarze nie potrafili ustalić, cóż to takiego. Zaczęła się dokładnie w Nowy Rok, czyli 1.01.2017 roku. Sylwestra spędziłam w domu z Rubi, ganiając w krótkiej kiecce i pijąc zmrożone białe wytrawne. Kolejnego dnia wstałam i co jakiś czas kaszlałam. Pewnie się zaziębiłam – pomyślałam.
Byłabym szczęściarą, gdyby rzeczywiście przytrafiło mi się zaziębienie. Zamiast tego z dnia na dzień kaszel stawał się coraz gorszy, a kiedy kaszlałam, zatykały mi się płuca i nie mogłam złapać oddechu. Przynajmniej raz dziennie byłam przekonana, że się duszę i umieram, i to nie przesada. Zdarzało mi się, że po ataku kaszlu ze strachu płakałam. Było mi wstyd, gdy dusiłam się przy kimś i widziałam przerażenie w jego oczach.
Choroba trwała do końca marca, choć już w pierwszych tygodniach lutego zaczęła się wygaszać. Po miesiącu kaszlenia nie mogłam chodzić, bo obustronnie naderwała mi się przepona (co wykazało prześwietlenie płuc). Ból sprawiało mi nawet siedzenie. Przyjmowałam antybiotyki i dwa albo trzy razy dziennie wdychałam sterydy. Nic nie działało. Przez cały ten czas pracowałam z domu, co było szczęściem w nieszczęściu. Koniec końców choroba przeszła sama, tak jak sama się zaczęła.
Sport to zdrowie
Jestem osobą, która lubi popadać w skrajności. Weźmy na przykład taki sport. Albo nie uprawiam go w ogóle i siedzę pół roku na tyłku, albo rzucam się na ćwiczenia bez rozgrzewki, bo uznaję, że muszę. Jak się pewnie domyślacie, nie wychodzi z tego nic dobrego. (A i tak nadal to robię).
Parę lat temu uznałam, że będę codziennie ćwiczyć z Tiffany Rothe (to jedyna trenerka, która mnie nie wkurza). Nie wiem, jak długo ćwiczyłam, ale zaczął mnie boleć kręgosłup w odcinku krzyżowym. Całkiem mocno. Dostałam skierowanie na tomografię i dowiedziałam się, że mam poprzesuwane dyski w krzyżu – czy jak to się tam nazywa – przez co zaczęły uciskać nerwy. Otrzymałam skierowanie na rehabilitację, na którą musiałam czekać rok (!), bo zależało mi na przychodni położonej na osiedlu obok.
Po cierpliwym odczekaniu roku udałam się do przychodni. Okazało się, że skierowanie mogę sobie wsadzić w, ponieważ przy umowie o dzieło nie przysługuje mi opieka NFZ (nie myślałam o takich rzeczach). Po kilku latach ból przeszedł sam, ale na wszelki wypadek uważam na ćwiczenia, za które się biorę.
Kurzajki pływające w basenie
Kocham pływać – to jeden z moich ulubionych sportów, o ile nie ulubiony. Miłością darzę jezioro, morze i inne zbiorniki naturalne. Z basenami mam problem, bo często mnie obrzydzają. Być może wynika to ze złych doświadczeń wyniesionych z podstawówki, kiedy to podczas lekcji pływania dzieci łapały obleśne kurzajki. Mnie się zrobiły dwie. Aby się ich pozbyć, mama zabrała mnie do szpitala, gdzie zostały wymrożone ciekłym azotem na długiej bagietce (wyobraźcie sobie substancję tak zimną, że wyżera ciało).
W późnych latach podstawówki zrobiła mi się jeszcze jedna kurzajka, również przez szkolny basen i ponownie na stopie. Wiedziałam jednak, że nie dam się skatować ciekłym azotem i muszę uporać się z nią sama. Jako miłośnik amatorskich operacji wzięłam pincetkę, drugą ręką ściskałam kurzajkę tak długo, aż pokazał się rdzeń, a następnie go wyrwałam. Reszta kurzajki zeszła po kilku dniach.
Wystający pieprzyk
Uwielbiam wyciskać i zdrapywać wszelkie narośle na ciałach – swoim, ale przede wszystkim cudzych, bo na mnie nie wyrasta ich zbyt wiele. Pewnego dnia po wypiciu sporej ilości czerwonego wytrawnego, co musiało mieć miejsce przed chorobą wrzodową, uznałam, że zdrapię wszystko, co wyczuję na plecach. Pech chciał, że mój jedyny minimalnie odstający od skóry pieprzyk znajduje się właśnie na plecach.
Przerażona ilością spodpieprzykowej krwi i groźbą raka napisałam do taty, co mam robić. Uspokoił mnie, że sam też zdrapał sobie kiedyś pieprzyk i nic mi nie będzie. Na wszelki wypadek codziennie sprawdzałam popieprzykowy krater, żeby zareagować, gdyby działo się z nim coś złego. Na szczęście nic złego się nie stało. Mało tego! W miejscu poprzedniego pieprzyka… wyrósł kolejny, dokładnie taki sam. Niesamowite.
Kręcz szyi
O tej dolegliwości wspomniałam w pierwszej części chorobowego cyklu. Na moje nieszczęście jestem osobą, która zapada na różne dziwne choroby, acz na określony czas. Przykładowo cierpiałam na częste jęczmienie oka, ale tylko pod koniec podstawówki – nigdy wcześniej i nigdy później. Miałam zapalenie rwy kulszowej, ale tylko w gimnazjum – nigdy wcześniej i nigdy później. I tak dalej.
Kręcz to paskudna choroba, która dopadła mnie pod koniec podstawówki, i to trzy razy w ciągu roku. Spowodowana była faktem, że w wietrznym dniu nie założyłam szalika i przewiało mi szyję. W kolejnych tygodniach musiałam chodzić sztywno niczym robot, bo obrócenie głowy o choćby centymetr w którąkolwiek stronę powodowało ból nie z tej ziemi.
Receptą na kręcz jest rozgrzewanie chorego miejsca, więc nie rozstawałam się z szalikiem nawet podczas snu. Nie pamiętam, po jakim czasie ból przeszedł. Pewnie po tygodniu albo dwóch.
***
Wykonaliście kiedyś na sobie – albo na kimś innym – amatorską operację? Jeśli tak, co miała na celu? Napiszcie również, jakie dziwne choroby o nieokreślonej przyczynie was spotkały.
Lubię te Twoje wpisy o chorobach. Jako przyszły lekarz chętnie dowiem się o nietypowych dolegliwościach :D
Dziwna ta sytuacja z kaszlem, że aż lekarze nie wiedzieli, co Ci dolega. Ja z płucami też miałam zawsze problem, w podstawówce spędziłam miesiąc w szpitalu, ale wiedziałam jednak na co byłam chora – zapalenie płuc. Na moje nieszczęście byłam uczulona na najlepszy antybiotyk, więc musiałam naprawdę długo czekać, zanim lekarze wymyśla, jak inaczej mnie wyleczyć.
Ja osobiście nie lubię ćwiczyć sama w domu, nie mam motywacji :p dlatego raczej zapisuje się na treningi grupowe (teraz krav maga) albo chodzę sobie na rolki czy rower albo spacer – taka lekka aktywność która raczej krzywdy nie zrobi :D
Ja też kocham pływać, ale właśnie wolę na basenie. Mogę tam sobie nurkować bez okularów i wszystko widzę, a woda w morze czy jeziorze nie jest przejrzysta (no i w morzu palą oczy od soli, brrr). Tylko że ja nigdy nie miałam kurzajki, więc nie mam takiego urazu. Jejku, ja bym sobie sama jej nie wyrwała xD komuś – owszem, ale sama sobie nie lubię niczego wygrzebywać. Tak samo z tym pieprzykiem – nigdy bym sobie go nie zdrapala :D
Kręczu też nigdy nie miałam, ale brzmi nieprzyjemnie. Będę pamiętać o szaliku w zimę :p
Z tego, co wiem (od mamy), zapalenie płuc miałam raz w życiu. Po serii angin złapało mnie jako powikłanie podczas chodzenia do pierwszego przedszkola. Więcej leżałam w domu chora, niż przychodziłam tam, więc rodzice mnie wypisali i wróciłam dopiero w zerówce, tyle że do innego przedszkola. Jakoś tak to było.
Nie lubię ćwiczyć przy ludziach ani na zewnątrz. W ogóle nie przepadam za rzeczami, które mają związek z ludźmi i współuczestnictwem w czymś.
Nie mam potrzeby otwierania oczu w wodzie. W basenie i tak jest chlor.
Pieprzyka też celowo bym sobie nie zdrapała :P
Nigdy nie miałam kurzajki, ale coś mi się wydaje, że gdyby mi się taka pojawiła, też bym chciała ją zadusić :P W ogóle to ciekawe, że chodząc na basen w szkole od podstawówki do liceum nigdy nie złapałam kurzajki czy grzybicy :D Pieprzyków nie wydrapuję, ale wszelkie inne nieoczekiwane zjawiska na ciele już tak, na szczęście u mnie też ich wiele nie wyrasta. Pisałam Ci już, że zawsze lubiłam wyciskać pękate pryszcze, a że pojawiały się u mnie bardzo sporadycznie, więc było to niemal święto (pamiętam, jak raz przyuważyłam małego pryszcza na czole z białym czubkiem akurat jak wychodziłam w pośpiechu do szkoły i uznałam to za zbyt mało uroczysty moment, aby się z nim rozprawić i zostawiłam go na po szkole. Pryszcz mnie nie zawiódł, bo miał naprawdę bogate wnętrze ;)) A z takich codziennych „operacji” to pamiętam, jak raz utknął mi w skórze gruby kolec od kaktusa i musiałam rozciąć kawałek ręki żeby go wydobyć.
Operacje z rozcinaniem skóry też lubię, przy czym ja rozdłubuję ją igłą do szycia. Robię tak, kiedy mam drzazgę. Ostatnio zrobił mi się zastrzał przy paznokciu i musiałam dogrzebać się do bąbla z ropą, więc rozgrzebałam parę warstw skóry igłą.
Przeraża mnie to, jakie warunki sanitarne musiały panować na basenie, w którym pływałaś, że tak wiele dzieci łapało kurzajki. Jednak pamiętam, że w podstawówce też miałam jedną (akurat przytrafiła mi się w czasie, gdy 2 razy w tygodniu, regularnie byłam na pływalni) i denerwowała mnie ona tak bardzo, że wyskubywałam ją kawałek po kawałku. Gdy moja mama zorientowała się, od razu zakazała mi to robić i zaprowadziła mnie do lekarza, który przypisał mi jakąś maść.
Pamiętam, że moja siostra złapała kręcz szyi, gdy była w gimnazjum. Ból był tak silny, że ciągle musiała mieć podpartą głowę i nie potrafiła sama wstać z łóżka.
Mój kumpel – gość mający prawie 40 lat – zaraził się grzybicą stóp we wrocławskim aquaparku. Nie może jej zwalczyć, bo ciągle nawraca. Nadal jednak chodzi na basen, roznosząc chorobę, bo łazi po kafelkach boso. Baseny są obrzydliwe przez to, że ludzie mają narąbane w głowach. Jak można dotykać zakaźnie chorymi częściami ciała przedmiotów czy powierzchni, których dotykają zdrowe osoby? Bez komentarza.
Wybacz, ale naprawdę lubię czytać o Twoich chorobach.
Duszący kaszel brzmi strasznie. Kiedyś miałam taki, który aż wywoływał u mnie wstyd, gdy narażałam nim ludzi z otoczenia na przerażenie. Duszenie się itp. uważam w ogóle za coś… Wyjątkowo mnie przeraża, taka gonitwa myśli: „a co, jeśli…”.
W podstawówce miałam przez parę tygodni dziwne uczucie, że coś mi utkwiło w gardle i właśnie mnie dusiło trochę, miałam problemy ze spaniem (lęki, że się wtedy uduszę), z przełykaniem, ale bez kaszlu.
Czasmai zachowuję się tak, że pomijam jakiś problem, że jak o nim nie wiem, to go nie ma, a w kwestii, jak nawet lekarze nie wiedzą, co było, mam mieszane uczucia. Jak coś mi dolega, za wszelką cenę chcę wiedzieć, co to. Ale! Jak dolega i przejdzie, niewiedza mi nie przeszkadza.
Też uwielbiam wszystko wydrapywać i wyciskać. Wystających pieprzyków akurat nigdy nie miałam, ale już takie badziewo jak kurzajki robiło mi się odkąd pamiętam. I oczywiście różne, nie do określenia nawet. Jak coś się pojawi, staram się wyciąć, wyrwać czy coś. Kiedyś z jakimś paskudztwem byłam w szpitalu jednego dnia czy czymś takim, ale wywaliłam sporo kasy, a potem mi… Odrosło. Fajniej jest bawić się w chirurga amatora.
Nie mam czego wybaczać. Niechaj moje choróbska Ci służą :)
Mam podobnie jak Ty w kwestii wiedzy/niewiedzy o chorobie. Jeśli coś przeszło samo, nie muszę wiedzieć, co to było. Przykładowo teraz zupełnie mnie nie interesuje, dlaczego dwa lata temu przez trzy miesiące kaszlałam tak bardzo, że nie mogłam oddychać. Za to w czasie trwania choroby chcę widzieć, z czego wynika, żeby się jej pozbyć. Nie lubię być chora, a wciąż na coś jestem.
Uwielbiam bycie chirurgiem-amatorem.
Tak! Dlatego nie rozumiem za bardzo, że ludzie długo z czymś poważnym do lekarza nie idą. Nie rozumiem, ale… Sama też zwlekam, licząc, że przejdzie.
I tu wychodzi inna dziwna sprawa, bo boję się operacji i zabiegów, a sama sobie drapię, ciskam. I zawsze biologią się interesowałam (prawie same 5?), ale znów – lekarzem być nigdy nie chciałam. Kogoś choćby oglądać? Niee. W ogóle to praca z ludźmi. Nawet jako sądowy – też z ludźmi, mimo że milczącymi głównie.
Kolejne życiowe podobieństwa :) Z byle chorobą nie lecę do lekarza, ale nie tylko dlatego, że liczę, że dolegliwości przejdą same. Mam o polskiej służbie zdrowia niepochlebne zdanie. Znam moje ciało na tyle, że potrafię pomóc sobie sama. A kiedy dzieje się coś nieznanego mi i groźnego, dzwonię do taty.
Babcia pielęgniarka, mama pielęgniarka, tato chirurg, matka chrzestna dermatolog, ojciec chrzestny ginekolog i najbliżsi znajomi rodziców z czasów, gdy mieszkali razem, w 90% lekarze. Zgadnij, na co wszyscy mnie namawiali ;) No dobra, nie wszyscy, ale domyślasz się, w jakiej atmosferze zostałam wychowana. Nic dziwnego, że absolutnie kochałam biologię i miałam z niej same piątki. Za to z chemią się męczyłam. Lekarzem nie chciałam zostać z uwagi na fakt, że kiedy oglądam „Chirurgów” i podobne seriale czy filmy, muszę zamykać oczy. Od flakowych scen jest mi słabo. Nie czuję obrzydzenia ani niechęci. Po prostu moje dłonie i nogi zamieniają się w watę.
PS Jako dziecko marzyłam o byciu weterynarzem.