Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #4 Trzęsacz, Pustkowo, Świnoujście

W trzeciej części publikacji z nadmorskiej serii opisałam sposoby spędzania wspólnego czasu w Pobierowie. Zaznaczyłam jednak, że nie zawsze ograniczaliśmy się do miasta zakwaterowania. Trzy razy zdarzyło nam się wypuścić dalej: raz ulicą, raz plażą, raz samochodem. Odwiedziliśmy Pustkowo i Trzęsacz, a także znacznie odleglejsze Świnoujście. Gdybyśmy zostali nad morzem dłużej, na pewno zwiedzilibyśmy o wiele rozleglejszy teren, chociażby Rewal, który także miło wspominam z dzieciństwa. Cóż poradzić, gdy wzięło się tylko tydzień urlopu? (Zresztą dłuższy pobyt nad polskim morzem mógłby pozbawić mojego towarzysza życia. Nie wiem, jak można nie lubić tego miejsca, ale najwyraźniej można).

Spis nadmorskich publikacji:

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Wesoła rodzinka nad polskim morzem

Zanim o wizytach w innych nadmorskich miastach, obiecanych słów parę o moim towarzyszu wakacyjnym. Jak się zapewne domyśliliście, na urlop pojechałam z chłopakiem. Choć jesteśmy w relacji od dwóch lat, niespecjalnie spieszyło mi się do pisania o nim na blogu. Przez ten okres naprzemiennie byliśmy ze sobą jako para lub przyjaciele. Z różnych względów nie mogliśmy się połapać, co będzie dla nas najlepsze. Nie o wszystkich powodach chcę pisać, ponieważ to nie tylko moja historia. Ze swojej strony mogę wyjaśnić, iż dopiero w pierwszych miesiącach tego roku porządnie przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że nie tylko chcę go w życiu jako człowieka, ale także jako partnera. Że skoro jedno nie wyobraża sobie reszty życia bez drugiego, głupio byłoby oddać taki skarb w cudze ręce.

Niestety przyzwyczaiłam się do poczucia, iż tylko związek emocjonujący niczym przejażdżka roller coasterem jest godny bycia w nim. Że jedynie naprzemienne radość i płacz oznaczają, że kocham. Musiałam to wszystko odkręcić i zrozumieć, iż jeżeli ktoś jest dla mnie wyłącznie dobry, troszczy się o mnie, wspiera mnie i opiekuje się mną, nie znaczy wcale, że mu nie zależy, bo gdyby zależało, miałby pretensje, krzyczałby na mnie i wojował ze mną. Stabilny emocjonalnie związek nie jest gorszy niż ten, w którym jestem na przemian noszona na rękach i miażdżona butem. Po prostu jest inny. Na dodatek taki, w którym – o ile nie nastanie po drodze żadna spektakularna katastrofa – z przyjemnością skisnę na całe życie.

Marcin, bo tak się nazywa główny męski bohater mojej obecnej życiowej opowieści, jest zupełnie inny niż ja. Przynajmniej pod względem charakteru, wszak światopoglądowo jesteśmy cudownie podobni. Kiedy wściekam się i miotają mną emocje, uczucia, on stoi niewzruszony jak góra i daje mi oparcie. Podziwiam go za ambicje, pracowitość, przyzwoitość, szczerość, otwartość, zainteresowanie światem. Zawsze robi to, co trzeba. Nie ma w nim zawiści, zazdrości ani złośliwości. Dzielimy poczucie humoru, lubimy podobnie spędzać czas. (Z katalogu podobieństw wyłączone są wyprawy nad polskie morze i plażing, wszak tych nie cierpi). Mam przy nim komfort realizacji siebie. Jesteśmy parą, ale równocześnie przyjaciółmi.

I tyle, jeśli chodzi o urlopowego współtowarzysza. Mogłabym tak pisać w nieskończoność, lecz nie o tym jest nadmorska historia. Może kiedyś będzie okazja zdradzić więcej. (Jakieś Q&A, coś?)

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Trzęsacz nad morzem

Miastem, które w trakcie wakacji w dzieciństwie odwiedzałam najczęściej, jest Trzęsacz. Zatrzymywałam się w nim rokrocznie na co najmniej kilka tygodni. Zazwyczaj jeździłam z babcią i dziadkiem, wszelako raz towarzyszyła mi mama. Ze względu na rozmiar i nieprzesadnie kosztowne zagospodarowanie Trzęsacz nie oferował wielu atrakcji turystycznych. Miasto było – zresztą wciąż jest – znane głównie z ruin gotyckiego kościoła stojących na klifie i latami podkradanych przez morze.

Czy jednak taki stan rzeczy przeszkadzał kilku-, a potem kilkunastoletniej mnie? Bynajmniej! W moim mniemaniu oferta Trzęsacza stanowiła spełnienie marzeń. Najbardziej, poza plażą rzecz jasna, kochałam gigantyczną stadninę koni. Przez kilka lat ja i kuzynka mogłyśmy wchodzić do stajni i pomagać przy koniach, głównie czesać je i głaskać. Ponadto karmiłyśmy zwierzaki kostkami cukru (takie były czasy) i trawą. Raz przed wyjazdem nad morze w sklepie zoologicznym kupiłam woreczek z przysmakami dla koni, żeby dawać im ciekawsze przekąski. Niestety któregoś lata zmienił się zarząd stadniny i choć nadal pracował tam nasz ukochany stajenny: starszy pan z łaciatą suczką, przemycający nas od czasu do czasu cichaczem – chociażby kiedy klacz się oźrebiła – oficjalnie nie mogłyśmy już przekraczać progu stajni.

W Trzęsaczu kupiłam swoją pierwszą płytę muzyczną – In Stereo Bomfunk MC’s. Oczywiście bezczelnie spiraconą. (Kocham ją do dziś! Obecnie jednak słucham wersji opublikowanej w internecie). Każdego dnia po zejściu z plaży łoiłamTekkena na automatach, najchętniej wybierając Ninę, a zaraz potem Kinga. Któregoś roku chłopakowi sprawującemu pieczę nad salonem – ekhem, namiotem – gier najwyraźniej zrobiło się żal mnie i mojego portfela, bo zaczął mi uruchamiać grę za darmo.

Trzęsacz to również spanie w przyczepie kempingowej lub zbutwiałym domku, kilkutygodniowe żywienie się zupkami chińskimi i pasztetami Profi przywiezionymi z Wrocławia dla zaoszczędzenia pieniędzy, codzienne proszenie babci o jagodziankę na plaży, a potem desperackie uciekanie przed hordą os, trwonienie kieszonkowego na jakże potrzebne bibeloty ze straganów, noszenie chokera, rozpływanie się w dźwiękach eurodance. Niemal wszystko, co powszechnie kojarzy się z latami 90, w moim przypadku sprowadza się do jednego: Trzęsacza. Całe dzieciństwo zamknięte w butelce ze statkiem.

Kiedy dotarliśmy do Trzęsacza, albo raczej tego, co Trzęsaczem być miało, zorientowałam się, iż mojego miasta już nie ma. Przestało istnieć wraz z postępującą modernizacją. Dawniej mało rozwinięte, zapyziałe i rozkosznie moje, dziś jest miejscowością reprezentacyjną i nowoczesną. Stanowi obrazek rodem z Wizytówki Polskiego Morza. W centrum stoi wielki nowoczesny budynek, bodajże hotel. Nieopodal są galeria handlowa i salon iluzji lustrzanych. Nie zabrakło też Żabki, modnych knajpek, dziesiątek apartamentowców. Rozbudowany taras widokowy zastąpił butwiejące strome schody, po których schodzenie było igraniem z życiem, zwłaszcza w klapkach. Zlikwidowano nawet stadninę koni. Na jej miejscu właśnie powstaje pensjonat z basenem i, jeśli mnie pamięć nie myli, kortem tenisowym.

Po zobaczeniu tego wszystkiego myślałam, że się rozpłaczę. Poczułam ból utraty części siebie.

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Pustkowo nad morzem – miasto

Pustkowo nie kojarzy mi się z niczym szczególnym. Zawsze było jedynie miastem mijanym w drodze do/z Pobierowa z/do Trzęsacza. Możliwe, że nigdy nie postawiłam w nim stopy, nie licząc przechodzenia przez plażę, jako że do leżących w pobliżu miejscowości nadmorskich chadzało się brzegiem morza. Tymczasem to całkiem ładne miasteczko. Zdecydowanie bardziej zadbane niż Pobierowo. Nieporównywalnie mniejsze i uboższe w restauracje, kawiarnie czy sklepy, niemniej schludne, wypielęgnowane. Duże hotele z basenami i małe domki przecinają zielone skwerki, ławko-leżaki, kwiaty. Może to być miłe miejsce pobytu nad morzem dla rodzin z dziećmi szukających ciszy i spokoju. (Niedoczekanie, skoro wyjeżdżają z dziećmi).

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Jeszcze kilka słów o Pobierowie. Pisząc o Trzęsaczu, uświadomiłam sobie, że choć wielu zdarzeń czy emocji nie potrafię przypisać do konkretnej miejscowości, to jednak Trzęsacz i Pobierowo przywołują nieco inne wspomnienia. Pobierowo mieści w sobie dzwonki wietrzne ze statkami, kukiełki-smoki na żyłkach sprzedawane na plaży, pierogi ruskie podawane na okrągłych plastikowych talerzach i jedzone plastikowymi sztućcami, eurodanceSmerfne Hity. To w Pobierowie kupiłam choker, bajerancki scyzoryk i pistolet na kulki. Tam również obejrzałam – wraz z innymi mieszkańcami pensjonatu – zaćmienie Słońca w 1999 roku. Dzieci dostały wówczas maski spawalnicze, a dorośli próbowali ratować oczy okularami przeciwsłonecznymi. Kompletnie nie pamiętam, jak wyglądało samo zaćmienie, ale mam w głowie dokładny obraz całej tej sytuacji. Pamiętam też, że mieszkaliśmy przy ul. Orzeszkowej. (Bardzo żałuję, że dopiero po wyjeździe pomyślałam, iż warto byłoby przespacerować się tą ulicą).

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Pustkowo nad morzem – plaża

W przeciwieństwie do mnie mój wyjazdowy towarzysz nie przepada za chodzeniem bez celu ani przemierzaniem tej samej trasy parokrotnie, o ile na końcu nie znajduje się nic szczególnego. Żebyśmy więc nie spróchnieli w Pobierowie, zwłaszcza w czterech ścianach apartamentu, zaproponowałam spacer plażą do Trzęsacza. Było uroczo, acz dotarliśmy jedynie do Pustkowa, bo towarzyszowi niewygodnie się szło po piasku wykradanym spod stóp przez bezczelne morze, mnie zaś dopadła zemsta obiadu z nisko ocenionego baru. (Całe szczęście, że zatrzymała się na intensywnych bólach i pocie oblewającym plecy). Zrobiliśmy ładne zdjęcia, więc jakiś tam cel wyprawa jednak zrealizowała.

Dla mnie pobyt nad polskim morzem i niejako konieczność udawania się wszędzie pieszo stanowi ideał spędzania wolnego czasu. Przez ponad tydzień mieszkania w Pobierowie prawie w ogóle nie siedziałam, co było zbawieniem dla mojej uszkodzonej kości ogonowej. Albo leżałam na plaży – ewentualnie w łóżku, w nocy – albo spacerowałam. Chłonęłam przepiękny nadmorski zapach lasu iglastego i lekką muzykę płynącą z barów. Wpatrywałam się w niebo, które nawet na zdjęciach prezentuje się rewelacyjnie, a na żywo było jeszcze piękniejsze. Szum i taniec fal na Bałtyku uspakajały mnie i odsuwały myśli o codzienności, w dużej mierze także o problemach. Brak komunikacji miejskiej, laptopa, a nawet wartościowych miejsc do odwiedzenia – muzeów, galerii i takich tam – pozwolił mi przestać pędzić i natrętnie skreślać z listy kolejne rzeczy do zrobienia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłam czegoś choćby podobnego.

Świnoujście prom

Świnoujście nad morzem

W ostatnim pełnym dniu pobytu nad polskim morzem, czyli w sobotę, wybraliśmy się do Świnoujścia, w którym mieszka rodzina mojego towarzysza. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć nowe miasto – żadne z nas w nim nie było – a przy okazji poznać interesujące historie. Ponieważ Świnoujście jest znacznie większe od Pobierowa, istotny był także wybór miejsc, które warto zobaczyć w pierwszej kolejności.

Przygodę zaczęliśmy od przeprawienia się na drugi brzeg promem. Zaskoczył mnie fakt, że póki co nie istnieje inny sposób dostania się do centralnej części miasta (prowadzone są prace nad tunelem). Gdybyśmy nie zostawili samochodu na parkingu, na prom turystyczny wjechalibyśmy… nawet po pięciu godzinach. W szczytowych momentach właśnie tyle wynosi stanie w kolejce. Ponieważ jednak dotarliśmy do portu pieszo, przepłynęliśmy od razu. Ale to nie koniec zaskoczeń. Drugim była cena przeprawy. Wynosi dokładnie 0 zł, co w Polsce się nie zdarza. Niby to właśnie dlatego, iż nie istnieje inny sposób dostania się do miasta. Podobno po budowie tunelu brak opłat ma zostać utrzymany, niemniej pozwolę sobie wątpić. Jak zapisano w rodzimej konstytucji, w Polsce za darmo można dostać co najwyżej w mordę.

Skądinąd bardzo przyjemna rzecz taki prom. Pod pokładem nawet nie odczuwa się ruchu. Wrocław jest polskim miastem mostów, więc i u nas można by wprowadzić transport rzeczny. Słyszałam o pomyśle stworzenia tramwajów wodnych, ale najwyraźniej nic z tego nie wyszło.

Świnoujście prom

Pierwszą atrakcją zobaczoną w Świnoujściu była Bateria Vineta, czyli poniemiecki zespół baterii artylerii nabrzeżnej i podziemny kompleks schronów, w których w późniejszym okresie stacjonowali Rosjanie. W kompleksie znajduje się mnóstwo ocalałego sprzętu niemieckiego i rosyjskiego w różnym stanie. Zardzewiałym pistoletom towarzyszą dobrze zachowane sztućce aluminiowe, szklane butelki czy mundury. Są małe przedmioty takie jak odznaki mundurowe. Są średnie sprzęty, niektóre zaskakujące, np. muszle toaletowe ze statków wojskowych. Są i duże, ciężkie urządzenia militarne. Mnie najbardziej do gustu przypadły miny morskie. Przypomniałam sobie, że już w przeszłości fascynował mnie rozkład min na dnie morza i ryzyko zahaczenia dnem statku o średniej bądź małej wyporności.

Bilet wstępu do baterii dla osoby dorosłej kosztuje zaledwie 20 zł, co przy ogromie atrakcji na miejscu jest ceną zaniżoną. Jak wyjaśnili nasi świnoujscy gospodarze-przewodnicy, z roku na rok do muzeum trafia coraz więcej eksponatów. Niektóre udaje się wykopać, inne wyłowić z morza (np. statek, barkę czy coś podobnego, co stoi przed muzeum). Część przynoszą pasjonaci historii, którzy drzewiej – gdy kompleks stał dziko – znaleźli coś wartościowego i zabrali do domu. Żeby porządnie zwiedzić całość i przeczytać wszystkie plansze, trzeba by poświęcić wiele godzin. Nie mieliśmy tyle, toteż rozdzieliliśmy się i każdy zapoznawał się z tym, co zafascynowało go najbardziej. (Mnie, poza minami wodnymi, przyciągnęły pistolety, ale tylko te zardzewiałe. W dalszej kolejności stare telefony, radia i stacje nadawcze).

Świnoujście Bateria Vineta

Świnoujście Bateria Vineta

Zdecydowanie najlepszym elementem zwiedzania baterii było chodzenie po budynkach. Niestety nie wszystko zostało odkopane i udrożnione, nie wszystko też udostępniono turystom. Betonowe pomieszczenia, korytarze, wnęki, mury i podobne obiekty mają w sobie coś magicznego. Parę miesięcy temu byliśmy z Marcinem w dwóch oddanych do użytku zwiedzającym częściach kompleksu Riese, czyli nieukończonego projektu górniczo-budowlanego nazistowskich Niemiec. Ponieważ całość mieści się w Górach Sowich, konieczne było wchodzenie w głąb i schodzenie w dół góry, gdzie stała temperatura wynosi 7-8°C. Oboje kochamy takie miejsca, toteż świnoujska bateria siadła nam perfekcyjnie.

Świnoujście Bateria Vineta

W jednym z budynków dodatkowo umieszczono prace i instalacje artystyczne. Nie poznałam ogólnej tematyki wystawy, niemniej zauważyłam, iż część dzieł dotyczyła Polski (np. obraz stworzony z rozbitych talerzy i oddający kształt naszego kraju), część zaś poświęcono Ukrainie (np. instalację przestrzenną z wiszącymi butami ukazaną na zdjęciu poniżej). Prawdę mówiąc, nie bardzo mi się to podobało. Prace należały do kategorii negatywnie rozumianej sztuki współczesnej, czyli takiej, którą każdy może zrobić w minutę. Wystarczy wyciąć paski z kolorowych kartek, rzucić na ziemię, na środku położyć kamień i ot, Wielka Sztuka. Jeśli nie rozumiesz, jesteś baran!

Świnoujście Bateria Vineta

Zdecydowanie bardziej niż wystawa spodobał mi się sam budynek. Surowy, w dużej mierze zniszczony, niewyremontowany, zauważalnie nadgryziony zębem czasu. Absolutnie uwielbiam takie miejsca. Najbardziej opuszczone, do których trzeba wejść z przyczajki. Ostatnim razem miałam przyjemność zakraść się z ukochanym i siostrą do wrocławskiego elewatora zbożowego. Parę dni wcześniej zabetonowano wejście, wszelako udało nam się wślizgnąć przez okno w piwnicy, skądinąd wypatrzone przeze mnie. Wyprawa była genialna, mimo iż wybrudziliśmy się jak podeszwa w starciu z natrawnikową miną, a przy opuszczaniu budynku siostra poślizgnęła się na drewienku i upadła plecami do wody (piwnica była częściowo zalana). Wrażenia eksploracyjne na sześć z plusem.

Świnoujście młyn

Świnoujście młyn

Kolejnym punktem na prywatnej mapie turystycznej Świnoujścia stał się malowniczy młyn-wiatrak. By do niego dotrzeć, szliśmy dziką plażą, przyjmowaliśmy razy na twarz od suchych gałęzi drzew – dostać z liścia od liścia to niezapomniane przeżycie – i zbieraliśmy piasek do butów sportowych, gdyż nie ma niczego przyjemniejszego niż czucie ziarenek uskuteczniających tarło w skarpetach. Zwłaszcza gdy chodzi się w dziurawych butach, hołdując zasadzie: póki nie rozpadnie się do zera, można nosić. Zaliczyliśmy też spacer po plaży dla psów, na której rzeczywiście parę uroczych sierściuchów zażywało wieczornej kąpieli w falach Bałtyku. Niestety nie miałam ze sobą Rubinu, bo nie wiedziałam, jaka będzie pogoda ani dokąd będziemy wchodzić. Z drugiej strony niewielka to dla niej strata, jako iż nie przepada za morską wodą nawet bardziej niż mój ludzki towarzysz urlopowy. Poza tym mając ją, pewnie nie mogłabym wejść do poniemieckiej baterii. (Strasznie głupio się czuję, nazywając ów kompleks baterią. Rzeczywiście tak się to nazywa, niemniej w głowie ciągle widzę paluszek do pilota od tv).

Świnoujście morze deptak centrum

Świnoujście morze deptak centrum

Ostatnie kroki w Świnoujściu postawiliśmy na deptaku. Gdybyśmy to od tej części miasta zaczęli zwiedzanie, najpewniej nie dotarlibyśmy do baterii. Zachwyciłam się estetyką tego miejsca. Zadbana zieleń, chodniki osobno dla pieszych, rolkarzy i rowerzystów, latarnie uliczne o ciekawym designie, pięknie przeszklone budynki, knajpy z uroczymi tarasami, ozdoby w przestrzeni publicznej – wszystko to wyglądało bajecznie. Aż szkoda, że na chodzenie po Świnoujściu przeznaczyliśmy tylko kilka sobotnich godzin. Chętnie zatrzymałabym się tam na parę dni, przy czym raczej nie wymieniłabym spokojnego i nostalgicznego doświadczenia pobierowskiego na ekscytujące poznawanie nowego nadmorskiego miasta. Świnoujście musiałoby pozostać miłym dodatkiem.

Pobierowo, Pustkowo, Trzęsacz

Pożegnanie z morzem – żegnaj, Pobierowo!

Ostatniego dnia pogoda nieco podupadła na uroczości. Chociaż zaufany widget pogodowy zapowiadał słońce, złocista kulka do opalania schowała się za chmurą. Z nieba raz po raz kapało. Trochę szkoda, bo nie mogłam porządnie pożegnać się z morzem. Planowałam raz jeszcze wbiec na plażę, zamoczyć nogi i dłonie, pogłaskać falę. Usłyszałam, że to nawet dobrze, bo dzięki niepogodzie wyjazdowi będzie towarzyszył mniejszy żal. Ale to nieprawda. Stałam na schodach prowadzących na plażę, patrzyłam na morze, którego odmawiałam sobie przez stanowczo zbyt wiele lat, i płakałam. Nie wytrzymałam dłużej niż kilka minut, bo pożegnanie było zbyt bolesne. Po dziewięciu latach rozłąki tydzień po prostu nie wystarczył.

Do domu wróciłam rozbita na kawałki. Nie wypoczęta, nie szczęśliwa. Smutna, zrozpaczona, pozbawiona części serca, które zgubiłam na plaży. Większość podróży – ponownie liczącej zaledwie cztery i pół godziny – przespałam. W samochodzie trochę płakałam. I potem w domu. Przez kolejne dni nie miałam ochoty realizować żadnych powziętych wcześniej planów ani z nikim się widywać. Uświadomiłam sobie, że polskie morze to nadal, mimo ogromnych zmian tego regionu, moje miejsce na ziemi. Woda mnie uspokaja. Płynie przez żyły tak samo jak moja muzyka. To prawda, że w ten sam sposób działa na mnie każda woda, bo i morze, i jezioro, i nawet rzeka. Jednak nad morzem jest coś jeszcze. Tu dobroczynny wpływ wody na psychikę łączy się z esencją wspomnień z dzieciństwa, corocznych wakacji, muzyki eurodance, kolorów, błyskotek i kiczowatych pamiątek ze straganów. Czytałam gdzieś, prawie na pewno w jednym z poradników Miłosza Brzezińskiego, że niektóre gusta – np. muzyczne – kształtują się w dzieciństwie i potem już zawsze szuka się czegoś podobnego i/lub wraca do tamtych dźwięków. Ze mną zdecydowanie tak jest. Chociaż moje ja składa się z mnóstwa kontrastujących ze sobą elementów doczepionych na różnych etapach życia, jednym z bardzo ważnych filarów jest tamto ja z lat 90 znad morza. Ów okres intensywnie przełożył się na to, jaka jestem i co mam głęboko w sobie.

Z urlopu wyniosłam poczucie, że jestem morzem, a morze jest mną. Dla was może to nic nie znaczyć albo brzmieć głupio. Nieważne. Dla mnie to istotne. Każdy ma swoją duchowość i realizuje ją w sposób, który uważa za właściwy. Nie wierzę w nic nadprzyrodzonego, nie szukam spokoju ani harmonii w odległych bytach. Przyjeżdżając nad morze, powędrowałam w głąb siebie i tam znalazłam osobę, którą chciałabym spotykać częściej. W codziennym życiu emocjonalne ukojenie daje mi muzyka, ale nie zawsze i przez krótki czas. W Pobierowie doświadczyłam jednego wielkiego zanurzenia w wolności, a przynajmniej największej, na jaką mnie aktualnie stać. Komu mam dać słowo, że będę wracała nad polskie morze każdego roku, skoro obietnic złożonych przed samą sobą nie dotrzymuję? Boję się, że będzie jak zawsze.

W ramach serii urlopowej pojawi się jeszcze jeden wpis, ale o nieco innym charakterze. Finał historii macie powyżej, innego nie będzie. Poniżej z kolei stara dobra piosenka, która wydaje mi się adekwatna do sytuacji.

Nagle pociąg na stacji gwałtownie hamuje.
Raz jeszcze czule w usta ją całuje.
Na peronie wkurzona czeka narzeczona.
Tak z nieba na ziemię zlądował w Jeleniej.

29 myśli na temat “Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #4 Trzęsacz, Pustkowo, Świnoujście

  1. Od pierwszej Twojej relacji znad morza zastanawiałam się, czy tajemniczym towarzyszem okaże się właśnie Marcin, którego kojarzyłam z wpisów o skoku na bungee i wizycie w muzeum iluzji 😉

    A co do miejsca Twojego urlopowego pobytu, to kojarzę te okolice, ale sprzed ponad 10 lat – byłam wtedy na wakacjach w Rewalu i również miło wspominam ten czas.

    1. No tak. Nie spodziewałam się, że ktoś zapamięta mojego towarzysza z poprzednich atrakcji :D

      Ciekawe, jak byś oceniła metamorfozę Rewala. Przez dziesięć lat musiało się zmienić wieeeeeee e e e eeeeeeeeeeele. Nigdy nie byłam w tym mieście długo, więc nawet gdybym dotarła podczas tegorocznego wyjazdu, nie byłabym w stanie wskazać zmian.

      1. Może będę miała kiedyś okazję zderzyć obraz Rewala ze wspomnień z jego współczesnym obliczem, z tym że zachwyt Bałtykiem mojego męża oscyluje na poziomie zbliżonym do tego prezentowanego przez Twojego chłopaka. Choć chcąc oddać sprawiedliwość, to podobnie, jak ma to miejsce w przypadku mojego małżonka, i moje serce bije mocniej na myśl nie o morzu, lecz górach (wspomnianą przez Ciebie część kompleksu Riese w Górach Sowich zwiedzaliśmy przed dwoma laty). W tym roku zdecydowaliśmy się jednak dla odmiany zaplanować urlop nie w górach, nie w Polsce i nie latem.

        Nie mogę się też powstrzymać, by nie zapytać Cię o to, czy nie myślałaś o zamieszkaniu nad morzem?

        1. Jeśli podobało Ci się w turystycznym Riese, a nie oglądałaś filmików z eksploracji sztolni w Soboniu, polecam gorąco nagrania na YouTubie (z kanału Kulawa Eksploracja). To największa sztolnia Riese nieprzygotowana do użytku, do której jednak można jeszcze wejść – a raczej wślizgnąć się – samemu. Gdybym miała kogoś zaprawionego w wojażach jaskiniowo-sztolniowych, weszłabym tam. Bez doświadczenia nie zamierzam narażać życia ani zdrowia. Za to nagrania wciągam z przyjemnością.

          Myślałam, tyle że nad morzem jest zimno, co stanowi potężną niedogodność. Może lepiej by mi było nad morzem za granicą?

          1. Dziękuję za polecenie filmiku, brzmi ciekawie, więc pewnie obejrzę 😉

            Ja nad morzem za granicą byłam dotychczas raz, tyle tylko, że panujące w tamtych rejonach temperatury są jeszcze niższe niż w Polsce – akwenem, który mam na myśli, jest bowiem o Morze Północne 😉 Doświadczenia związane z bardziej egzotyczną odsłoną błękitnych fal dopiero przede mną.

            A tak swoją drogą to nie miałam pojęcia, że różnica temperatur pomiędzy Wrocławiem a miejscowościami na polskim wybrzeżu jest aż tak bardzo odczuwalna🤔

            1. Ja byłam w Hiszpanii, Francji i Chorwacji. Z Hiszpanii zapamiętałam tak słone morze, że popłakałam się z bólu skóry, kiedy weszłam. Miałam wtedy maksymalnie 8 lat, ale raczej mniej. Z Francji zapamiętałam rozczarowanie plażą bez piasku. Były same kamienie, i to nagrzane jak szlag. Z Chorwacji zapamiętałam zupełny brak plaży (czysty beton), nieprzyjemnie słone morze i konieczność wchodzenia do wody w specjalnych butach z uwagi na jeżowce. Marzy mi się coś cieplutkiego ze złocistą piaszczystą plażą.

              Wrocław to, zależnie od roku i sposobu prowadzenia pomiarów, najcieplejsze miasto w Polsce :)

              1. O kurcze, wyłaniający się z Twojego opisu obraz Morza Śródziemnego nijak się ma do serwowanych przez media reklam tamtejszych zakątków. No, ale nie od dziś wiadomo, że telewizja kłamie :p

                A jeśli chodzi o Wrocław, to wiedziałam, że – przynajmniej statystycznie, bo empirycznie nie miałam szansy tego doświadczyć – jest on najcieplejszym miastem w Polsce, nie sądziłam jednak, że różnice w porównaniu z północą kraju są aż tak odczuwalne ;)

                1. Miałam okazję poczuć na własnej skórze różnice między Wrocławiem a Białymstokiem i okolicami. Tam jest zimnej nawet o kilkanaście stopni, ble. O morzu tylko słyszałam, że zimno i przede wszystkim mocno wietrznie.

  2. „Niestety przyzwyczaiłam się do poczucia, iż tylko związek emocjonujący niczym przejażdżka roller coasterem jest godny bycia w nim. Że jedynie naprzemienne radość i płacz oznaczają, że kocham. Musiałam to wszystko odkręcić i zrozumieć, iż jeżeli ktoś jest dla mnie wyłącznie dobry, troszczy się o mnie, wspiera mnie i opiekuje się mną, nie znaczy wcale, że mu nie zależy, bo gdyby zależało, miałby pretensje, krzyczałby na mnie i wojował ze mną. Stabilny emocjonalnie związek nie jest gorszy niż ten, w którym jestem na przemian noszona na rękach i miażdżona butem. Po prostu jest inny. Na dodatek taki, w którym – o ile nie nastanie po drodze żadna spektakularna katastrofa – z przyjemnością skisnę na całe życie.”

    Odniosę się do tego fragmentu, bo mam wrażenie, że sama jestem jego autorką. Dla mnie jedyną normalnością jest… nienormalność. Albo góra dół, fajnie, niefajnie, albo wcale. To też wyjaśnia dlaczego mój cywilny stan jest od lat jaki jest hahaha. Nie zamierzam jednak na siłę dopasowywać się do ogólnorozumianego i pewnie bardziej szanowanego w polskiej mentalności wzorca, mój komfort psychiczny jest dla mnie najważniejszy amen.

    1. „Dla mnie jedyną normalnością jest… nienormalność. Albo góra dół, fajnie, niefajnie, albo wcale.” – Oto esencja moich (byłych już?) zmagań. Związek z Marcinem jest trzecim poważnym związkiem w życiu dorosłym (i czwartym trwającym ponad rok). Przez długi czas było mi bardzo dziwnie, że jest tak… spokojnie. Że nawet jak się wkurzę lub obrażę, to o pierdoły typu spóźnienie, zapomnienie o czymś. Nie ma żadnych spektakularnych kłótni, dramatów, rozstań i zejść, ultimatów, warunków. Nie przywykłam do tego, że w związku nie ma problemów, przez które wylewa się potoki łez. W efekcie zastanawiałam się, czy taki związek w ogóle ma sens. Jak pomyślę o tym na chłodno, wydaje mi się przykre, iż mam tak zmącony umysł, że wydaje mi się, iż dobry związek nie jest dobry, bo nie ma w nim tragedii. Czuć się nieswojo przez to, że jest się traktowanym dobrze – to głupie i straszne.

      1. Taka relacja to świetna pamiątka na przyszłość, chciałabym mieć motywację żeby opisywać swoje wyjazdy ;))
        Nigdy nie byłam w opisywanych przez Ciebie miejscach, choć kilka razy w dzieciństwie odwiedziłam polskie morze (kojarzę Władysławowo, Ustkę, Kołobrzeg i Łebę), a najbardziej kojarzy mi się z nim gotowana kukurydza sprzedawana na plaży, piłeczki kauczukowe z automatu i gofry ze śmietaną). Nigdy nie spałam w przyczepie, a to musi być super przygoda, nie kojarzę też z morzem jagodzianek…
        Dawno nie byłam już nad Bałtykiem w sezonie letnim, zwykle jeżdżę zimą lub wczesną wiosną, zawsze do Trójmiasta i obecnie właśnie z zimą kojarzy mi się Bałtyk. Często też myślę, że w przyszłości chciałabym zamieszkać w Gdańsku, choć to się jeszcze może zmienić, bo ostatnio jakoś bardziej lubię Warszawę ;)
        Mam nadzieję, że szybko uda Ci się tam wrócić ;))

        1. Ach, zapomniałam o automatach z kulkami! Ileż pieniędzy wydałam na biżuterię i figurki :D

          We Władysławowie, Ustce, Łebie ani Trójmieście nie byłam. Z wymienionych przez Ciebie odwiedziłam tylko Kołobrzeg. Nigdy jesienią ani zimą. Morze roztacza nade mną urok latem. Chooociaż raz bym mogła pojechać zimą. Ot, tak na próbę.

  3. Pamiętam, że mój brat raz był w Trzęsaczu z wycieczką komunijną w 2002 r. (nawet mamy w domu VHS z krótkiej wyprawy, ale bez magnetofonu nie da się tego przegrać cyfrowo xD) i jakoś pamiętam z tych nagrań (byłem wtedy za mały na to, aby tam jechać – kolejne xD) że to było samo miasto ruin. Jakby nordyckie skameliny połączone z skalwińsko-hetyckimi śladami obecności tamtejszych plemion zamieszkujących te tereny ok. 1200 lat temu. Jedynie wzgórza były tam dzikie, a świątynia (ta co jest oświetlona na zdjęciu) z pomostu to chyba była jakaś nekropolia, również – o, dziwo – skandynawska.

    Co do kompleksu Riese, to Łukasz Kazek z „History Hiking” kiedyś zrobił serię filmów poświęconą tym fortyfikacjom. Polecam obejrzeć.

    Ten fragment o dziedzicznych gustach muzycznych jest niemalże spójny z moją osobowością, bo jak wraca sobie taki dziś 25-letni mężczyzna do gustów muzycznych jakie on miał za gówniaka, to porównując to, co słucha obecnie – jest to niebo a ziemia. Kiedyś prościej się dobierało utwory, albo z kaset-składanek (które u mnie były tylko właśnie eurodancowe, mój brat z Norwegii, Danii też przywoził niektóre takie „miksy” z różnymi artystami klubowymi), albo z radia. Ja przez mgłę pamiętam „Listę Hop-Bęc” w RMF-ie gdzieś z lat 2000 – 2001, gdzie niemalże wszystkie notowania albo wygrywały piosenki Bomfunka (przez ciebie wspomnianego), albo Britney Spears, GiGi D’Agostino, Alice Deejay czy Eiffel 65. Ja nawet kiedyś z sentymentu puściłem w Klangu akurat Alice Deejay, bo mi jeden z utworów Four Teta (jako „KH”) brzmiał podobnie do „Better Off Alone”.

    Kolejnym moim szokiem kulturowym było słuchanie utworów Mozarta, Bacha czy Chopina, bo kiedyś mój brat brał udział w jakieś akcji wysyłkowej pt. „Twój komputer” (z takimi zeszytami w segregatorze, coś jak „Świat Wiedzy” tylko że o komputerach i oprogramowaniu) i firma, która te zeszyty wydawała, kiedyś przysłała płytę z największymi dziełami Mozarta w ramach jednej z akcji z dołączoną książeczką z wydarzeniami z życia Mozarta (jego rodziny, życia w Salzburgu, powiązań m.in. Carl Marią Weberem) oraz rozbudowanym kontekstem kulturowym, jak ta muzyka zmieniała historię świata od pierwszej połowy XVI w. do śmierci Mozarta w drugiej połowie wieku XVI. Tę płytę słuchałem na komputerze po prostu z zapartym tchem, uwielbiałem m.in. „Koncert fortepianowy 23, K. 488”, uwerturę do „Wesela Figara” czy też „IV Koncert na róg – Rondo (Allegro Vivace)” i tam niektóre jego treści. „Rondo alla Turca” czy „Eine Kleine Nachtmusik” to też są nieśmiertelne klasyki kanonu muzyki poważnej. Również później pojawiła się miłość do Bacha, „Ave marii” oraz jego „Koncertów Brandenburskich”. Wtedy jakoś mały chłopiec gdzieś w 2006 – 2008 r. (a pamiętam że miałem w pokoju u mojej siostry wielki odtwarzacz kompaktowy płyt CD Philipsa z głośnikami Creative z komputera pokoju u mojego brata :D) miałem na to czas. Chopina poznałem w szkole, bo nam Pani wychowawczyni w I. – III. klasie podstawówki puszczała z płyty nagrania, m.in. „Mazurka c-dur” (zanim nie odkryłem „Etiudy rewolucyjnej” xD). Dziś rzadko włączam sobie muzykę klasyczną, wyłącznie w czasie Adwentu w okresie przedświątecznym czy też jak włączam sobie Radiową Dwójkę.

    Jedynie z moich wycieczek, ale tych już twentiesowych to pamiętam wyprawę z kolegami, koleżankami ze szkoły i rodzicami nad Solinę statkiem i obiad w restauracji, gdzie zamiast ryb… były pierogi. Wtedy się zezłościłem, bo uważałem wtedy że Solina leży nad morzem i że chcę skosztować morskiej ryby. Specjalnie panie kucharki z tej restauracji rozmrażały rybę z lodówki. :D No, i wyprawa do Sandomierza i Opatowa, chyba przed tym jak nie kręconego już słynnego „Ojca Mateusza” (a te regiony kojarzyły się tylko z „Janosikiem”) – albo wtedy był, już nie pamiętam. Pamiętam też wyprawę do stadniny koni, gdzie wyrabiano na kole garncarskim wyroby z gliny i rozdarłem sobie spodenki. Ale to zupełnie inna historia (płakałem, bo zahaczyłem sobie o jakiś wieszak i rozdarłem sobie krótkie spodnie, mama mi musiała zmieniać je w autobusie – taki wstyd xD).

    A tak w ogóle, to chciałbym znać siebie z lat wczesnego dzieciństwa (na przełomie lat 1998 – 2002) i jak to wyglądało, bo przed diagnozą autyzmu jakoś trudno mi było ocenić, na ile byłem świadomie myślącym dzieckiem.

    Pudelsów odkryłem chyba dzięki dawnej Vivie Polska (była ona nadawana w TVN), czy w dawnej radiowej Trójce, a pierwszy teledysk jaki widziałem tego zespołu po włączeniu Cyfry+ u nas w 2003, kiedy mogłem się cieszyć całodobową Vivą (a nie trzy godzinnym pasmem raz w tygodniu) to był akurat singiel „Wolność słowa”. Chciałbym, aby ktoś kiedyś zaktualizował tekst tego utworu do obecnych czasów, bo przesłanie jakie ma ten utwór jest mocne. :)

    Pozdrawiam ciebie Olcia i twojego towarzysza!

    1. p.s. disco-polo i innej sieczki też się kiedyś słuchało, staram się też unikać sieczki płynącej ze wszystkich stacji typu RMF, Zetka czy Eska, ale nie raz ją słyszę, nawet u siebie na Warsztatach więc nie mogę tego często znieść. Raz chciałem odpalić Eskę Rock na laptopie pani wychowawczyni pracowni, to mnie ona zganiła i włączyła za karę… Radio Maryja.

      Dziś tylko słucham, np. tego:
      https://mccowen4chairs.bandcamp.com/album/models-of-duration
      – albo coś z nu metalu, metalcore, jangle popu, indietronici. Ech, kiedyś to się nie znało tych formatów, a teraz to ponad 400 tysięcy różnych gatunków muzycznych zna się z RYM, czy Discogsa i sam – kuźwa – nie wiem, co mam słuchać. :D

    2. Ależ podróż przez lata młodości <3 My nie byliśmy rodziną kręcącą wydarzenia kamerą. Na wyprawy za to nie ruszalibyśmy bez aparatu. Klisze szły jak gorące bułeczki i dziś mamy miliony albumów. Britney Spears kojarzę już z rokiem szkolnym i "byciem cool" w szkole właśnie (skądinąd wolałam Christinę Aguilerę, ale słuchałam obu; mam ich pierwsze płyty (i niektóre kolejne, głównie Aguilery)). Gigi D'Agostino nie kojarzę z niczym konkretnym, niemniej i on miał udział w moim dzieciństwie. Za to Eiffel 65 kocham i słucham do dziś. O smażonej rybie nie napisałam, bo nie pamiętam, jak się do niej odnosiłam w młodości. W późniejszych latach zaliczałam nad morzem obowiązkowo, ale we wczesnym dzieciństwie? Hmm. Na pewno uwielbiaaałam i wciąż uwielbiam ryby wędzone. Ciuchy rwałam jak to dziecko, ale spektakularnej wtopy chyba nie miałam.

      Usłyszenie diagnozy zmieniło Twoje życie diametralnie?

      1. Byłem wtedy pięciolatkiem, jakoś po latach kiedy słyszę że mogłem chociaż wykorzystać ten potencjał stawiany mi przez Aspergera, myślę sobie, jaki wtedy głupi byłem że się nie uczyłem (w dużej części) – albo trafiłem na złych ludzi, czy złe otoczenie (chodzi o to, że autyści w dużych miastach mają lepiej jeśli chodzi o nauczanie od podstawówki do studiów, a ja całe życie mieszkałem i mieszkam poza wielkimi miastami jak Jarosław, Lubaczów czy Zamość, ale to może to nie tylko tego kwestia) którzy tego nie rozumieli, bądź rozumieli ale na ile mogli tyle byli mi w stanie pomóc i koło się tej wdzięcznej pomocy po drodze „urwało”.

        Jednak ratuję się dziś tym, co mam. I nie kiedy nawet zasobów mi nie starczy.

        1. O ile mi wiadomo, w spektrum autyzmu znajdują się ludzie z diametralnie odmiennymi schorzeniami i oczywiście chorujący w różnym stopniu. Potencjał naukowy każdej osoby z autyzmem zdaje się mitem, bo każdy autyzm jest inny. Popraw mnie, jeśli się mylę.

          1. No, raczej jest, ale bardziej to zależy od poziomu inteligencji: werbalnej, logiczno-matematycznej, muzycznej, ruchowej. Sama inteligencja płynna (taką jaką mają NT-cy) nie wiele mówi o różnych cechach każdego z autystów, co w przypadku różnych klasyfikacji autyzmu stworzonych przez takich naukowców jak Kanner czy Wing jest pojęciem zależnym od rodzaju poziomu funkcjonowania takiego człowieka w spektrum. Niektóre czynniki wpływają na to funkcjonowanie, jak też sama nadmierna ilość bodźców u takiej osoby, jednak to zależy bardziej od poziomu usamodzielniania takiego autysty do czynności podejmowanych przez zwykłych ludzi mających prostsze schematy funkcjonowania, podczas gdy często nadmiar myśli (z czym często się borykam) w mózgu typowego autystyka powoduje utrudnienie działania tychże funkcji poznawczo-przestrzennych, czy odpowiedzialnych za planowanie i podejmowanie się danej czynności.

            To też zależy od wczesnej praktyki u takich osób różnych zainteresowań / pasji, których zaawansowany poziom powinien być widoczny już na etapie okresu dojrzewania. Im szybciej taka osoba z ASD znajdzie swojego „konika” / swoją pasję – tym szybciej się usamodzielni. Ale tu też powinna być w tym dobra wola rodziców, by nie traktowali wiecznie takiej osoby jako „agresywne, wiecznie roszczeniowe dziecko”, tylko osobę, która pomimo sukcesów odnoszonych w danej dziedzinie potrzebuje jednak pomocy ze strony bliskich w wielu czynnościach, które są dla ludzi oczywiste – a dla osoby z ASD to kwestia schematów i systematyzowania danych wzorców, co kończy się zwykle załamaniem się tychże funkcji, kiedy do właściwych „trybów” w danym schemacie nie dojdzie. Czyli jakoś uczenie się nieprzywidywalności powinno przebiegać w sposób zdrowy i uporządkowany, a nie że rzucamy takiego aspergerowca na „głęboką wodę” np. do odrobienia arcytrudnego zadania z geometrii analitycznej.

            Poza tym, są osoby, które wiedzą i znają wszystkie wzory i sposoby obliczania takich brył w powyższej geometrii na poziomie niemal akademickim, i są takie które tego nie umieją i ja należę do takich osób. Ale to wszystko jest kwestią wyuczenia się tego i trzymania się ciągłego treningu tychże umiejętności (co z tym też mam problem).

  4. Kolejna część Twojej relacji wzbudziła we mnie mnóstwo ciepłych uczuć. Mam nadzieję, że w kolejnych latach uda Ci się jeszcze nie raz przekonać Marcina i wygospodarować czas na plażing, smażing i totalny chillout.
    Masz jakieś zdjęcia z kompleksu Riese? Chętnie przeczytałabym Twoją relacje z tego miejsca. Od czasu przeczytania książki Mroza tamże osadzonej myślę o zwiedzeniu tego obiektu, mimo dość sporej odległości od mojego miejsca zamieszkania

        1. BEZDYSKUSUJNIE. Przy czym musisz na to liczyć CO NAJMNIEJ cały weekend. Trzy sztolnie do zwiedzenia, a każda ma trasę zajmującą godzinę. W jednej sztolni są dwie trasy, warto zaliczyć obie. Do tego dochodzi czas na przemieszczanie się pomiędzy sztolniami (znajdują się w miasteczkach obok siebie, niemniej trzeba dojechać, co może zająć 30 minut) i czekanie, aż zbierze się grupa (grupy wchodzą o pełnych godzinach i – w zależności od liczebności chętnych – w połowie pełnych godzin). Ponadto przy Osówce i Włodarzu są elementy naziemne kompleksu (tzw. siłownia i kasyno) – do zwiedzenia za darmo – do których trzeba iść szlakiem górskim. My nie dotarliśmy, ale przewodnicy mówili o trasach liczących dwie godziny (przy Osówce) i cztery godziny (przy Włodarzu). Możliwe, że przy Rzeczce też coś jest, ale nie pamiętam. Weź też pod uwagę, iż wymieniłam tylko trzy obiekty przeznaczone do zwiedzania. Można jeszcze zapuścić się w dzicz. Niekoniecznie do ryzykownych niezabezpieczonych sztolni, ale do obiektów na otwartym terenie, np. laboratorium.

          Obejrzyj ten program. Ja zakochałam się bez pamięci:
          https://www.youtube.com/watch?v=pVtfve6qEKg
          https://www.youtube.com/watch?v=cz-Hn7BFQuI

  5. „Jestem morzem a morze jest mną”?
    Nie zgrywa się to w żaden sposób z noclegami w tym naprawdę tandetnym apartamencie (raczej domek tuż przy morzu, prawda?), przebywaniem nad morzem wyłącznie w porach opalania się w pełnym słońcu (a gdzie napajanie się wschodami Słońca, wchłanianie morskich wieczorów, nocy?…), słuchaniem nad morzem czegokolwiek innego niż morza ( słuchawki? Muzyka?!!), i ten towarzysz… Bez urazy, ale powinien sam kupić ci ogromny materac z jednorożcem i codziennie dla ciebie go nosić na plażę. I razem z Tobą kochać morze i okazywać to. Bo Olgo na to zasługujesz. Przez wszystkie twoje wpisy przebija tęsknota za taką właśnie osobą…

    1. Zależy, w jaki sposób definiujesz morze. Moje morze jest wszystkim, co napisałam. Nie cierpię wstawać wcześnie, więc nie uśmiecha mi się chodzić na wschody słońca tylko po to, by realizować czyjąś wizję idealnego pobytu nad morzem. Dla mnie najlepszym czasem na plaży jest czas w pełnym słońcu. Wieczory są fajne, tu się zgodzę. Muzykę lubię mieć w uszach, dlaczego więc mam z niej rezygnować? Ponownie dlatego, że ktoś inny ma odmienną wizję morza? I czemu towarzysz ma kochać morze tak samo jak ja? Nie da się znaleźć osoby dopasowanej w 100%. To, że nie przepada za morzem, jest niewielkim minusikiem w ogromnym worku plusów i podobieństw. Najważniejsze, że na co dzień patrzymy na świat niemal tak samo. Oczywiście, że chciałabym, żeby morze poruszało go tak samo jak mnie, ale – powtórzę się – to niewielka cena za wór skarbów. Za wizję noszenia mi jednorożca na plażę dziękuję. Wyobraziłam sobie to i jest mi miło.

  6. Przeczytałam teraz jeszcze raz mój komentarz i jest mi wstyd. Słowa są szorstkie, a nie takie miały być. Przepraszam. Ciebie. I Towarzysza. Naprawdę strasznie źle to wszystko napisałam. To nie o to chodziło mi, aby krytykować Ciebie, twój sposób spędzania czasu czy boże broń Towarzysza. Ja po prostu czytam blog od dawna i… tak jakby jesteś mną, a ja Tobą. Naprawdę. Jakkolwiek to brzmi. Uwielbiam wszystko, co robisz, i jaką jesteś osobą. Trochę czuje się, jakbym to ja to wszystko przeżywała. I czytając bałtyckie wpisy chłonęłam to wszystko razem z Tobą, jakbym to ja tam była… Przeniosłam chyba swój niedosyt morza … Niedosyt chłopaka… Bo ja pragnę też pojechać nad morze ale nie mogę. Absolutnie niczego nie zazdroszczę. Bardzo dobrze Wam życzę. Olgo – tak to właśnie wygląda… Natomiast Twoja spokojna, zrównoważona i bardzo mądra odpowiedź utwierdza mnie w pewności, że jesteś wspaniałą osobą.
    Bardzo Ci dziękuję za tę odpowiedź.

    1. Bardzo mi przykro, że masz trudności życiowe, nie możesz jechać nad upragnione morze i nie upolowałaś właściwego chłopaka. Życzę Ci, żeby moje tegoroczne bałtyckie szczęście przypadło Ci w udziale tak szybko, jak tylko się da. Z wielką chęcią któregoś dnia przeczytam Twój komentarz, że właśnie wróciłaś znad morza z wyprawy z ukochaną osobą i bawiłaś się cudownie :)

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.