Opowiadanie: Kostki strychniny

Lata życia w bólu i zmagania się z trudnymi, często nieuleczalnymi chorobami sprawiają, że niektórzy ludzie stają się silniejsi. Zaczynają walczyć z przeciwnościami losu, by pokazać, że to oni znajdują się na wygranej pozycji – mimo wszystkiego i wbrew wszystkiemu. Gdybyś zapytał, co myślę o takiej postawie, odpowiedziałabym, że ją podziwiam. Nie znaczy to jednak, że podjęłabym taką samą decyzję. Nie utożsamiam się z ludźmi silnymi w chorobie. Ból odczuwany latami, dzień za dniem bez chwili wytchnienia, pozbawia mnie sił. Łamie jak starą cienką gałąź. Właśnie dlatego, kiedy pojawiła się możliwość zdobycia nielegalnej trucizny w dużych ilościach, nie wahałam się. Czułam się pogodzona ze śmiercią. Chciałam jej. Uważam ją za jedyne wyjście z sytuacji, w której się znalazłam.

Tego dnia przebywałam w domu. Był ze mną M., chyba przez moment ktoś jeszcze. Nieznajoma osoba włamała się do mieszkania, ale nie sprawdziłam, czy cokolwiek zginęło. Było mi to już obojętne. Od paru godzin trzymałam w kieszeni kostki cukru nasączone śmiertelną dawką strychniny. Na tyle dużą, by nie zostało miejsca na wątpliwości, czy zadziała. Spojrzałam na nie tylko ukradkiem. Nie śmiałam patrzeć dłużej. Były brązowe i zawilgocone. Nie wiedziałam, czy to cukier jest brązowy, czy zabarwiła go strychnina. Zresztą nie widziałam w nich już cukru. Dla mnie to były po prostu kostki strychniny.

Autorka ilustracji: Justyna Olszewska

Planowałam zażyć truciznę nocą, gdy M. będzie już spał i nie zdoła mi przeszkodzić. I rzeczywiście, jak tylko zrobiło się ciemno, a mój towarzysz zasnął mocnym snem, zrealizowałam plan. Wysypałam kostki na lewą dłoń i szybkim ruchem wrzuciłam do ust. Przełknęłam je, bojąc się, że gorycz strychniny zniesmaczy mnie i spowoduje naturalny odruch wymiotny. A może strychnina wcale nie jest gorzka? Nie wiedziałam tego, przecież nigdy wcześniej nie próbowałam się otruć. Zresztą nie miałam żadnych informacji o truciźnie. Z obawy przed konsekwencjami nie chciałam wpisywać jakiegokolwiek podejrzanego hasła w wyszukiwarkę. Miałam więc tylko nadzieję, że nie będę cierpiała i umrę szybko.

Efekt był natychmiastowy. A przynajmniej rozpoczęcie procesu. Kilka sekund po przełknięciu kostek strychniny zaczęłam słabnąć. Traciłam siły w niesłychanym tempie. Nie minęła minuta, a ja ledwo stawiałam kroki. Nie mogłam podnieść ręki ani niczego złapać. Wiedziałam jednak, że to dopiero początek. Poczułam się bowiem tak, jakbym zażyła środki psychoaktywne i znajdowała się w momencie poprzedzającym rozpoczęcie pełnego działania. Uczucie nie było dokładnie takie samo, raczej miało ten sam charakter. Ogromne napięcie w całym ciele i umyśle zwiastowało nadejście czegoś dużego.

Nagle uświadomiłam sobie, że niczego nie załatwiłam. Nie napisałam testamentu ani listu pożegnalnego. Nie rozesłałam e-maili do bliskich. Nie przepisałam nawet bieżących notatek dziennych z notatnika w laptopie do pamiętnika. Połknęłam kostki strychniny w zupełnie zwykłym, niewyróżniającym się niczym momencie. Spontanicznie i bez zastanowienia. Po latach fantazjowania o śmierci i wyrwaniu się z bólu zrobiłam to w sposób głupi. Bez wytłumaczenia, przeprosin, szansy na rozmowę. A może właśnie o to chodziło? Żeby nie robić wielkich scen i finałów rodem ze sztuki teatralnej? Niby jakie znaczenie miało to, że nie przepisałam notatek z brudnopisu do pamiętnika, skoro kolejnego dnia miałam nie istnieć?

Autorka ilustracji: Justyna Olszewska

Te pytania jednak przyszły dużo, dużo później. W tamtej chwili czułam wyłącznie strach. Nie, nie strach. Przerażenie, panikę. Próbowałam zrobić cokolwiek, żeby domknąć chociażby najbardziej błahe sprawy, zwłaszcza te stawiające mnie w żenującym świetle, ale nie miałam sił. Fizycznie nie byłam w stanie podnieść ręki na tyle, by wykonać jakąkolwiek operację na laptopie. Chciałam usunąć plik notatnika i wyłączyć urządzenie, żeby nikt nie przeczytał moich przemyśleń i codziennych rozterek. Zawsze zapisuję, co zjadłam na śniadanie, czy się rano załatwiłam, ile minut poświęciłam na ćwiczenia. Po co to komu w obliczu faktu, że odebrałam sobie życie?

A właśnie… odebrałam czy nadal odbierałam – w każdej upływającej sekundzie? Praktycznie jeszcze nie umarłam, ale teoretycznie już nie żyłam. Czy zatem popełnienie samobójstwa miałam już za sobą, bo wystarczyło połknięcie kostek strychniny? A może każda sekunda oczekiwania na śmierć – bez zamiaru zadzwonienia po pogotowie czy zawiadomienia kogokolwiek innego – była powolnym zabijaniem się? Czy moje samobójstwo było okrutniejsze, bo za ścianą spał niczego nieświadomy M.?

W przeciwieństwie do wielu osób, które popełniły samobójstwo, nie miałam za sobą prób. Nie zdecydowałam się też na próbę generalną, bo nie widziałam w niej sensu. Nie chciałam zwracać na siebie uwagi ani wołać o pomoc w tak dramatyczny sposób. Moim celem było zabić się i przestać istnieć, po prostu. W rezultacie nigdy nie doświadczyłam uczucia umierania. Na początku porównałam je do pierwszych efektów po zażyciu środków psychoaktywnych. Ale to nie do końca to. Kiedy umierasz… po prostu wiesz, że umierasz. Uczucie jest nie do opisania, bo nie przypomina niczego, czego można by zaznać za życia.

I ta pewność, świadomość, że umieram, przeraziła mnie nie na żarty. Nie tylko niczego nie domknęłam, ale także nikomu nie zdradziłam się z planem – nawet przyjacielowi, któremu kiedyś obiecałam, że jeśli podejmę decyzję, dowie się jako pierwszy, a pewnie i jedyny. Czułam się bardzo samotna i zagubiona. Nie chciałam dzwonić do mamy, bo przysporzyłabym jej jeszcze więcej cierpień. Musiałaby patrzeć, jak umieram i jak boję się tego, co zrobiłam, nie mogąc mi pomóc. Spoglądałaby w moje zapłakane oczy i wykręcone przerażeniem usta, wypowiadające tylko: mamo, proszę, zrób coś, nie chcę umierać. Przy niej nie potrafiłabym zachować spokoju, udawać twardej. Wiedziałam, że będzie lepiej, gdy dowie się już po wszystkim i pomyśli, że umarłam w zgodzie ze sobą i – choć może to brzmieć absurdalnie – szczęśliwa. Albo chociaż zadowolona z podjętej decyzji, uwolniona od codziennego bólu.

Autorka ilustracji: Justyna Olszewska

Ale było inaczej. Będąc u kresu sił, zrozumiałam, że nie jestem gotowa na śmierć. Nie chcę umierać. Jestem za młoda, zbyt wiele przede mną dróg. Istnieje ogrom sposobów na pokonanie moich chorób, a ja nie wykorzystałam nawet połowy. Zamiast walczyć – poddałam się. Odebrałam sobie niewykorzystane szanse, połykając kostki strychniny.

Obudziłam M., licząc na… sama nie wiedziałam co. Zanim mnie poznał, prowadził zupełnie inne życie. Nie traktował dziewczyn poważnie, nigdy żadnej nie miał. Albo inaczej: miał każdą, ale z żadną nie był. Okazałam się pierwszą, która wyzwoliła w nim uczucia. Pierwszą, której powiedział, że kocha. Złamał swoje zasady ostrożności wobec ludzi i podarował całego, nagiego siebie na dłoni. Okazał słabość, uczucia i wszystko, co w człowieku najdelikatniejsze, najintymniejsze. Ja zaś odpłaciłam się obudzeniem go w środku nocy i powiedzeniem, że zażyłam strychninę. Że umieram, a nie chcę. Poprosiłam o niemożliwe: uratowanie mnie.

Nie wiedziałam, czy moje wyznanie zmieniło w nim wszystko, czy może przez ponad rok trwania związku udawał. Nie rozumiałam, czy mnie nienawidzi, czy „tylko” jestem mu obojętna. Przetarł oczy, przeczesał dłonią włosy i odpowiedział, że nie istnieje neutralizator strychniny i że skoro ją wzięłam, muszę umrzeć. Wbrew jego słowom resztką sił pobiegłam do toalety i wsadziłam palce do gardła. Niestety nie wyrzuciłam z siebie niczego. Żołądek był pusty, a cukier i strychnina rozpuściły się dawno temu. Czułam, jak trucizna płynie krwiobiegiem, zwiększając ciężar ciała i potęgując zamroczenie umysłu.

Autorka ilustracji: Justyna Olszewska

Kiedy wyszłam z toalety, M. stał na korytarzu. Nawet nie zawracał sobie głowy zamknięciem drzwi do mojego mieszkania. Flirtował z młodą sąsiadką, prawie przypierając ją ciałem do ściany. Och, jak bardzo jej się to podobało! Jego twarz przybrała wyraz, który doskonale znałam. Maskę, którą nosił, zanim poznał… zanim pokochał mnie. Znów stał się dawnym sobą. Ledwo wyszedł z bloku, zaczepił dwie skąpo ubrane – nawet jak na lato – licealistki. To jednak zobaczyłam później. Wcześniej, zanim odszedł, próbowałam go zatrzymać i zapytać, co robi. Czy tylko udawał, że mnie kocha? Nie odpowiedział. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali. Gorzej, bo nawet bez naturalnego zaciekawienia. Martwy, chłodny, obojętny wzrok powiedział mi wszystko. Nie musiał czekać, aż umrę. Dla niego już przestałam istnieć.

Samotność umierania uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Przez chwilę poczułam się oszukana i zraniona. Chwila ta była jednak bardzo krótka. Nagle bowiem rozumiałam, że to nie on zranił mnie, lecz ja jego. Właśnie odebrałam życie jedynej osobie, której zaufał i którą pokochał. Poprosiłam o rzecz nieludzką: towarzyszenie mi podczas umierania, oglądanie, jak gasnę. Mimo rozpaczliwej nadziei wiedziałam, że nie może mnie już uratować. Mimo tego, ze strachu przed byciem samą, zbudziłam go ze spokojnego snu. Musiał mnie znienawidzić, bo nigdy nie mógłby po prostu przestać mnie kochać. A ja musiałam ponieść konsekwencje swojej decyzji i pozwolić mu odejść na jego warunkach.

Wbrew obawom nie zostałam sama. W mieszkaniu, bez zapowiedzi i wiedzy o sytuacji, zjawił się S. Trudno było mi uwierzyć, że akurat przyjechał do Wrocławia i postanowił przyjść. Nigdy tego nie robił. Wyjątkowy zbieg okoliczności. Wyszeptałam mu, co się wydarzyło. Nie pamiętam, czy to on kazał mi walczyć, czy myśl i decyzja zrodziły się we mnie. Pamiętam jedynie, że kiedy traciłam świadomość, był przy mnie. Głaskał mnie po głowie, opowiadał historie i żartował. Był smutny, ale mówił wesołe rzeczy, żeby odciągnąć moje myśli od – czego nie musieliśmy mówić na głos – nieuniknionego.

Mijały godziny, a ja czułam umieranie, lecz nie byłam bliższa śmierci niż w momencie, w którym S. pojawił się w moim mieszkaniu. Kiedy odzyskałam świadomość i podniosłam ciężkie powieki, pomógł mi wstać i wyprowadził mnie na zewnątrz. Spacerowaliśmy po niemal pustym osiedlu. Wieczory ostatnich dni lipca były chłodne, w powietrzu wisiał zapach jesieni. S. powiedział, że to już koniec lata. Przez zmiany klimatyczne w Polsce będzie można cieszyć się latem jedynie przez dwa miesiące – w czerwcu i lipcu. Cała reszta roku miała być nijaka, raczej pochmurna i ponura. Ani ciepła, ani zimna. Ani jasna, ani ciemna. Trochę na grubą bluzę z kapturem, a trochę na kurtkę. Zasmuciło mnie to. Kochałam lato.

Autorka ilustracji: Justyna Olszewska

Usiedliśmy na huśtawkach. Oparłam głowę o łańcuch i delikatnie kołysałam się w przód i w tył. Rozmawialiśmy o błahych sprawach, świadomie nie poruszając trudnego tematu. Robiliśmy zabawne rzeczy. Uśmiechałam się, a parę razy nawet się zaśmiałam. Dopiero kiedy zaczęło robić się ciemno, dostrzegłam, że byliśmy na zewnątrz od kilku godzin. Nadal żyłam. Bałam się przyznać to nawet przed samą sobą, ale na świeżym powietrzu i mając wsparcie życzliwej osoby, poczułam się odrobinę lepiej. Zaczęłam wierzyć, że jeżeli ktokolwiek jest w stanie mi pomóc, jestem to wyłącznie ja.

Nie wiedziałam, czy to tylko cisza przed burzą, czy rzeczywiście wolą życia udawało mi się z każdą godziną usuwać z organizmu kolejną dawkę trucizny. Do poznania odpowiedzi miało upłynąć jeszcze wiele godzin. Póki co nie chciałam o tym myśleć. Cieszyłam się tym, co miałam. Resztką lata i bliską osobą obok mnie. Tym, że wciąż jeszcze żyję.

***

Opowiadanie powstało na podstawie snu 19 stycznia 2022 roku.

Zaznaczam, że nie znam się na kwestiach medycznych ani nie czytałam o działaniu strychniny. Póki co opisuję sny w zgodzie z tym, jak mi się śnią. We śnie otrzymuję gotowe obrazy, które na jawie jedynie uzupełniam. Nie ingeruję w treść. Może kiedyś będę działała inaczej.

Dla osób znających mój życiorys: M. pojawiający się w opowiadaniu to Marcin, niemniej we śnie został sklejony z trzech osób, z którymi byłam w długich związkach (siebie i dwóch innych).

Opowiadanie zilustrowała Justyna Olszewska (dziękuję ;*). Zapraszam na jej konto na Instagramie.

16 myśli na temat “Opowiadanie: Kostki strychniny

  1. Tekst trochę powiał mi sceną z „Death Note”, kiedy to Yagami odkrywając swój notatnik, wie kto wtedy i jak umrze na podstawie rysopisu samej twarzy danej ofiary. Wtedy on niczego nie podejrzewa, jakie będą następstwa z tym związane wśród innych osób, wpada wtedy w przepaść pomiędzy dobrem a złem, jakby istniała inna sfera wyjaśniania sobie różnych stanów poza tym dwustronnym rozumieniem uczuć.

    Jednak zakończenie dotyczące opisów klimatycznych trochę zelżało na jakości samej opowieści, bo mówić że mamy dwa miesiące letnie, to jest chyba oczywiste (nie tylko ze względu na temperatury jakie teraz mamy w maju. Wątek miłosny jakoś też tak nijako wpleciony trochę, jakby trwał ten flirt z tą sąsiadką zbyt krótko niż jeden akapit. Albo nie zdążyłaby w tym czasie „dojść” po tym na moment.

    Cała reszta ciekawa i bez żenady. Choć warsztat masz, trochę musisz się w tym podreperować. :)

    1. Oglądałam tylko film. Nie widzę za bardzo podobieństwa. Jedyne to wątek śmierci, ale on występuje w wielu utworach. Ale dzięki za podzielenie się skojarzeniem :)

      Nie uważam, żebyśmy mieli tylko dwa miesiące letnie. W maju ciepło, w sierpniu ciepło, we wrześniu ciepło. To już co najmniej pięć ciepłych miesięcy. Co do wątku miłosnego, dokładnie tak wyglądał we śnie, toteż tak go opisałam. Niemniej i tutaj dzięki za opinię. A nuż kolejne opowiadania – z lat bliższych teraźniejszości – spodobają Ci się bardziej. Trening czyni mistrza! ;)

  2. Często czytam ukradkiem komentarze innych i odpowiedzi na nie, więc od siebie dodam, że film Dead Note’a nijaak ma się do anime/mangi i proszę go nie porównywać. :PP Jednakże w ogóle nie poczułam klimatu Death Note’a w Twoim opowiadaniu. Od niemal samego początku czułam, że czytam o czymś, co Ci się przyśniło, co wyjaśniło się, jak wspomniałaś że to rzeczywiście Twój sen. Ciężko mi odebrać to opowiadanie obiektywnie z tego względu, że o ile w przeznaczenie, znaki i tym podobne rzeczy nie wierzę, to jak najbardziej uważam, że sny ukazują dużo z naszej podświadomości, stąd w tym opowiadaniu zawarłaś między innymi swoje lęki i nie w pełni ukształtowane myśli, to coś niezwykle intymnego, a biorąc pod uwagę jak smutna jest tematyka, to niełatwo mi to skomentować, nie wiem nawet, czy powinnam.
    ,,Ale było inaczej. Będąc u kresu sił, zrozumiałam, że nie jestem gotowa na śmierć. Nie chcę umierać. Jestem za młoda, zbyt wiele przede mną dróg. Istnieje ogrom sposobów na pokonanie moich chorób, a ja nie wykorzystałam nawet połowy. Zamiast walczyć – poddałam się. Odebrałam sobie niewykorzystane szanse, połykając kostki strychniny.” – To zdecydowanie mój ulubiony fragment, Wspomniałam przedtem o podświadomości – ten sen, o ile straszny i bardzo smutny, myślę, że w pewien sposób ukazał Ci, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem, przynajmniej mam nadzieję, że tak było.
    Nieraz pisałam, że uważam Cię za bardzo odważną osobę, opisywanie w internecie tak bardzo intymnych, osobistych snów jest chyba jeszcze odważniejsze niż publikowanie nagich zdjęć. Szczególnie fragment z M., jest on trochę dołujący, bo jeśli czujesz się tak niepewnie, że podświadomie obawiasz się, że bliscy ludzie przestaną Cię kochać to… cóż, musi to być bardzo trudne. Chciałabym, żeby to się zmieniło, żebyś znała swoją wartość i czuła, że możesz zawsze liczyć na innych ludzi, takich jak S. w Twoim śnie.

    1. „O ile w przeznaczenie, znaki i tym podobne rzeczy nie wierzę, to jak najbardziej uważam, że sny ukazują dużo z naszej podświadomości, stąd w tym opowiadaniu zawarłaś między innymi swoje lęki i nie w pełni ukształtowane myśli” – uważam tak samo.

      „W pewien sposób ukazał Ci, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem, przynajmniej mam nadzieję, że tak było” – niestety na poziomie świadomości nadal tak nie jest. Za dużo bólu fizycznego.

  3. Mam kłopot z poetyką tego opowiadania, chyba czekałam na więcej zdań ukladajacych sie w nieokielznawalny strumień świadomości. Z drugiej strony przeplatasz wypowiedzenia proste ze złożonymi, są powtórzenia. Chyba zwyczajnie temat, który poruszasz jest tak intymny, że spodziewalam się monologu wewnętrznego (z całym jego chaosem), ale rozumiem też konieczność uporządkowania doświadczeń pozamaterialnych (sen, depresja, smierc) by móc oddać je w formie językowej. Wyszło trochę gawędowo (czy może raczej jak naśladowanie relacji mowionej) i nieco kłóci się to z moimi wyobrażeniami na temat charakteru wyznania, które spisalas.
    Może w tym jest siła tego opowiadania? Nie tylko temat jest trudny, niełatwe staje się też zniesienie pierwszoosobowego sprawozdania o samobójstwie. Bez wątpienia przemówiło do mojej emocjonalnosci, ale nie jestem przekonana, z jakiej przyczyny.

    Doskonałe ilustracje, szczególnie doceniam to, że są równe, równie dobre. Nie ma plam, które tylko udają, że są rysunkami, a bardzo nie lubię tego rodzaju przedstawien, ktore nierzadko ,zdobią” publikacje dla dzieci i młodzieży.

    1. Widzę kilka błędów, przepraszam, nie będę już tego poprawiać.

      Chciałam też dodać, że w miejscach, gdzie pisze o relacyjnym charakterze opowiadania, o rodzaju sprawozdania, nie mam na myśli tego, że odczytuje je kluczem autobiografizmu.

    2. Nie gniewaj się, ale nie odniosę się do uwag, bo moja twórczość to moje dzieci. Obecnie nie chcę zastanawiać się nad zagadnieniami technicznymi. Piszę z potrzeby wnętrza i dla przyjemności. (Prawdę mówiąc, trochę „muszę”, ale to jest inny przymus niż blogowanie). Nie ze wszystkich opowiadań jestem w pełni zadowolona, ale uważam, że każde ma taką formę, jaką musiało mieć i jaką miało w mojej głowie. Nie siedzę i nie zastanawiam się, jak coś napisać. Przykładam dłonie do klawiatury i piszę. Natomiast dziękuję za uwagi, bo może kiedyś będę myślała inaczej. Wówczas do nich wrócę, żeby przeanalizować teksty w celu dowiedzenia się, co mogłam zrobić lepiej. Póki co mam nadzieję, że inny tekst przemówi do Ciebie bardziej. Tematy i gatunki będą różne. Znajdzie się nawet kilka poświęconych podobnej kwestii. Śmierć, cierpienie i smutek chodzą za mną jak stalkerzy ;)

      1. Poprosiłaś bym się nie pogniewala, a ja zaczęłam obawiać się, że to Ty poczułaś się urażona. Jeśli tak jest, przepraszam.
        Przyznaję, że mam niewielką alergię na tego rodzaju problematykę, ale kto wie, może odmienisz moje postrzeganie literatury o samobójstwie.
        Nie znam przyczyn, dla których piszesz, jednak żywię nadzieję, że przynosi Ci to ulgę lub sprawia przyjemność. I czekam, czekam na resztę tekstów.

        1. Tak czułam, że mój komentarz wyjdzie nędznie, ale nie umiałam napisać go inaczej. Nie poczułam się urażona i naprawdę sądzę, że kiedyś mogę skorzystać z uwag. Po prostu teraz jeszcze nie jest na to czas. Nie przepraszaj mnie za tego typu rzeczy, bo po pierwsze nie masz za co, a po drugie głupio mi, że w ogóle pomyślałaś, żeby przeprosić :(

          Od razu uprzedzam, że w poniedziałek wpadnie kolejne opowiadanie na podstawie snu, przy czym tym razem takie, które sama lubię najmniej, więc nie spodziewam się przesadnie entuzjastycznych reakcji. Ale przynajmniej nie jest o śmierci! (No dobra, zawiera element śmierci, lecz nie pierwszoplanowy ani szczególnie ważny sam w sobie).

          Taak, czuję ulgę, bo jak w głowie rodzi się pomysł, póki nie napiszę opowiadania, czuję dyskomfort psychiczny, jakbym chodziła z pełnym pęcherzem. Ostatnio mam dużo pomysłów i często piszę, zwłaszcza w porównaniu z ostatnimi latami, w których pisałam jedno opowiadanie na rok lub nawet kilka lat. Przyjemność też z tego mam, i to wielką. Kiedy tworzę bez przymusu i dla siebie, nie czuję presji ani irytacji, tylko nieokiełznaną radość pisania.

  4. Łatwo mi komentować recenzje i luźne wpisy, ale wypowiadanie się na temat tekstów, które poruszają głębsze emocje (a Twoje wiersze i opowiadania takie są) przychodzi mi z trudem. Chcę więc tylko żebyś wiedziała, że przeczytałam drugi raz.

  5. Ps Olgo, dziękujemy Ci, że napisałaś tutaj to opowiadanie. I że mogliśmy je przeczytać. Widzę w komentarzach mnóstwo czyichś krytyk, ocen, uwag i dobrych rad.
    Ludzie, przecież Olga nie po to pisała i o nic takiego nie prosiła. Świetnie, że napisała opowiadania. Cudownie, że mogliśmy je przeczytać. Ale proszę – jeśli podobają Ci się, napisz o tym. Jeśli nie – nie pisz, po co? To Twoja ocena. Jeśli spotkamy kogoś na ulicy, czy stajemy przed nim i krytykujemy, co się da? Czy dajemy mu dobre rady, żeby zmienił kolor sznurówek, bo te się nam nie podobają? Uszanujcie proszę wrażliwość Olgi.

    1. Dziękuję za miłe słowa, aczkolwiek z tą liczbą mnogą trochę przesadziłaś – ogólny odbiór opowiadań przez czytelników jest raczej… hmm… bardziej stonowany :P Mam nadzieję, że kolejne też będą Ci się podobały :)

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.