Harmonogram dni urlopowych nad morzem był luźny, przynajmniej jak na moje możliwości i standardowe preferencje. Każdego dnia wstawałam bez konkretnej wizji wieczora. Budziłam się o 9:00 lub 10:00, odprawiałam minimum rytuałów i szłam na plażę, gdzie wylegiwałam się w słoneczku mniej więcej od 12:00 do 17:00, po czym wracałam do apartamentu, by połączyć mój dzień z dniem towarzysza i zrobić coś wspólnie. I o tym wszystkim, czyli o sposobie spędzania czasu w Pobierowie, przeczytacie dziś. Miłego!
Stylizacje wieczorne
Prawdopodobnie już drugiego dnia po przyjeździe do Pobierowa zorientowałam się, iż wzięłam stanowczo za dużo ubrań. Gdybyśmy jechały z Rubiną same i tłukły się pociągiem, zabrałabym połowę. Ponieważ jednak miałam komfort podróżowania samochodem, i to z odbiorem spod domu, a pogoda nad polskim morzem jest nawet bardziej nieprzewidywalna niż ceny sklepowe w 2022 roku, zapakowałam tysiąc pięćset sto dziewięćset ubrań, z których ostatecznie założyłam… powiedzmy, że połowę.
Ale zabranie tylu rzeczy miało dodatkowy cel. Otóż bardzo chciałam wieczorami wkładać wyjątkowe ubrania i wyglądać ładnie podczas wyjść na miasto u boku urlopowego towarzysza. Rzadko chodzę w sukienkach, bo za nimi nie przepadam, wszelako w sukienkach przeważnie wygląda się uroczo. Rzadko też mam okazję zakładać długie kolczyki, bo dla samej siebie mi się nie chce. Kiedy idę na spacer po osiedlu czy wałach, również nie chce mi się specjalnie szykować. Urlop miał stać się wszystkim tym, czym nie jest codzienność. (I w istocie właśnie tym się stał).
Na plażę chodziłam w stroju kąpielowym, krótkich spodenkach i dużym t-shircie. Po powrocie brałam prysznic, smarowałam skórę balsamem, odmalowywałam utracony makijaż oczu, wybierałam stylizację wieczorną i kolczyki. Na co dzień w domu nie mam czasu na takie pierdoły. Żyję raczej praktycznie, optymalizuję czas. Strojenie się czy branie prysznica w połowie dnia uważam za stratę czasu, skoro ubranie z rana jest całkiem w porządku, a wieczorem i tak czeka mnie kąpiel.
Pierwszy urlop od czterech lat pozwolił mi wrzucić na luz i bardzo odciążyć głowę z obowiązków, które sama na siebie nakładam. Już sam fakt, że codziennie przez pięć godzin leżałam na plaży, nie robiąc niczego konstruktywnego, wiele mówi. Nie myślałam o blogu, pracy ani niczym związanym z życiem zostawionym we Wrocławiu. Do Pobierowa nie zabrałam laptopa. Na Messengera zajrzałam parę razy, żeby wysłać przyjaciółce, mamie lub siostrze zdjęcia. Mówi się, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i że jak jest się gdzieś daleko, tęskni się za domem. Ja nie tęskniłam ani za domem, ani za swoim życiem.
Gdybym mogła, zostałabym nad morzem na kolejny tydzień. Tygodnie. Wróciłabym w momencie, w którym poczułabym, że już wystarczy. Niestety po tylu latach odmawiania sobie przyjemności spotkania z polskim morzem nawet nie zbliżyłam się do granicy wystarczy.
Wypady na obiad w Pobierowie
Wspólne wieczory zaczynały się od wyprawy na obiad. W zależności od miejsca i pomysłu na spędzenie kolejnych godzin braliśmy Rubi ze sobą od razu bądź wracaliśmy po nią później. Kiedy jadłam, grzecznie leżała na kolanach. Pewną trudność sprawiało chodzenie z nią w dzikich tłumach wczasowiczów, niemniej z uwagi na wymiary torebkowe w krytycznych sytuacjach brałam ją pod pachę, i po sprawie.
Raz byliśmy we trójkę na spacerze plażą, wówczas biegła po ziemi. Nie uśmiechało jej się moczyć łap w zimnym morzu ani brodzić przez suche piaski, toteż galopowała po wąskim pasku plaży pomiędzy wodą a sypkim piachem. Śmiesznie wyglądało, gdy uciekała przed każdym daleko wyciągniętym językiem fali.
O wyborach obiadowych napisałam w pierwszej części nadmorskiej serii, toteż zapraszam do zgłębienia urlopowego menu tam. Tutaj dodam, że na wyjeździe zakochałam się w Green Ice Tea Zero Liptona i piłam jej bardzo dużo, przynajmniej jak na mnie. Miłośnikom napojów bez kalorii polecam również klasyczną ciemną Ice Tea Lemon Zero Liptona i 7 Up free, o którym wspomniałam kiedyś na Instagramie.
Słodycze nad morzem
Miłą niespodzianką, z której jednak nie skorzystałam, okazał się asortyment Delikatesów ABC (ale tylko jednych, bo inne placówki były ubogie w tego typu towar z importu). Kiedy zobaczyłam dwa rodzaje japońskiego Snickersa, serduszko zabiło mi mocniej. Przez chwilę, na fali starych upodobań. Potem przypomniałam sobie, że jeśli kupię batony, będę się z nimi męczyła jak ze wszystkimi innymi słodyczami.
Obecnie większość rzeczy, które dostaję, oddaję. Nie kupuję nowości ani limitek. Preferuję jedzenie słodyczy, których nie kupowałam przez lata, np. ciast, bułek. Niektóre tłukę non stop, chociażby bułeczki mleczne z różnymi dodatkami. Nie chcę pisać ich recenzji, bo sama myśl osłabia przyjemność jedzenia. Może za rok mi przejdzie i będę na siłach uskutecznić nadmorskie polowanie na słodycze.
Pozostając jednak w temacie sklepów, po tych szwendaliśmy się często. Ciekawie doświadczać ciągania po sklepach, kiedy nie jest się prowodyrem ani nie ma się żadnego interesu w oglądaniu asortymentu. Dawniej nawet w sytuacjach, w których nie planowałam zakupów, przeglądałam regały ze słodyczami. Przechadzałam się alejkami, wypatrywałam nowości. Obecnie rzucę okiem na słodycze lub nie – wszystko jedno. Ekscytacja umarła. Pomagałam za to wyszukiwać produkty towarzyszowi, głównie piwa craftowe.
Wesołe miasteczko w Pobierowie
Jadąc do Pobierowa, miałam nadzieję na zastanie tam wesołego miasteczka. Jak powszechnie wiadomo, w każdej względnie dużej i szanującej się miejscowości nadmorskiej powinien znaleźć się lunapark. I rzeczywiście, wierzchołki kolorowych atrakcji dostrzegłam już w dniu przyjazdu, bo park mieścił się nieopodal uliczki prowadzącej z apartamentu na plażę. Niestety po obiedzie i zaliczeniu Biedronki było już późno, więc wesołe miasteczko zdecydowaliśmy się odwiedzić kolejnego dnia wieczorem.
Lunapark się przydał, ale tylko do dwóch zaprezentowanych wyżej zdjęć. Atrakcji było mało, wszystkie skierowane do dzieci. Jakieś liche karuzele, jakieś tanie samochodziki. Nawet nie jestem pewna, czy postawili roller coaster, bez którego przecież wesołe miasteczko jest zaledwie miasteczkiem. Chyba nie.
O dziwo zamiast czuć smutek, żal i rozczarowanie, poczułam… ulgę. Nie wiem, z czego się wzięła. Kocham atrakcje wesołomiasteczkowe. Jak na przełomie maja i czerwca obwoźny lunapark przybył do Wrocławia, niemal sikałam po nogach ze szczęścia i odwiedziłam je bodajże trzykrotnie. Dlaczego więc w Pobierowie ulżyło mi, że nie będę musiała potencjalnie dobrze się bawić na atrakcjach? Jeśli znajdę odpowiedź, dam znać. (Może chodziło o to, że wybawiłam się we Wrocławiu i nie chciałam tracić cennego czasu nad morzem na coś, co niedługo wcześniej zaliczyłam? Hmm).
Spacery po Pobierowie, beach bar Sabat
Trzy razy wieczorem wymaszerowaliśmy z Pobierowa, o czym będzie jeszcze mowa, poza tym jednak siedzieliśmy w mieście. Zwiedziliśmy jedną stronę, potem drugą. Zaliczyliśmy wspaniały beach bar, niestety w dniu burzowym, więc zamiast dłużej kołysać się i tulić w tej cudownej bombce-kołysce, musieliśmy uciekać przed deszczem. (Ale trochę poobserwowaliśmy pioruny tańczące na granicy morza i nieba, co było absolutnie wspaniałe. Nie zrobiłam zdjęć, jako iż w niektórych chwilach lepiej po prostu być).
Mój towarzysz umierał z nudów, bo nie lubi urlopowania nadmorskiego, za to ja byłam w siódmym niebie. Wrocławski harmonogram, który kocham, bo jest mój, ale którego jednocześnie nienawidzę, nie pojechał ze mną do Pobierowa. Został w domu razem z laptopem, notatnikiem i kalendarzem. Upajałam się słodyczą nicnierobienia. Mogłabym zostać na tym beach barze na zawsze i kołysać się w rytm muzyki na żywo serwowanej przez DJ-a klubowego i saksofonistę.
Pierwsze zdjęcie jest ze spaceru na drugi koniec Pobierowa. Było mi zimno po całym dniu opalania się, na dodatek bez przykrycia głowy. Dostałam bluzę od współtowarzysza, bo czułam przedchorobowe dreszcze (które na szczęście nie przerodziły się w nic poważnego, wszak na urlopie nie godzi się chorować). Potem zjadłam pierwszego tradycyjnego gofra od prawdopodobnie dziewięciu lat (obowiązkowo z bitą śmietaną i owocami; nie należy ufać ludziom, którzy zamawiają gofry z cukrem pudrem, a tym bardziej tym, którzy nie zamawiają wcale). Drugie zdjęcie jest z restauracji Sabat, w której dwukrotnie zjadłam najwspanialszą na świecie wątróbkę duszoną w jabłkach i miodzie. Po obiedzie załapaliśmy się na koncert na scenie restauracyjnej. Potem poszliśmy na plażę do beach baru należącego do Sabatu.
Wieczory w apartamencie
Choć mnie i mojego towarzysza łączy wiele, w skład cech wspólnych nie wchodzi godzinowy rozkład dnia. On wstaje o wstrętnych, uwłaczających istocie ludzkiej porach i kładzie się około 22:00, na urlopie o północy. Ja z kolei budzę się – i to tylko dzięki budzikowi – najwcześniej o 9:00, chodzę spać zaś blisko 2:00. To sprawia, że po powrocie z wieczornych spacerów mieliśmy tylko chwilę ustronnego spokoju dla siebie, po czym jedno odpadało niczym dojrzała rodzynka z drzewa rodzynkowego. Wspólnie oglądaliśmy rozmowy i materiały społeczne, filozoficzne, polityczne. Sama z Rubi wciągałam podobne rzeczy. Raz puściłam film na Netflixie, jako iż towarzysz popłynął do Morfeusza wcześniej niż zazwyczaj.
To tyle, jeśli chodzi o spędzanie wolnego – jakby istniał wtedy jakikolwiek inny… – czasu w Pobierowie. W kolejnej części nadmorskiej serii urlopowej znajdziecie opisy i zdjęcia z dni spędzonych poza miejscem pobytu, czyli z mojej miłości z dzieciństwa: Trzęsacza, a dodatkowo z Pustkowa (plaży) i Świnoujścia, do którego pojechaliśmy w ostatnim pełnym dniu urlopu. Do zo!
Jeśli chodzi o pourlopowe powroty do 'normalnego’ trybu życia, to obserwując, co się dzieje w Polsce, potajemnie fantazjuję o tym, jakby to było zostać na Cyprze – nawet pomimo tego, że kocham mój dom, a na Cypr… dotrę dopiero za kilkanaście dni :D
Co do godzinowego rozkładu dnia, to doskonale rozumiem opisany dysonans, ponieważ sama zaliczam się do typu ludzi funkcjonujących pod tym względem jak Twój towarzysz, dobowa aktywność mojego męża przypada zaś na przedział czasowy zbliżony do tego preferowanego przez Ciebie ;) I… da się z tym żyć :D
Byłaś już na Cyprze czy tylko zakładasz, że będzie tam bajecznie? Ja nie byłam, ale nie pogardziłabym. Mmm.
Taak, na szczęście taka różnica to pierdoła. Swoją drogą, jakie są różnice godzinowe u Was? Co robicie w tym czasie wolnym od partnera?
Na Cyprze będę po raz pierwszy, pobyt tam zaplanowany mam na przełom września i października, a źródłem moich fantazji jest przede wszystkim kontrast pomiędzy miksem serwowanych przez media przytłaczających informacji i aury panującej za oknem a podglądaną codziennie prognozą pogody dla Pafos, do spółki z moimi wyobrażeniami na temat wyspy Afrodyty. Choć jestem świadoma tego, że w szczycie śródziemnomorskiego lata zapewne chciałabym uciekać stamtąd w chłodniejsze rejony (zapytana o wskazanie kraju, który pod względem całokształtu czysto subiektywnie uważam za najlepszy do życia, nie postawiłabym ani na Cypr, ani żaden inny z tych ‘ciepłych’).
A w kwestii rytmu okołodobowego, to ja zazwyczaj zasypiam w okolicach godziny 22:00, tak, by po ok 7h snu względnie bezproblemowo wstać na trening lub rozpocząć rytuał ogarniania się przed pracą (w zależności od dnia). Mój mąż z kolei kładzie się spać w okolicach północy, ale budzi się o późniejszej godzinie niż ja – choć wydaje mi się, że gdyby nie praca, to w łóżku byłby pewnie najwcześniej pomiędzy 1:00 a 2:00. Kiedy ja już śpię, on w godzinach wieczornych relaksuje się przed komputerem i/lub ogląda jakiś film 😉.
Czekaj… zaplanowałaś wyjazd tak po prostu, spontanicznie? Nie podoba Ci się to, co widzisz za oknem, więc kupiłaś bilety? Jeśli tak, muszę pozwolić na bezwładny opad szczęki na ziemię i pozbieranie roztrzaskanych kawałków. Jak ja bym tak chciała!
Jak byłam młodsza, przez wieeele lat marzyło mi się życie w gorącym kraju. Właśnie z uwagi na temperaturę. Obecnie jednak nie jestem pewna, czy umiałabym funkcjonować w takiej codzienności. Praca zawodowa w temperaturze przekraczającej 30 stopni byłaby niezbyt wydajna, nie mówiąc już o kwestii komfortu. Z kolei o gospodarce, polityce etc. w konkretnych krajach nie mam zielonego pojęcia, więc nie umiem wskazać kraju, w którym chciałabym żyć.
Taak, sytuacja harmonogramowa brzmi znajomo :D
Hmmmm… nie, aż tak dobrze to ja nie mam :D Oczywiście i ja bardzo chciałabym mieć możliwość wyjeżdżania wtedy, gdy przestaje podobać mi się to, co widzę za oknem, lecz póki co 'zadowalam się’ tym, że mogłam zaplanować wycieczkę miesiąc temu, czyli gdy i u nas momentami panowały warunki iście tropikalne ;) A aura za oknem plus zalew płynących z mediów pesymistycznych przekazów skłaniają mnie jedynie do snucia w/w fantazji :D
Jeśli planujesz trzaskać zdjęcia, chętnie obejrzę. Morza nigdy zbyt wiele <3
Wyglądasz wspaniale i na każdym zdjęciu widać, że urlop Ci służy:*
W kwestii rutyny mam bardzo podobne przemyślenia i też doceniam, że na wyjazdach mogę się od niej odciąć. Wczoraj wróciłam z gór, gdzie to przez tydzień wychodziliśmy z apartentu koło 6, wracaliśmy o 17-19 (ja na co dzień wstaję o nieludzkich dla Ciebie porach, więc w tej kwestii akurat nie musiałam zmieniać przyzwyczajeń;P) i cały dzień wędrowaliśmy po górach nie przejmując się pracą i obowiązkami. Polowanie na nowości spożywcze też już mnie nie cieszy i o wiele bardziej wolę odwiedzać górskie schroniska i zjeść w nich pierogi z jagodami niż nowego raw bara, który i tak pewnie okazałby się za slodki :P
Leżenia na plaży akurat sobie nie wyobrażam, ale cieszę się, że udało Ci się odpocząć i oderwać od codzienności, najważniejsze żeby urlop spędzać po swojemu ;))
Ostatnie stwierdzenie po przecinku – o tak! Do mnie kompletnie nie przemawiają góry, ale jeśli służą Tobie, świetnie. Co do pierogów z jagodami, gdyby nie ogromna na nie ochota, nie nacięłabym się na paskudny obiad, po którym prawie nabawiłam się srrr…omotnych problemów!
Czy wyciągnęłaś praktyczne wnioski z przemyśleń?
Dla mnie niewiele jest opcji do wyboru w schroniskach, bo wielu rzeczy nie jadam, a pierogi najtrudniej zepsuć (podczas ostatniego wyjazdu jadłam różne – niektóre bardzo dobre, inne średnie, ale wszystkie zjadliwe ;))
Wnioski z przemyśleń wyciągam na bieżąco, ale nie wiele jestem w stanie z nimi zrobić… Pozostaje mi czekać na kolejny urlop, który planuje w październiku i liczę że uda mi się lecieć gdzieś do ciepła, a covid czy inne zjawiska, nie pokrzyżują mi planów :)
W takim razie trzymam za Ciebie i Twoje wyjazdy kciuki. Masz już pomysły na owo „gdzieś”?
Dziękuję:*
Nie mam i jest mi to obojętne – byle było ciepło i bez wymaganych certyfikatów covidowych/masek na miejscu, wiele wymagań nie mam :))
O tak, zdjęcia na pewno będą ;) I na pewno podzielę się słonecznymi widokami :)
No i cudnie, czekam zatem :)
Niepokojąco podobne przemyślenia odnośnie rutyny i powrotu do rzeczywistości towarzyszyły mi w związku z moim pierwszym popandemicznym wyjazdem nad morze
Można by je potraktować jako dobre, gdyby za przemyśleniami szły zmiany.
Jakby to ująć… Został mi rok 'kontraktu’ zmuszającego mnie do nadawanie życiu takich a nie innych ram, ten wyjazd jak i wiele godzin układania sobie w głowie na nowo pozwoliły mi podjąć decyzję o nieprzedłużaniu współpracy z obecnym pracodawcą
Ooo, to świetnie! Co nowego na horyzoncie?
Podziwiam i jednocześnie zazdroszczę, że chciało Ci się zrobić taką dokumentację tego wyjazdu. Wspomnienia niestety bardzo szybko się ulatniają, a Ty masz je przelane „na papier”. Niesamowite będzie do tego wrócić za rok czy kilka lat.
PS Podoba mi się to, że szanujecie swoje oddmiennie rutyny, a nie staracie się przekabacić drugą osobę na swoję stronę.
Na papier bez cudzysłowu też. Wszystko, a nawet więcej, wylądowało w pamiętniku :)
PS Mnie też się to podoba. Wcześniej nie sądziłam, że tak się da, a jednak.
Zapewne następnym twoim kierunkiem będą Bieszczady. :D
Akuratnie na temat swojej podróży też zrobiłem ciekawe zdjęcia i filmy dostępne w tym wpisie na moim blogu: https://ecency.com/polish-hive/@firtumdictum/hej-bieszczady – polecam ci przeczytać.
BTW (1): stylówki bardzo piękne, zwłaszcza ta koszulka z lustrzanym odbiciem z „home” na „less”.
BTW (2): Nie wiedziałem, że do teraz oglądasz Szymka Pękalę. Dla mnie on się dawno skończył, kiedy zrobił materiał z serii „Katolicyzm polsko-jasełkowy” myląc prawa z tradycyjnego katechizmu kard. Gasparriego i jak zaczął nadal popierać idee postulowane przez Dugina o radykalnym konserwatyzmie. A w czasach obecnej wojny jakoś popieranie rosyjskiego konserwatyzmu jest mocno bazowe.
Bieszczady? Nigdy! Tylko morze, ewentualnie jezioro.
Nie wiedziałam, że masz blog. Zajrzę na pewno :)
1. Dziękuję, to miłe. Przy czym less jest odbicie more, nie home.
2. Obowiązkowo. Każde nagranie oprócz prasówek (bo nie chcę już słuchać o wojnie). Bardzo go cenię i lubię słuchać jego opinii, choć światopoglądowo są między nami bazowe różnice. Chociażby w kwestii wspomnianej przez Ciebie religii, ponieważ jestem ateistką.