Macie słodycze, do których bardzo, bardzo chcielibyście wrócić, ale ciągle coś staje wam na drodze? Powody mogą być różne: brak pieniędzy, za duży rozmiar opakowania, zbyt opasłe zbiory łakoci trzymanych w domu, chęć zrzucenia paru kilogramów, chwilowe wycofanie produktu z rynku, konieczność pojechania na drugi koniec miasta bądź zamówienia w internecie itd. Ja tak mam z paroma słodyczami, wśród których szczególne miejsce zajmowała Czekolada mleczna o smaku grzańca marki Wedel.
Czekolada mleczna o smaku grzańca
wedlowska czekolada + grzane wino
Wedlowską czekoladę o smaku grzanego wina jadłam na początku 2015 roku, czyli niedługo po rozpoczęciu prowadzenia bloga. Zupełnie nie wiem, dlaczego w kolejnych latach uznałam, że jest mi niezbędna do życia. Ubzdurałam sobie, że smakuje wyśmienicie (po opisanej dziś degustacji wróciłam do starej recenzji i okazało się, że wcale mnie nie zachwyciła). Tak oto każdego roku w święta Bożego Narodzenia – wszak właśnie wtedy pojawia się na rynku – powtarzałam, że teraz jeszcze nie kupię, bo mam w domu za dużo słodyczy, ale za rok już na pewno! Zebranie się w sobie zajęło mi pięć lat bez dwóch miesięcy.
Czekolada mleczna o smaku grzańca marki Wedel dostarcza 525 kcal w 100 g.
Rządek (3 kostki) czekolady mlecznej o smaku grzanego wina waży ok. 48,5 g i zawiera 254 kcal.
Wedlowska Czekolada mleczna o smaku grzańca ma bardzo (!) duszny aromat. W starej recenzji przypisałam tę duszność połączeniu intensywnie korzennych pierniczków, trufli i znoszonych, przepoconych skarpet. Tym razem jestem wyrozumialsza i ograniczam się do ponadprzeciętnie korzennych pierników. Na drugim planie stoi mleczna czekolada, która jednak nijak nie oddaje klasycznej wedlowskiej czekolady mlecznej. Dopiero za nią znajduje się… nawet nie tyle tytułowa winność, co raczej bliżej nieokreślona procentowość. Na dodatek jest tak subtelna, że można ją przeoczyć.
Ponieważ – jak wspomniałam – ubzdurałam sobie, że Czekolada mleczna o smaku grzańca jest bliska doskonałości, poczułam zdziwienie, zmartwienie i rozczarowanie, gdy przekroiłam kostkę do zdjęć. Po pierwsze okazała się twarda i nieprzystępna, po drugie zaś wszystkie warstwy sprawiały wrażenie starych, zeschniętych i przeterminowanych. (Czekolada Wedla miała skonać dopiero pod koniec lipca).
Mlecznej czekolady jest całkiem sporo. Dała się poznać jako twarda, zwarta i sztywna. Osiąga 0% w skali plastyczności. Nie brudzi palców. Konsystencją oddaje albo czekoladę ciemną, albo wyschniętą na wiór mleczną. W ustach rozpuszcza się wolno, jakby Wedel wykonał ją z plastiku. Tworzy bagienko tak kiepskie, że aż robi się przykro. Przepełnia je bowiem nieatrakcyjny proch typu mącznego/pudrowego. Ma smak mlecznej czekolady wytarzanej w piernikach, jako że wchłonęła korzenność nadzienia. Jest potężnie cukrowa. Za nic w świecie nie da się rozpoznać, iż jest to wedlowska czekolada.
Nadzienie składa się z dwóch kremów. Bordowy powinien mieć smak grzanego wina, w końcu nie bez powodu Wedel nazwał tabliczkę Czekolada mleczna o smaku grzańca. Nic z tego. Górny krem smakuje intensywnie korzennie, głównie kardamonowo (a wręcz wyłącznie kardamonowo; po cynamonie i goździkach ukazanych na opakowaniu nie ma śladu – nawet w składzie!). Został zasypany cukrem, zupełnie jakby pracownik produkcji przysnął przy kontrolowaniu nachylenia worka z cukrem nad kotłem z nadzieniem. Dał się poznać jako zwarty i gęsty. W przeciwieństwie do czekolady nie jest przesuszony (choć do ideału świeżości mu daleko). Co zabawne, oferuje większą bagienkowość niż czekolada. Jest tłuściutki, ale też drobnoziarnisty. Zawiera alkohol, co można ustalić jedynie dzięki szczypiącemu uczuciu obejmującemu język. Smaku alkoholu nie sposób rozpoznać.
Dolny krem podziela cechy czekolady – jest zwarty, suchawy i marginalnie bagienkowy. Z uwagi na twardość nie da się go zlizać. Można co najwyżej odkryć kawałek. Smakuje głównie piernikowo, a intensywność przypraw korzennych przywołuje nutę coli. Jest cukrowy, przy czym mniej niż krem bordowy (jest też od niego mniej tłusty). Potęguje uczucie szczypania na języku. Na tym etapie nie wiadomo już jednak, czy za szczypanie odpowiada bliżej nieokreślony alkohol, czy intensywna korzenność (uwaga: nie czyste przyprawy korzenne, lecz przyprawa do piernika z kardamonem na czele).
Czekolada mleczna o smaku grzańca serwowana nam co roku w okresie bożonarodzeniowym nijak nie oddaje obietnicy złożonej w nazwie. Nie ma w niej nawet echa grzanego wina. Tabliczka smakuje intensywnie piernikowo (dokładnie: przyprawą do piernika, która zawiera sporo kardamonu) i do bólu cukrowo. W tle pałęta się nuta coli. Szczypanie na języku odczuwane w trakcie degustacji wedlowskiej czekolady o smaku grzanego wina może pochodzić zarówno od spirytusu, jak i przyprawy do piernika.
Świąteczna czekolada Wedla ma bardzo, bardzo kiepską konsystencję. Jest twarda, marginalnie bagienkowa (przy czym warstwy w połączeniu fundują umiarkowane bagienko) i pełna nieatrakcyjnego prochu. Jedzona niedługo po zakupie – pół roku przed końcem ważności – sprawia wrażenie starej, zeschniętej i przeterminowanej. Jakością przywodzi na myśl produkt no-name z najniższej półki, a nawet podłogi. Jeśli lubicie tracić pieniądze na kiepskie słodycze, polecam wybrać właśnie ją.
Ocena: 4 chi
(ocena jednorazowa; gdybym musiała zjeść ją ponownie,
przyznałabym 3 chi ze wstążką lub 3 chi)
Kiedyś nie lubiłam grzanego wina i w ogóle mnie nie kusiła, ale w ostatnie święta już grzańca polubiłam i miałam ochotę kupić tę czekoladę. Ale na taką stara, suchą, twardą czekoladę z marginalnym posmakiem procentów i zerową zawartością grzańca to już nie mam ochoty :( może lepsza byłaby, gdyby zrobili ją tak jak truskawkową Wedla – na dole mięciutki krem, na górze grzańcowy dżemik i oczywiście klasyczna, ta lepsza czekolada Wedla. No i oczywiście musieliby poprac smak nadzienia :p
Grzanemu winu oddałam serce, jak tylko go spróbowałam. W ogóle czerwone wino zawsze znajdowało się w czołówce moich alkoholowych miłości. Wedel zupełnie sobie nie poradził z odwzorowaniem grzańca. Strata czasu i kasy, a przy okazji nerwów.
Może za długo zwlekałaś i jak wszystko inne producent ją poprostu zepsuł…
Zjadłam milkę strawberry cheescake ❤
Boziu dobrze że ją dostałam. Nie wiem czy jest różnica między moją oryginalną a te polską ale moja była nieziemsko smaczna :)
Cieszę się, że znalazłaś w Milce nieziemski smak :)
Nigdy bym takiej czeko nie kupiła, bo wszelkie alkoholowe omijam szerokim łukiem, za to na początku grudnia – jak zaczęłam robić pierniczki – miałam fazę na zwykłą mleczną wedlowską i w sumie teraz też bym taką nie pogardziła :D
Czystą mleczną czekoladę Wedla ostatni raz jadłam do recenzji, czyli… w 2015 roku :D
Odpowiedź na pierwsze pytanie – jasne! Głównie te dobre, bardzo drogie i trudno dostępne, a nawet jak już są w Sekretach Czekoaldy, to jednak cena zabija („a w końcu już jadłam”).
O, zaskoczyłaś mnie wstępem!… Trochę. Rozumiem Cię, bo ja postanowiłam coś podobnego-ale-innego wreszcie zrobić, a mianowicie wrócić do paru rzeczy sprzed lat, z początków bloga. Te, które uważałam za obłędne, a popsuły się lub zmienił mi się gust. M.in. dlatego recenzję Giotto swoją przetrzymałam, bo chcę ją wrzucić w okolicach serii Ferrero. Po kilku mam już po uszy swoich powrotów, ale w sumie nie nastawiałam się, że będą mi smakować. Ja to po prostu chciałam mieć „aktualne wpisy”, tak dla siebie. Chyba Ci już jednak o tym pisałam.
Co do samej czekolady – ha, u mnie też 4. Haha, tak, mam radochę z tych ocen. Fakt, dalej odebrałaś ją lepiej ode mnie, ale co tam.
Jestem pewna, że korzenna gorycz (pewnie kardamon, ale ja go nie nazwałam, bo za bardzo walnął mnie cukier, margaryny i inne) u mnie była w kremie czerwonym, co już wtedy wydawało mi się dziwne – bo jakie niby miało być nadzienie dolne? Logiczne, że ono powinno być korzenne, czerwone zaś alkoholowe. Jestem ciekawa, czy to producent poszedł po rozum do głowy i to zmienił, czy to po prostu różnice w odbiorze.
Taak, jak no-name jakiś, fu.
Najpierw pomyślałam, że dobrze określiłaś te „ocena jednorazowa” i że do limitek takie rzeczywiście świetnie pasują i są adekwatne, ale skoro gramatura tej jest taka… No właśnie, to raczej czekolada nie na raz.
Hm, najwidoczniej producent dba o linię konsumentów! Nie ma niebezpieczeństwa, że ktoś będzie całą chciał zjeść, a i portfel się nie roztyje!
Końcówka komentarza so true! Moim zdaniem duże Wedle to czekolady dla osób, które nie zastanawiają się nad rzeczywistym smakiem (ani zapachem, ani konsystencją etc.). Jest „fajny smak” w nazwie? Jest logo znanej marki? Jest dużo produktu w relatywnie niskiej cenie? A zatem wszystko gra i należy się 10/10. Cóż, nie tędy droga. (Nie czepiam się samego podejścia. Ludzie mogą jeść, co i jak im się podoba. Nie zmienia to jednak faktu, że duże Wedle są czekoladami niskiej jakości).
Si, pisałaś mi o powrotach. Zapamiętałam głównie rozczarowujące Raffaello podprowadzone mamci.
Prawie wszystkie Wedle. Orange Mocha była zaskakująco dobra, ale to pewnie im przez przypadek się udała. Co ciekawe, akurat na nią zimą zawsze trudno trafić (założę się, że produkują o wiele mniej).