Opowiadanie: Syreny alarmowe

Tego dnia odkrywałam uroki życia osoby, która nie boi się jeść na mieście i spędza ze znajomymi o wiele więcej czasu, niż ma to w zwyczaju robić na co dzień. Wybrałam się na obiad z dwiema najbliższymi koleżankami. Wszystkie byłyśmy ciekawe niedawno otwartej knajpki przy moście Zwierzynieckim. Ponieważ było lato i trafił nam się przepiękny słoneczny dzień, rozsiadłyśmy się przy stoliku w ogródku restauracyjnym. Dwie koleżanki, ja i Rubi.

To zaskakujące, że mimo późniejszych wydarzeń dokładnie pamiętam, co jadłam. A może właśnie owe wydarzenia wyostrzyły mi pamięć? Pierwszy raz po latach niejedzenia pizzy zamówiłam całą dla siebie. Małą, na cienkim cieście, prawdziwie włoską – takiej nie próbowałam nigdy wcześniej. Była świeża i pyszna. W odpowiednich miejscach chrupiąca, w odpowiednich miękka. Teraz mogę również napisać, że smakowała ostatnim dniem normalności, wolności. Wtedy jednak tego nie wiedziałam.

Akurat skończyłam jeść. Dziewczyny też uporały się ze swoimi daniami. Nadal śmiałyśmy się i rozmawiałyśmy. Wycierałam palce ubrudzone sosem pomidorowym w beżową serwetkę i odganiałam Rubi od talerza. Zawsze, kiedy zabierałam ją do knajpek i sadzałam na kolanach, próbowała ściągnąć z talerza coś dla siebie. Bez powodzenia – nie pozwalam jej jeść przetworzonych ludzkich produktów z obawy o zdrowie. Posadziłam ją głębiej na swoich kolanach, tuż przy brzuchu. I wtedy zaczęłam kaszleć.

W kaszleniu nie byłoby niczego dziwnego. Ot, zachłysnęłam się śliną bądź do gardła wpadł mi pyłek z jakiejś kwitnącej latem rośliny. Zauważyłam jednak, że dziewczyny mają dziwne miny i też lekko się dławią. Zaczęły kaszleć razem ze mną. Z rosnącym ściskiem i drapaniem w gardle rozejrzałam się dookoła. Przez kilka minut nie działo się nic niespodziewanego. Miasto wyglądało jak zawsze, jak każdego dnia od wielu lat.

Nagle sceneria się zmieniła. Z małych otworów w ozdobnych wiekowych kamienicach zaczął lecieć dym. Ciemnoszary, popielisty, gęsty. Zbierał się w duże kłęby i zawisał ciężko nad ulicami. Wznosił się ku niebu niechętnie, mozolnie. Jednocześnie z dwóch wysokich kominów stojących między budynkami zaczął się sączyć dym o nieprzeniknionej czerni. Nie znałam się na kolorach dymu i nie wiedziałam, co oznaczają. Ani co musi się palić, by powstał dym biały, szary lub czarny.

Tym bardziej nie miałam pojęcia, że w ścianach starych kamienic ukryte zostały małe otwory. Dlaczego? Po co? Wszystko to jednak wydarzyło się w przeciągu minuty, może dwóch – dym, pytania w głowie. Nawet gdybym nie krztusiła się zanieczyszczonym powietrzem, nie zdołałabym zadać koleżankom pytań ani otrzymać odpowiedzi. W całym Wrocławiu bowiem rozległy się syreny alarmowe. Przez megafony umieszczone wysoko na słupach przy ulicach puszczono komunikat o nakazie jak najszybszego udania się do najbliższego schronu – bunkra pozostałego z czasów ostatniej wojny.

Czy we Wrocławiu znajduje się wystarczająco dużo schronów, by zmieścili się w nich wszyscy mieszkańcy? Czy w ogóle jest ich kilka? Wiem tylko o jednym, szczęśliwie położonym blisko mostu Zwierzynieckiego – między nim a zoo. Nie czekając, aż Wrocławianie rzucą się pędem w stronę bunkra i zadepczą się nawzajem, włożyłam Rubi do jasnoróżowego plecaczka i pobiegłam tam, dokąd nakazał głos z megafonu. Bezpowrotnie rozdzieliłam się z koleżankami. Od tamtej pory każda musiała zadbać o siebie.

W biegu towarzyszyły mi dwie myśli: gdzie jest moja mama oraz czy zdąży przyjechać tutaj przed innymi ludźmi. Nie miałam czasu zadzwonić. I tak nie spodziewałam się, że odbierze telefon. Nie w chwili, w której o przeżyciu mogą przesądzić sekundy. Ponieważ założyłam, że we Wrocławiu schron jest tylko jeden, postanowiłam zaczekać na nią na miejscu. Rozmową telefoniczną niewiele bym zmieniła.

Kiedy dobiegałam do schronu, wiedziałam już, że trwa atak na całą Polskę. Po raz kolejny w historii obcy naród powziął zamiar starcia naszego państwa z mapy. Tym razem delikatnie, nie niszcząc przestrzeni, by następnie wygodnie w niej zamieszkać. Wokół mnie nie biegło wielu ludzi. Większość dorosłych pracowała i musiała dotrzeć tu z innych rejonów miasta, przede wszystkim z centrum. Współczułam tym, którzy nie mają samochodów, muszą wrócić do domu po dziecko czy z jakiegokolwiek innego powodu nie dotrą do bunkra, zanim skończy się wolne miejsce. Nowoprzybyli zastaną zamknięte drzwi. Wiedziałam, że będą walić pięściami w betonowe ściany i metalową bramę do czasu, aż dym wypełni im płuca i odbierze możliwość swobodnego oddychania. I wtedy już nie będą mieli sił, by walczyć o życie.

Drzwi do schronu stały otworem. Zanim weszłam do środka, przełożyłam plecak na brzuch. Było mi cholernie żal Rubi. Przyzwyczaiła się do siedzenia w płóciennych torbach, bo czasem zabierałam ją do sklepów na zakupy. Nigdy jednak nie podróżowała w plecaku. Jest mały i wymusza na niej nienaturalną, wykręconą pozycję. Na dodatek musiałam zapiąć zamek niemal do końca. Zostawiłam jedno- czy dwucentymetrową szparkę, a i tak nie wiedziałam, czy nie umrze z braku tlenu. Nikt nie mógł się o niej dowiedzieć. Gdyby wyszło na jaw, że wprowadzam do bunkra psa, kazano by mi go zostawić przed wejściem. Jeżeli nie umarłby od dymu, zostałby zadeptany przez tłum.

Bunkier został podzielony na duże, puste, surowe pomieszczenia – pozornie całe z betonu. Nieopodal wejścia siedziały dwie recepcjonistki. Tak przynajmniej określiłam je w myślach. Były wyraźnie znudzone, niezainteresowane ludźmi. Odniosłam wrażenie, że albo nie usłyszały o tym, co się dzieje we Wrocławiu, albo nie zdają sobie sprawy ze skali wydarzenia. Kiedy podeszłam powiadomić je o dotarciu i wpisać się na listę przyjętych osób, ledwo zaszczyciły mnie wzrokiem. Nie byłam jednak zła. Dzięki temu, że poświęciły mi minimum uwagi, nie zauważyły trzymanego na brzuchu, mocno wypchanego plecaka z Rubi.

Jedna z recepcjonistek podała mi maseczkę antywirusową – dokładnie taką, jaką swego czasu każdy mieszkaniec Polski musiał nosić z uwagi na pandemię koronawirusa – i powiedziała, że mam znaleźć jakiekolwiek wolne miejsce i usiąść. Tego akurat było pod dostatkiem, wszak w tamtym momencie w wielkim bunkrze zdążyło się schronić niewielu ludzi.

Ruszyłam w kierunku dużej sali zlokalizowanej po prawej stronie. Spostrzegłam, że choć w bunkrze króluje beton, sporo jest tu szkła. Pomieszczenia przedzielają grube szklane ściany, a w murach znajdują się okna, przez które da się zajrzeć do innych stref. Gdzieniegdzie obecne są prowizoryczne, minimalistyczne ogrody wykonane z roślin niewymagających dostępu do światła dziennego – głównie mchów i paproci.

Idąc przed siebie, dotarłam do szeregu pomieszczeń, w których nie było ani jednego człowieka. Uznałam, że jest to doskonałe miejsce na przystanek. Dopiero tu bowiem mogłam wreszcie rozchylić plecak i dać Rubi odetchnąć. Byłam bliska płaczu. Myślałam o Rubi, której nie będę mogła wyprowadzać ani karmić i która prawdopodobnie umrze zamknięta w plecaku, nie rozumiejąc, dlaczego ją krzywdzę, nie pozwalając wyjść. Myślałam również o rodzinie, która może nie dotrzeć do schronu na czas. Wiedziałam, że pomieszczenia będą się zapełniać ludźmi, aż polecenie recepcjonistki: idź i znajdź wolne miejsce do siedzenia, stanie się niemożliwe do zrealizowania.

Od rozpoczęcia tego koszmaru minęła doba. Bateria w telefonie wciąż pozwala mi sprawdzić godzinę. Nie jestem już w pomieszczeniu sama. Nie zostało żadne w pełni wolne pomieszczenie, choć w każdym jest jeszcze dość miejsca, by w bunkrze schroniły się nowe osoby. Podejrzewam, że na zewnątrz jest ich dużo – setki, tysiące ludzi, którym w jakiś sposób udało nie stracić przytomności od dymu. Obeszłam sale kilka razy, ale nie znalazłam mamy ani nikogo innego z rodziny. W końcu usiadłam w jednym z kątów, skąd boję się ruszyć, żeby nie stracić wygodnego, bezpiecznego miejsca.

Sporo osób śpi. Część leży w szoku z nieruchomymi oczami wlepionymi w sufit. W moim pomieszczeniu nie ma dzieci, ale widziałam je w innych. Płakały, tuląc się do dorosłych. Mało kto wszczyna awantury. Ostatni awanturnicy stracili zapał kilka godzin temu. Zaakceptowali fakt, że ich bliscy nie dotarli do schronu i nikt nie może im w tym zakresie pomóc. Przykro mi było na to patrzeć. Obserwować, jak uspakajają się i milkną. Jak umiera w nich nadzieja. Boję się przyznać, że moja też gaśnie.

Wydaje mi się, że nieprędko stąd wyjdziemy. To nie jest schronienie jedynie na czas, aż ciemny dym rozpierzchnie się w świeżym letnim powietrzu. Skoro ktoś na nas napadł, nie odpuści tak szybko. Co będzie następne? Pożary? Strzały? Bomby? Pisząc te słowa, akceptuję myśl, że stanowią pierwszy rozdział długiego dziennika. Wolałabym nie musieć pisać drugiego ani kolejnych. Zamiast tego chciałabym wreszcie spotkać kogoś bliskiego, a nazajutrz wyjść z nim na światło dnia – z powrotem na ulice wolnego Wrocławia.

Teraz spróbuję się przespać. Rozepnę jeszcze na chwilę zamek, żeby Rubi pooddychała, póki ludzie śpią lub zajmują się sobą i nie zwracają na nas uwagi. Obawiam się, że ktoś w końcu zauważy, jak bardzo wypchany jest plecak. Uzna, że trzymam w nim jedzenie bądź picie. Albo cokolwiek innego cennego. Wtedy… Nie, nie chcę na razie o tym myśleć.

Gdziekolwiek jesteś, dobranoc, mamo.

***

Opowiadanie powstało na podstawie snu 21 lipca 2021 roku.

4 myśli na temat “Opowiadanie: Syreny alarmowe

  1. To opowiadanie zdecydowanie najbardziej podobało mi się z trzech dotychczasowych, czytałam je pierwszy raz z zapartym tchem. Od opisu pysznej pizzy tak nagłe przejście do takich strasznych, stresujących wydarzeń, ten przeskok jest bardzo emocjonujący. Przeczytała bym chętnie kolejne rozdziały jak fascynującą książkę.
    Przez opowiadanie zaczynałam się zastanawiać, co sama bym zrobiła. Nie wiem o żadnych bunkrach w okolicy, nie mam nawet pojęcia jak takie miejsca funkcjonują. Liczę, że nie będzie okazji, by musieć się dowiadywać, zresztą, na ten moment raczej wolałabym umrzeć w dymie niż chować się w bunkrze nie wiedząc, czy kogokolwiek z moich bliskich zobaczę, choć w takich chwilach instynkty oczywiście zmusiły by mnie do szukania sposobu na przetrwanie; może więc dobrze, że tego sposobu nie będę znała.
    Myślisz bardzo logicznie w swoich snach. Czy martwisz się, że takie sytuacje będą miały miejsce czy sen powstał zupełnie z podświadomości?

    1. Dziękuję :) Żeby było jasne: ja też nie mam pojęcia o bunkrach w okolicy. „Bunkier”, który mi się przyśnił, w rzeczywistości jest budynkiem, w którym odbywają się wystawy, targi tematyczne i koncerty. Nie sądzę, żebym się tym martwiła. W ogóle o tym nie myślę.

  2. Biorąc pod uwagę, że czytałam już kryminały osadzone we Wrocławiu oraz to, że ich autor wydał jakiś czas temu książkę o przeczekaniu apokalipsy w poniemieckich bunkrach opowieść przypadła mi do gustu. Myślałaś o kontynuowaniu jej?

    1. Dziękuję <3 Nie pamiętam, czy myślałam. Miliony razy próbowałam pociągnąć dłuższą formę, ale zawsze traciłam do niej serce. (Wiele lat marzyłam o napisaniu powieści). Najbardziej podoba mi się wymyślanie krótkich historii, zamykanie ich w paru stronach i rozmyślanie nad kolejnymi. (Dlatego obecnie wolałabym wydać zbiór opowiadań).

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.