Jak na osobę, która stawia ciastka na trzecim miejscu w rankingu ulubionych słodyczy, recenzuję ich zadziwiająco mało, prawda? Wszystko przez to, że w znacznej większości dostępne są w dużych opakowaniach. Jedzenie ciastek ważących ponad 100 g to co najmniej dwa dni, ponad 200 g – więcej. W efekcie na tydzień przypadają dwa-trzy słodycze i koniec z codziennymi publikacjami na blogu.
Herbatniki w czekoladzie Milki w kształcie krów z odpowiadającą im nazwą – Choco Moo – oferują rozwiązanie problemu poruszonego w poprzednim akapicie. Kiedy ciastka pojawiają się w opakowaniach w sam raz na raz, mogę kupić je bez obawy o blogowe przestoje i oddać się przyjemności chrupania.
Choco Moo
Milka ciastka z czekoladą
Ciastka z czekoladą Choco Moo w małym opakowaniu ważą zaledwie 40 g i zawierają trzy herbatniki. Miały być urocze i prezentować krowy, niemniej efekt okazał się mocno nieidealny. Od strony czekolady ciasteczka są bezkształtną masą, od strony herbatnika zaś krowa została ledwo zarysowana, a logo marki niemal nie da się odczytać (można je poznać jedynie po kształcie, jeśli się je zna). Jestem pewna, że tak popularna i dobrze prosperująca marka jak Milka poradziłaby sobie o wiele lepiej, gdyby tylko zechciała.
Ciastka z czekoladą Choco Moo marki Milka dostarczają 494 kcal w 100 g.
Herbatniki w czekoladzie ważą 40 g i zawierają 198 kcal.
1 ciasteczko w czekoladzie waży ok. 13,3 g i dostarcza 66 kcal.
Herbatniki w czekoladzie Choco Moo pachną bardzo słodkimi ciasteczkami maślanymi. Intensywnością aromatu dorównuje im mleczna czekolada Milki. Od strony pokrytej polewą bardziej czuć ją, od strony ciastka – maślane herbatniki. Nic odkrywczego, ale też żadnych nieprzyjemnych czy sztucznych nut.
Choco Moo to herbatniki typu lekkiego, krakersowego – jak Petitki albo Herbatniki Holenderskie. Jednostronnie pokrywa je bardzo cienka mleczna czekolada, której nie da się zgryźć, bo jest na to zbyt miękka. Zamiast tego zgarnia się ją zębami niczym nadzienie wafli (np. Lusette). Jest obłędnie bagienkowa, gęsta, tłuściutka i lepka. Topi się w palcach. Wydaje mi się, że nie zawiera proszku ani pyłku.
Mleczna czekolada Milki jest słodka i ujmująco mleczna. Bajeczny smak uzupełnia równie bajeczna konsystencja po rozpuszczeniu na języku. Czekolada w zetknięciu z ciepłym językiem topi się w setną sekundy i zalewa usta gęstym bagienkiem. Nie różni się od mlecznej czekolady Milki w tabliczce.
Herbatniki Milki Choco Moo są bardzo grube, co jednak nie szkodzi doskonałej kruchości. I to dosłownie doskonałej – ciastka zasługują na unicorna kruchości. Głośno chrupią i zdają się świeże, dopiero co wyciągnięte z pieca. Nie przemieniają się w gęste ciasto, lecz znikają. To typowe krakersy, tyle że dzięki pokaźnej grubości nabrały treściwości i pożywności. Zdecydowanie pasują do bagienkowej czekolady.
Ciastka są bardzo, bardzo słodkie. Oddają cukier posypany cukrem. Do tego są obezwładniająco maślane. Występują w nich kryształki soli, które tworzą słone wysepki rozsiane po całych herbatnikach.
Herbatniki w czekoladzie Milki Choco Moo byłyby idealne, gdyby nie przesadna słodycz, zwłaszcza ta skumulowana w ciastkach. Kruchością odpowiadają Petitkom i Herbatnikom Holenderskim, lecz dzięki grubości zyskały treściwość ciastek maślanych. Mimo iż nie przepadam za solą, tu pasuje w 100%. Stanowi orzeźwiające przystanki na trasie maratonu cukru. Oczarowała mnie też wysoka maślaność ciastek.
Nie wiem, czy wszystkie ciastka Milki Choco Moo są intensywnie wypieczone, ale moje były. To wprowadziło przyjemną nutę przypalenia (nie: spalenia). Gdybym mogła dokonać zmian, zwiększyłabym ilość pysznej mlecznej czekolady i obniżyłabym poziom cukrowości. Chętnie do nich wrócę.
Ocena: 5 chi ze wstążką
Bardzo je lubię. Zaraz po tych zbożowych :) nie wszystkie są takie nieudolnie wykończone muszę Ci powiedzieć ;) ale wszystkie wypieczone raczej :)
Opakowanie starcza Ci na rok? :D Zupełnie poważnie: ile zajmuje Ci pokonanie standardowego opakowania?
Nie jem nigdy całego sama. Może zjem 2 ciastka max resztę za jednym posiedzeniem wciąga mama :) odkąd odkryłam te małe paczuszki jestem wniebowzìęta :P mam jedną nawet w zbiorach :)
Nie otworzyłam jeszcze mojej paczki, ale już czuję, że będą mi smakować te krowy (w sumie patrząc na zdjęcie ciastka to bardziej mi ta „krowa” przypomina nieproporcjonalnie grubą owcę z podwójnym… wróć, potrójnym podbródkiem i z wystającymi żebrami tam, gdzie miał być napis Milka). Podoba mi się to, że jest tu słona nuta, no i uwielbiam mocno maślane ciastka. Mam nadzieję że moje też będą mocno wypieczone :)
To jest otłuszczona owca z potrójnym podgardlem, karmiona wyłącznie mleczną czekoladą.
Tak patrzę na grafikę na opakowaniu. Co autor miał na myśli? Przecież za każdą z krów, centralnie pod ogonkiem jest placek! I to nie taki z patelni. No dobra, to wygląda bardziej jak kozie kuleczki, ale… niee, jestem pewna, że to nie są kawałki czekolady. O tym Brown mógłby jakąś kolejną książkę napisać!
Świetnie rozumiem z tym, że tak mało u Ciebie ciastek. Zupełnie inaczej patrzę na swoje dojadanie w sumie ciągle tymi samymi tabliczkami (aczkolwiek to i tak różne), bo właśnie: codziennie coś nowego + ewentualnie to, co lubię i… no właśnie. Lubię. A kupowanie nieznanych, nowych wiąże się z ryzykiem trafienia na dziadostwo. Jak pomyślę, że miałabym przez kilka dni jeść kiepską, nudną czekoladę… nie kupiłabym na pewno. Gdyby nie Mama, na żadną czekoladę 300 gramów nawet bym nie spojrzała.
Mimo przykładów „typ krakersowy” chyba źle kojarzę. Od razu przypominają mi się takie pustawe w środku, lekkie, ale parszywie tłuste krakersy. Rozpuszczające się na olej? Wątpię, by o to tu chodziło.
Wow, zaskoczyło mnie, że mimo że czekolada to cienka warstwa, dała efekt, jak trzeba. Tak, do ciastek i mi coś takiego na logikę pasuje.
Przypalenie i ja lubię (tak mi się przypomniało – swoje owsianki zawsze umyślnie lekko przypalam, haha).
Zaraz dostaniesz ode mnie! Jak w komentarzach u mnie to wszędzie na sól narzekasz, nawet tam, gdzie pasuje, a tu proszę! Posolone to! xD
O nie, widzę to! :’D
Lubię przypalać warzywa, ser żółty, ciastka… W sumie chyba wszystko. Lekka spalenizna jest pyszna i nadaje produktowi genialną konsystencję.
Dokładnie! Dlatego też już w gimnazjum Mama mi nic nie gotowała. Raz, że mówi, że nie umie i nienawidzi, a dwa… ona wszystko woli jak najbladsze, niedopieczone itp. Żebyś Ty wiedziała, jaki spór był przy zapiekance, którą robiła i chciała, bym też zjadła. A dzięki temu, że nie ogarniamy piekarnika (bo nic na nim nie robimy) i wciąż cuchnie nowością, wyszła opcja kompromisowa (ser wyszedł źle, w konsekwencji żadnej z nas nie usatysfakcjonował).