Kiedy byłam małym naiwnym człowieczkiem, zupełnie niezwracającym uwagi na jakość spożywanych produktów, uważałam Princessą kokosową skąpaną w białej czekoladzie za jeden z najlepszych wafli, jeśli nie najlepszy. Były to jednak czasy, w których za doskonałe uznawałam wodniste lody pałeczki za 20 gr, kwaśne spraye do psikania na język i dowolne słodycze marki Marka. Miało być słodko… i tyle.
W późniejszych latach nauczyłam się odróżniać dobre słodycze od niedobrych na podstawie innych kryteriów niż tylko zawartość cukru (wcześniej: im wyższa, tym lepiej). To wtedy przestałam lubić wafle Princessa, które na tle innych wypadają kiepsko z uwagi na stetryczałe płaty waflowe, nijakie smaki i przesadną cukrowość. Nie zaniechałam jednak – a szkoda! – kupowania księżniczkowych nowości Nestle. W 2019 roku jedną z nich była Princessa Intense White Coconut.
Princessa Intense White Coconut
wafelek biała czekolada + kokos
Kokosowa Princessa Intense White Coconut jako jedna z niewielu nowości z tej serii nie wzbudziła we mnie negatywnych uczuć. Wręcz przeciwnie – po cichu liczyłam, że okaże się tak dobra, jak dawno temu była dla mnie klasyczna Princessa kokosowa. W końcu limitowane edycje księżniczkowych wafli wychodzą Nestle całkiem dobrze. Princessa White Raspberry i Princessa White Lemon to batoniki, które szczerze polubiłam.
Princessa Intense White Coconut marki Nestle dostarcza 561 kcal w 100 g.
Wafelek Princessa biała czekolada + kokos waży 30,5 g i zawiera 171 kcal.
Nowa kokosowa Princessa Intense White Coconut pachnie i ładnie, i nie. Oddaje wyrazisty kokos i białą czekoladę, niestety przy okazji morduje cukrowością. Od długiego wąchania zaczęło mnie mdlić w gardle, gdyż do mózgu dotarła informacja o tym, co się wydarzy. Dodatkowo Princessa Intense kokosowa funduje kwaśnawo-margarynowy poniuch. Może to biała czekolada daje się poznać jako podrzędne polewiszcze?
Jest jednak aspekt, w którym wafelek Nestle wypada świetnie. Chodzi o wygląd. Princessa Intense White Coconut jest drobna i urocza. Wygląda delikatnie, zwiewnie, apetycznie.
Wierzch Princessy Intense kokosowej pokrywają chrupki, takie same jak w każdym waflu z limitowej serii. Są niezaprzeczalnie chrupiące, ale przy okazji bardzo twarde. Wydają się dziwne i niedopasowane do miękkiej, tłustej białej czekolady. Występuje w nich sporo soli. Z opisu wafelka dowiedziałam się, że między chrupkami pojawiają się wiórki kokosowe, niemniej nie odnotowałam ani jednego.
Biała czekolada Nestle jest potężnie proszkowata. W kontakcie z językiem rozpływa się błyskawicznie, lecz bez bagienka. Jest wysokosłodzona, ale też przyjemnie śmietankowa.
Princessa Intense White Coconut ma tylko dwie warstwy kremu kokosowego. Okazał się bardzo mięciutki i piankowy, z uwagi na co przywiódł mi na myśl obłoczek. Jest ponadprzeciętnie tłusty. Rozpływa się szybko, acz na zero – po prostu znika. Smakuje wyraźnie kokosowo, choć przy okazji zawiera sól i kwasek. Hmm.
Płaty waflowe w limitowej edycji Princessy są inne niż te w klasycznej serii. Na szczęście fakt ów działa na ich korzyść. Są delikatne i zdają się nic nie ważyć. Przypominają skrzydła owada. Są leciutkie, kruchutkie. To dzięki nim Princessa kokosowa jest zwiewna. Czy są twarde? Ani trochę. Mają słodki smak.
Nowa Princessa Intense White Coconut mogłaby być dobra, tak jak Princessa cytrynowa czy malinowa. Niestety zawiodła sercem, czyli kremem. Może i ma ono smak zgodny z nazwą: kokosowy, niemniej występują w nim dziwny kwasek i niepotrzebna słoność. Słone są też chrupki zastosowane na wierzchu Princessy kokosowej. Przy okazji ich twardość nie łączy się z miękkością i delikatnością białej czekolady ani ze zwiewnym, kruchym wafelkiem. Wiórki kokosowe doskonale się kamuflują.
Cieszę się, że w moich zbiorach pojawiła się tylko jedna kokosowa Princessa Intense. Degustacja mnie zawiodła, więc zdecydowanie nie chciałabym jej powtórzyć.
Ocena: 3 chi
Też nie czułam wiórków na wierzchu! Gdyby producent użył samych wiórków bez chrupek to na pewno wyszłoby to na plus konsystencji, byłoby o wiele lżej. Krem faktycznie jest bardzo tłusty, ale na szczęście nie wyczułam w nim kwasku (w przeciwieństwie do klasycznej Princessy kokosowej) wiec ta wersja smakowała mi nawet bardziej niż klasyczna :) aczkolwiek nie do powtórki, bo nie jestem zwolenniczką połączenia kokos + biała czekolada (wolę z mleczną!) :P
Tak przeciętne i nijakie edycje limitowane to hańba.
Gdyby u mnie wyciągnęła na połowę ocenowej skali, to pewnie byłby sukces. Tego typu Dark mnie zachwyciły, a potem naiwnie i na resztę się porywałam. Teraz na szczęście wiem, że nie ma sensu.
Ja również jako dzieciak wielbiłam kokosową Princessę. Jestem więc ciekawa, jak o tę byśmy odebrały, gdyby dano nam wtedy.
Zauważyłaś, że działamy podobnie? Mnie rozczarowują Princessy, ale je recenzuję, bo to wafle, czyli coś mojego. Ty odpuściłaś bez żalu. Z kolei Ty recenzujesz czekolady Heidi, które Cię rozczarowują, bo to tabliczki, czyli coś Twojego. Ja odpuściłam bez żalu.
Tak! A też masz, że nawet jak już postanowisz olać, to… produkt w dziwny sposób jednak trafia do Twoich zapasów?
W takim sensie, że sama go kupuję mimo braku woli? Zdarza się. Od innych nie dostaję, bo w sumie nie mam bliskich, którzy byliby na bieżąco z moimi polowaniami.
Właśnie chodziło o to, że czy mimo braku woli lub właśnie dostajesz albo ktoś próbuje Cię obdarować. U mnie jakaś tragedia, bo np. ojciec uparcie coś próbuje mi kupić i nie dociera do niego, że oddaję mu te Heidi / Rosheny, bo są okropne, nie chcę ich, bo „przecież smaczne”. „To po co mówisz, że lubisz czekoladę, jak i tak wszystkie trafiają do mnie” („wszystkie” = 2-3 w miesiącu, bo tyle zazwyczaj wpycha albo on albo Mama na zakupach „o, zobacz, no… nie weźmiesz?”). A ja czasami nie chcę powtarzać czegoś setny raz, jak wiem, że i tak nie dotrze. Ostatnio sąsiadka chciała wepchnąć Mamie pomarańczowy nugat Roshena. Mama pamiętała i nie wzięła. <3
Jeżeli barrrdzo czegoś nie lubię, np. czekolady z pestkami malin albo chilli, od razu oddaję. Tyle że skrajnie nietrafione prezenty dostaję… może trzy na rok? Nie mam problemu na co dzień, bo nikt nie kupuje mi słodyczy bez okazji.
Też kiedyś uwielbiałam princesse kokosową, póki nie „dorosłam” 😂 Teraz mam taką samą opinie jak ty na jej temat. Długo nie miałam żadnych ulubionych kokosowych słodyczy, – do teraz. Pisząc ten komentarz jem prince polo Kokosowe – jest obłędne :) Z prince polo przemawiała do mnie zawsze tylko wersja orzechowa, ale i tak na długo ten baton zniknął z moich wyborów batonowych, teraz jak mam ochotę na coś słodkiego to tylko wybieram prince polo Kokosowe :) Próbowałaś??
Pod koniec 2016 roku :) Łap recenzję: http://livingonmyown.pl/2017/01/19/olza-prince-polo-kokosowe/ Nie jestem fanką żadnego wariantu Prince Polo. Z tradycyjnych wafli najbardziej lubię Grześki.
W dzieciństwie Princessa kokosowa to był jeden z moich ulubionych wafli, być może dlatego, że mój tata ciągle kupował Prince Polo classic, więc jak wpadł mi w ręce wafel w białej barwie to byłam szczęśliwsza :P I pamiętam, jak w gimnazjum kupowałam te wafle bardzo często w sklepie przy przystanku autobusowym, więc to poniekąd smak mojej młodości. A wersji intense zapewne kiedyś spróbuję, ale jakoś mi się do tego nie spieszy ;)
Zastanawiam się, z którym domem bądź innym miejscem kojarzę białą Princessę kokosową. Kurczę, nie wiem. Na przykład jajka Kinder to dom, w którym mieszkałam do 9 roku życia. Paluszki z sezamem i jogurty Fantasia to mieszkanie babci. Chipsy Hypery – osiedle. Umiem przyporządkować w ten sposób wiele słodyczy, ale Princessa kokosowa pozostaje zagadką.
Ja od 6 – 7 roku życia mieszkałam w jednym domu i mogę raczej przyporządkowywać słodycze co do pomieszczeń. Np. Prince Polo czy Pawełki, których fanem był mój tata, leżały w jego skryjówce na słodycze w tzw. pokoju z komputerem (później ich miejsce zajęły gorzkie czekolady z Wedla). Tata kupował też dużo wyrobów ciastkowych i one leżały zawsze w szafie w większym salonie (a trochę odkładał do wysokiej szafy w innym pokoju na przyjście gości, gdybym wyjadła te z salonu :P). Pamiętam też, że jak kupował Yogo wafle w Selgrosie czy milky waye (w opakowaniu zbiorczym) to trzymał je w kuchni w piwnicy, żebym wszystkich na raz nie zjadła (ale ja zawsze wszystko umiałam znaleźć :P). Hurtem kupował mi też soki do szkoły i one leżały w szafie w jeszcze innym pokoju. Swoje słodycze trzymałam zawsze w swoim pokoju w szufladzie ;) No i z domem kojarzy mi się jeszcze takie coś, że mama w sobotę szła do sklepu osiedlowego i kupowała mi na zamówienie jakieś chipsy + kinder bueno albo pączusia ze śmietanką :P Tata z kolei zaopatrywał mnie w Monte, Danonki i desery z pianką. Ciekawe, czy gdyby wiedzieli, jakie to wszystko syfiaste, by mi to kupowali :P
Hypery kojarzę ze szkołą podstawową, bo wszyscy wkoło je jedli. Były tam też modne lody wodne i żelki na sztuki. Z gimnazjum najbardziej kojarzę lizaki ciągutki i sklep koło przystanku, w którym było wszystko dużo tańsze niż w normalnych sklepach, nie wiadomo dlaczego i kupowałam tam głównie Princessy koko. A z liceum to wiele nie kojarzę, nie lubiłam tej szkoły za bardzo, ale jak wracałam to wstępowałam do cukierni po drodze po kremówkę i ptysia ;)
Słodycze w każdym pokoju? Miałaś genialny dom :D Biedy tato zrobił sobie kryjówkę, która i tak została odkryta przez małego detektywa.
Dużo jadłaś słodyczy za młodu. Codziennie? Ja chyba tak.
Jak tak teraz myślę, to w domu rodziców na dole każde pomieszczenie skrywa jakieś słodycze i tak było kiedyś. Za to na górze, tylko w moim i siostry pokoju miałyśmy swoje przysmaki, więc były i miejsca wolne od cukru :P Tata nie chował nigdy przed nami słodyczy, ale wiedział, że my nie jemy tego co on (no może w skrajnym kryzysie cukrowym zdarzyło mi się zjeść klasyczne Prince Polo z siostrą na pół).
Słodyczy jadłam sporo, nie wiem czy codziennie, w przedszkolu chyba nie, w czasach przed przedszkolem prawie wcale, ale ja słabo pamiętam, co wtedy jadłam. Jakieś ciastka w przedszkolu zdarzały się na podwieczorek, nie wiem co jadłam w tych czasach w domu (wydaje mi się, że już nic i jest to całkiem możliwe, bo z przedszkola tata odbierał mnie późno). W szkole zaczęła się era płatków śniadaniowych, na później tata kupował mi jakieś rogaliki i bułki, które oddawałam koleżance, bo nie mogłam na to patrzeć, a tata nie mógł tego pojąć i wydawało mu się, że się zagłodzę. Chodziłam w szkole na obiady, których nie znosiłam, w szkolnym sklepie kupowałam czasem jakieś lody czy żelki, a jedzenia z domu z tygodnia nie pamiętam (w soboty za to tata rano jeździł na większy shopping na rynek i kupował mnóstwo owoców, które jadłam w sobotę i niedzielę przez cały dzień. Pamiętam, że sporo jadłam też chleba z dżemem, Danonków i Monte i naprawdę mało pamiętam jedzenia obiadowego… Muszę porozmawiać z rodzicami na temat co się kiedyś jadło :P Myślę, że słodyczy jadłam sporo, ale nie jakieś gigantyczne ilości – i nie zaliczałam kiedyś mlecznych przysmaków czy płatków śniadaniowych do słodyczy, a przecież to masa cukru każdego dnia.
Piątka za zatarte wspomnienia. Pamiętam kilka słodyczy z czasów przedszkolnych i wczesnoszkolnych, ale gdybym miała Ci podać przykładowy jadłospis z całego dnia, nie potrafiłabym. Pamiętam, że mama robiła mi na śniadania (?) parówki-ośmiorniczki, jajka-żaglówki, myszki i muchomorki, uśmiechnięte kanapki. Płatków do mleka nie mieliśmy nigdy. W domu jadłam owsiankę, kaszę mannę i lane kluseczki (jeśli zacierka to coś innego, to jadłam też zacierkę). Co na obiad? Nie pamiętam. Na kolację pewnie rzeczy podobne do śniadaniowych. Im bliżej gimnazjum, tym ostrzejsze wspomnienia. Pamiętam przykładowo kilkumiesięczną fazę jedzenia na śniadanie (?) i kolację, a może też między posiłkami, chleba z serem zapieczonego w mikrofalówce. Robiła się z tego jedna wielka guma, którą dodatkowo zalewałam ketchupem. Om nom nom :D
Ja mam tylko 1 wspomnienie, jak mama robiła mi śniadanie, a konkretnie omleta:P Miała akurat urlop, a ja nie wiedziałam co to omlet (to były wczesne lata podstawówki) więc mi zademonstrowała ;) W ogóle pamiętam, że jak mama miała urlop to nie musiałam iść na świetlicę, szłyśmy do szkoły pieszo wstępując po drodze do sklepu spożywczego i mama mi kupowała wszystko co chciałam ;)) Tak to jadłam płatki z mlekiem, a wcześniej śniadania w przedszkolu. A zapiekany chleb z serem z mikrofali to moje danie późnej podstawówki i gimnazjum :D Pamiętam też takie zapiekanki z opiekacza ;))
Tosty-sandwiche z opiekacza oczywiście też jedliśmy – i w pierwszym domu przed rozstaniem rodziców, i potem same z mamą. Omlety z kolei kojarzą mi się z początkiem studiów. Miałam fazę na jajka i jadłam codziennie po kilka. Na obiad gotowane na twardo i oblewane ketchupem w zastępstwie kotleta, na śniadanie i kolację zaś gotowane na twardo (też z ketchupem), jajecznicę, chleb opiekany w jajku na patelni albo właśnie omlety. Dostałam od mamy foremkę do mikrofalówki, więc robiły się same. Wciskałam w nie suszoną żurawinę bądź smarowałam dżemem. Do tego chleb z masłem i wychodził posiłek na 5+.
Ja miałam zakodowane, że je się 3 jajka na tydzień, bo mają cholesterol :P A ze studiami to najbardziej kojarzy mi się kuskus z warzywami i moja śniadaniowa owsianka – codziennie robiona wg niemal takiej samej receptury, ewaluująca na przestrzeni lat :D
Czytałam o jajecznym cholesterolu, że to mit.
To zależy od wielu czynników, obecnie bym się tym nie przejmowała, lecz jako 5 – 7 letnie dziecko nie czytałam badań naukowych, nawet nie wiedziałam co to internet i co to ten cholesterol :D
Wiadomix, ja też nie. Za to na studiach, kiedy wkręciłam się w jajka, poczułam stresik, że jem ich za dużo. Wtedy przeczytałam, iż można szamać śmiało, i szamałam dalej.