Przywieźliśmy ci coś – usłyszałam przez telefon od mamy po tym, jak wróciła z ukochanym z czeskich gór. Zachodziłam w głowę, cóż to może być. Byłam przekonana, że kolejna czekolada Studentska. Co prawda żadna otrzymana dotąd tabliczka marki Orion nie podbiła moich kubków smakowych, jednak wyraziłam chęć dalszego zgłębiania serii. Oczywiście z adnotacją, które smaki mnie interesują. Co skądinąd i tak nie ma znaczenia, bo mama skrajnie rzadko pamięta, którymi słodyczami jestem zainteresowana.
Wiedziona podarunkową ciekawością zgłosiłam się po niespodziankę tego samego dnia wieczorem. Moje zdumienie było większe niż góry, po których chadzają mama i Tomek, jako iż z wyprawy przywieźli mi czekoladę Lindta. Na dodatek znajomą: CREATION Creme Brulee. Skąd taki wybór? Nie mam pojęcia, bo odpowiedź nie była jasna. Cieszyłam się jednak, gdyż po pierwsze w przeszłości tabliczka bardzo mi smakowała, a po drugie zmieniło się parę aspektów, więc mogłam dokonać ponownej analizy. Dziękuję!
Lindt CREATION Creme Brulee
Stara czekolada Lindta CREATION Creme Brulee różni się od nowej nieznacznie, ale zauważalnie. Na pewno inne są szata graficzna, ozdoby kostek, skład i wartości odżywcze. Możliwe, że zmieniły się też wymiary tabliczki i kartonika, acz nie mam w tym zakresie danych. Niezmienne pozostały nazwa, podział (pięć rządków po dwie kostki), konstrukcja (nadzienie tego samego rodzaju) i waga (150 g).
CREATION Creme Brulee marki Lindt dostarcza 585 kcal w 100 g.
Rządek Lindta Creme Brulee waży 30 g i zawiera 175,5 kcal.
Kostka Lindta Creme Brulee waży 15 g i dostarcza 88 kcal.
Czekolada Lindta Creme Brulee pachnie przewidywalnie, czyli rozkosznie. Aromat oddaje cudownie słodką, idealną mleczną czekoladę. Tylko czy aby na pewno odgadłabym, że wytwarzaną przez tę markę? Niekoniecznie. Raczej wskazałabym na zwykłą, plebejską, smaczną mleczną czekoladę. Nie jestem też pewna, czy nadzienie creme brulee ma jakikolwiek udział w kompozycji zapachowej.
Jestem daleka od wrogiego pikietowania przeciwko metamorfozom wizualnym. Nie ukrywam jednak, że zmieniony wygląd tabliczki CREATION sprawił mi zawód. Kostki niby są ładne, ale nie kojarzą się z Lindtem. Stare – z logo i pieczątkami – podobają mi się o wiele bardziej. Zdecydowanie za to nie narzekam na ilość kremu. Już w przekroju cieszy zmysły, początkowo głównie wzroku.
Najgrubsza część mlecznej czekolady znajduje się na spodzie tabliczki. Ponieważ każda kostka waży aż 15 g, zgryzienie podstawy z jednej daje ilość dobrodziejstwa porównywalną do dwóch tradycyjnych, nienadziewanych kostek Milki. Czekolada momentalnie bagienkowieje. I to jak! Jest ponadprzeciętnie gęsta, mulista, kremowa. Czyżby nieproszkowata? Jeśli jednak zawiera proszek, dobrze go ukryła.
CREATION Creme Brulee to czekolada o zadziwiająco niskim poziomie słodyczy, naturalnie na tle tabliczek mlecznych. Smakuje wzorowo mlecznoczekoladowo, przy czym tu również nie umiałam ustalić, czy typowo lindtowo. Bez wątpienia cudownie, więc przejmować nie ma się czym.
Sercem czekolady Linta Creme Brulee jest oczywiście nadzienie. Beżowy krem daje się poznać jako jednolity i potężnie tłusty w sposób oleisty. Nie ma go dużo. Rozpuszcza się szybko – zdecydowanie za – i na wodę. Kiedy znika, na języku pozostają twarde dodatki dwóch rodzajów: delikatne kruche wafelki i twarde skałki palnego cukru (karmelu). Pierwszy nie pozostawia wiele do życzenia. Mimo spoczywania w tłustym kremie nie straszy stetryczałością ani zawilgoceniem. Cechuje go wzorowa kruchość. Drugi dodatek jest twardy i przywodzi na myśl pokruszony baton Daim. To cukrowe szkło. (Cukier pojawia się w kremie także jako drobinki. Nie przyznaję mu wszelako statusu trzeciego bohatera, lecz wypadku przy pracy).
Krem odznacza się smakiem bliżej nieokreślonym, a wręcz żadnym. Podobnie wafelki. Jedynym wyróżniającym się akcentem jest gorycz fundowana przez palony cukier. Lubię wiele rodzajów karmelu, acz akurat palonego nie. A to feler – westchnął seler.
Czekolada Lindta CREATION Creme Brulee wydaje się potencjalnie unicornowa. Przesłanek jest wiele: czekolada mleczna, na dodatek doskonale bagienkowa, tabliczka nadziewana, produkt Lindta, smak karmelowy. Niestety okazało się, że oczekiwania pobiegły inną drogą niż rzeczywistość.
Podczas roztapiania kostek na języku w tabliczce najbardziej czuć mleczną czekoladę, co stanowi zaletę, jako iż właśnie ona jest najlepszym punktem produktu. W trakcie gryzienia daje się poznać jako miękka, na szczęście nie margarynowo – to kolejny plus. Główny dodatek głośno chrupie i pęka, dopuszczając do głosu nieatrakcyjną gorycz cukrowego szkła. Krem i wafelki pozostają nieme.
Gdyby czekolada Lindta Creme Brulee miała piankowe wnętrze rodem z tabliczek J.D. Gross, np. odpowiadającej jej nazwą Creme Brulee, wypadłaby znacznie lepiej. Póki co uważam ją za rozczarowująco, boleśnie wręcz przeciętną. Sama mleczna czekolada zasługuje na 6 chi, ale reszta? Zawód roku.
Ocena: 3 chi ze wstążką
Skład i wartości odżywcze:
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 15%, bezwodny tłuszcz mleczny, miazga kakaowa, laktoza, karmelizowany cukier (cukier, tłuszcz kakaowy) 3%, odtłuszczone mleko w proszku, kruszone wafle (mąki: pszenna i ryżowa, cukier, substancja spulchniająca: węglany sodu, sól, naturalny aromat waniliowy) 1%, emulgator: lecytyny (soja), ekstrakt słodowy jęczmienny, aromaty. Może zawierać jaja i orzechy. Masa kakaowa minimum 30%.
Kalorie w 100 g: 585 kcal
Wartości odżywcze w 100 g: tłuszcz 40 g (w tym kwasy tłuszczowe nasycone 25 g), węglowodany 50 g (w tym cukry 46 g), białko 5,4 g, sól 0,21 g.
Pamiętam jak ta czekolada się pojawiła na rynku,ileż ja zjadłam tabliczek tego smaku. Szkoda,że znowu kolejny producent majstruje przy dobrych składach:(.
Gdyby tak zupełnie wyrzucić ten karmel i zostawić same wafelki to już byłoby o wiele lepiej :( rozumiem że nadzienie jest sercem czekolady, a nie serem? :D
Serem i szynką, zapomniałam dopisać! (Dzięki ;*)
Ogromna szkoda.
Pamiętam, że to głównie cukier, ale że palony, kieeedyś mnie smakowała. Chociaż na jednorazowe podejście. Wracać nie planowałam, a teraz nawet gdyby np. Mama sobie kupiła, nie chciałabym jej sobie aktualizować, bo obecnie to coś wyjątkowo nie dla mnie. Słodko, twardy cukier do gryzienia? Niee, po prostu czegoś innego w czekoladach szukam i na przestrzeni paru ostatnich miesięcy już się w tym utwierdziłam i okopałam. Konsekwentnie już nie próbuję skrajnie nie moich (uzasadniające to wpisy przez parę tygodni jeszcze będą).
Gdy o Creme Brulee chodzi – właśnie z kolei ja lubię palony karmel w smaku, ale gdy ma to być po prostu palony cukier jako kryształki w nadzieniu? Obecnie nie, nie!
Ale… karmelowego Lindta to ostatnio jadłam, ale nadziewanego. W dodatku solonego, więc nie dla Ciebie, acz muszę przyznać, że był niezły, tylko że… kiepskie posmaki troszeczkę się przebijały. I tak myślałam wtedy, że szkoda, że obecnie i w Lindtach coś takiego czuję i się zastanawiałam, czy „kiedyś też tak było”. Jak tak pomyślę o ogólnym spadku jakości i w ogóle we wszystkim… wydaje się to oczywiste z punktu widzenia producenta chcącego zarobić / utrzymać się, ale i tak to smutne myśli.
Na chwilę obecną obraz mojego idealnego smaku Lindta otwierają i zamykają Lindory i wyroby z klasycznej mlecznej czekolady: tabliczki, figurki, batoniki, whatever.
Lindory zupełnie nie dla mnie, ale na nowo polubiłam się z 70 % czystą. Mało tego! Autentycznie poprawili 85 %, stąd zupełnie nie rozumiem, dlaczego dziwne rzeczy odstawiają w nadziewanych.
A teraz to już jestem pewna, że ją zmienili. Wróciłam do jednej z tej serii i z 10 ocena spadnie o połowę. W nadzieniu taka zmiana, że aż Mamę poprosiłam, by spróbowała i też coś wyczuła (ech, nie chcę spoilerować za dużo).