Na pomysł powstania niniejszego wpisu wpadłam dwa tygodnie temu, prezentując wam swoją cudowną twórczość z okresu podstawówki – teksty piosenek zespołu Piekielne Anioły. Przypomniało mi się wówczas, że nie był to mój pierwszy biznesowy zryw, albowiem smykałkę do interesu i dar obracania wszelkich przedsięwzięć w finansowe niepowodzenia miałam zawsze.
Choć przy głębszych rozważaniach na pewno znalazłabym coś jeszcze wcześniejszego, dziś przedstawiam historię umownego początku mojej kariery bizneswoman – sklepiku „Róża”, który po raz pierwszy otworzył podwoje mniej więcej w roku 1996.
Historia powstania sklepiku „Róża”
Jako dziecko uwielbiałam chować się w przeróżnych zakamarkach, kącikach i ciasnych pomieszczeniach, co skądinąd pozostało mi do dziś – kiedy robię się smutna, czasem muszę na moment wejść pod biurko lub skulić się w kłębuszek, chociażby na podłodze. Oprócz tego miałam, i wciąż mam, silnie zakorzenioną potrzebę posiadania sekretów, drobnych skrytek i większych kryjówek.
Pewnego dnia, wraz z ówczesną przyjaciółką Sylwią, wpadłyśmy na pomysł założenia tajemnej bazy. Z racji gówniarskiego wieku nie wolno nam było za bardzo oddalać się od domu, toteż wybór miejsca miałyśmy poważnie ograniczony. Dla mojej mamy najwygodniejsza byłaby baza w rozłożystym krzaku bzu, ale cóż to za przyjemność chować się w miejscu, w którym trunkami raczy się pan Staś vel Staz (nie chodziło o strach, ponieważ był to najpoczciwszy pijak na świecie i każdy go uwielbiał; niestety pewnego dnia padł zmęczony pracą umysłową w piwnicy, zaprószył ogień papierosem, wywołał pożar i zginął), a gałęzie są na tyle rzadkie, że wszystko widać. A, no i krzaki znajdują się na przeciwko domu, w związku z czym mama mogłaby podglądać nasze prace nad ułożeniem planu podbicia świata. Niefajnie.
Aby wpis nie osiągnął długości Nad Niemnem, zastosuję efekt wehikułu czasu i przeniosę was do chwili, w której wychodzimy z Miejsca Potencjalnej Bazy Numer Dwa nieco rozgoryczone, bo tam z kolei przestrzeni na zabawę jest za mało. W tym samym momencie napotykamy na coś, co ukierunkowuje nasze myślenie na nową drogę. Odtąd nie marzymy już o jakiejś tam dziecinnej kryjówce, ale o prawdziwym… sklepie!
Owym magicznym przedmiotem, który odmienił nasze życia, była… zużyta deska klozetowa.
Mieć czy być opchnąć innym?
Co się robi ze sprzętem, który jest używany, ale wygląda na całkiem sprawny? W zasadzie jest to pytanie retoryczne, bo odpowiedzi od dawna udzielają nam lumpeksy, lombardy, giełdy staroci, antykwariaty, komisy, stragany i tak dalej. Otóż stare, ale jeszcze jako tako znośne badziewie opycha się innym. Niech będą stratni na tym, na czym my możemy zyskać. Biznes is biznes, słithart.
W przygotowaniach do pierwszej odsłony sklepiku – dumnie nazwanego „Różą”; skądinąd w przedszkolu podczas zabaw każda dziewczynka chciała się nazywać Róża lub Diana, więc zanim udało nam się dojść do porozumienia, staczałyśmy psychologiczne bitwy z argumentami typu: a właśnie że ja będę się nazywała Róża, bo przybiegłam na tę lokomotywę pierwsza! – pomagała nam moja mama. Oczywiście wówczas nie wiedziała, że połowę rzeczy wygrzebałyśmy z osiedlowego śmietnika, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Oficjalnie sprzedawałyśmy stare zabawki, własne rysunki, przeczytane książki i tego typu sprzęty jakości obniżonej najwyższej. Nieoficjalnie miałyśmy różne pojemniki (ale deskę klozetową odpuściłyśmy), możliwe, że także ubrania, a już na pewno wielką i mięciutką gumkę do włosów z plastikowymi koralikami w kolorze złotym, w której umarł pająk, ale tak się bałyśmy go dotknąć, że postanowiłyśmy sprzedać ozdobę wraz z nim. O zgrozo, kupiła ją moja nieświadoma niczego mama.
„Róża” po transformacjach ustrojowych
Jako iż pomysłodawczynią i założycielką sklepiku „Róża” byłam ja, tylko ja mogłam dowolnie modyfikować jego profil oraz w dowolnym zmieniać ekipę zarządu.
Pierwsza transformacja miała miejsce jeszcze w czasach przedszkolnych lub wczesnoszkolnych, wciąż bowiem mieszkałam w domku jednorodzinnym z obojgiem rodziców. Ponieważ sprzedaż staroci szła nam średnio – udzielała się tylko moja mama oraz okoliczni sąsiedzi – na wzór dzieci z dalekiego Zachodu zaczęłyśmy produkować lemoniadę. Jak się pewnie domyślacie, kokosów nie zarobiłyśmy.
Kilka lat później, już po przeprowadzce z mamą na inne osiedle, „Różę” reaktywowałam z nową i najlepszą w życiu przyjaciółką Kaśką (tak, tą od Piekielnych Aniołów). Ponieważ byłyśmy zbyt dojrzałe na grzebanie w śmieciach (mhm, akurat), od razu przeszłyśmy do lemoniady. Niestety w okolicy mieszkała starsza od nas Julita, na którą działałyśmy jak płachta na byka i jak tylko pojawiałyśmy się w zasięgu jej wzroku, dręczyła nas i zastraszała. To właśnie przez nią nasz sklepik z napojami musiał upaść, sam pomysł bowiem był genialny i jestem pewna, że gdyby Julitę rozjechała żaba na hulajnodze, dziś byłabym lemoniadową milionerką, a wy ustawialibyście się w kolejce, by spróbować tego cudownego napoju bogów.
***
Na koniec tradycyjnie pytania: Czy wy również posiadaliście w dzieciństwie doskonale prosperujące lub obiecujące interesy? Jeśli tak, w jakiej działaliście branży i jak potoczyły się wasze losy?
Chyba nie byłam tak przedsiębiorcza, jak Ty :D A przynajmniej nie pamiętam. Miałam jedynie taki plan, żeby pojechać do babci na wieś, zebrać owoce i je sprzedawać (wszystko za 25 zł/kg), ale to pozostało w sferze marzeń jedynie.
Moja przedsiębiorczość ujawniła się w liceum, stąd studiuję to, co studiuję. I choć niczego nie sprzedaję, nie chcę zrobić wszystkich dookoła w ciula, żeby tylko zarobić gruby hajs na torbę Louis Vuitton czy iPhone’a, to w biznesie jestem obecna :P
Ja z kolei w liceum podupadłam na duchu mym przedsiębiorczym. Udało mi się co prawda dostać na olimpiadę z przedsiębiorczości (!), ale już w pierwszej przerwie wiedziałam, że pytania są nie mój mózg i poszłam z chłopakami z Jeleniej Góry, którzy też zwątpili w zakres swojej wiedzy, pozwiedzać Wrocław (oprowadzałam ich).
Dodam jeszcze, że nikt na olimpiadzie nawet się nie zorientował, że zaginęła grupa niepełnoletnich osób :P
A 6 z PP i tak dostałam.
Skoro i tak miałaś 6 z PP, to moim zdaniem duch przedsiębiorczy dalej był obecny :D
Raczej system szkolnictwa niedomaga. Nic nowego.
A ja fartem przeszłam do drugiego etapu olimpiady z religii z wiedzy biblijnej (nie znając tak naprawdę odp na żadne pytanie – wszystko wystrzelałam, nawet Biblii w domu nie miałam) i ku mojemu nieszczęściu musiałam jechać na drugi etap do innego miasta (nie pamiętam jakiego) i zamiast na olimpiadę poszłam zwiedzać miasto z napotkanym kolegą, który tak jak ja nie powinien tam być (jak zobaczyliśmy tyle ludzi w mundurkach, z przepytującymi ich zakonnicami, skapitulowaliśmy i nie chcieliśmy się ośmieszyć :D).
Hahaha. Moja krew! <3
Byłaś bardzo pomysłowa i ambitna przy czym od razu realizowałaś te plany :) Z pewnością się nie nudzilaś :) Ja to tylko z siostrą bawiłam się w sklep najpierw z pieniędzmi na niby a potem papierowymi :)
„papierowymi” – chodziło mi o takie zabawkowe z gry Superbiznes :)
Wiele mogę zarzucić poszczególnym okresom mojego życia, ale dzieciństwo nudne nie było nigdy, to fakt :)
Z „papierowych” atrakcji posiadałam tekturowe okienko pocztowe wraz ze wszystkimi pocztowymi akcesoriami. O rety, ależ ja się tym uwielbiałam bawić!
Do sklepów poniekąd zawsze mnie ciągnęło :d Pamiętam, że moją ulubioną zabawą u babci była zabawa w sklep właśnie. Polegała na tym, że klientka (oczywiście nie ja) wybierała z gazetek reklamowych produkty a moim zadaniem było zliczanie wymyślnych przez siebie cen tych zakupów. Brzmi prosto, ale w sklep mogłam grać godzinami :)
Wbrew pozorom takie proste, ale kreatywne zabawy są najprzyjemniejsze. Ja na przykład podczas weekendów u babci, która była miłośniczką programów kulinarnych (zwłaszcza Makłowicza i Kuronia), godzinami bawiłam się z nią w gotowanie właśnie. Miałyśmy pudełka po margarynach, kartoniki po herbatach itd. Do tego wycinało się z gazet obrazki jedzenia i pomysł na miłe spędzenie czasu z babcią gotowy :)
Sklepiku nigdy nie miałyśmy. Wystarczyło nam to, że raz w roku w szkole zawsze była organizowana Polagra, gdzie każda klasa wystawiała swoje stoisko i sprzedawała warzywa, owoce, ciasta itp ;) Zawsze byłyśmy pierwsze do sprzedawania xD
U nas nie było corocznego targu, ale ponieważ należałam do wolontariatu, w czasach licealnych przynosiłam (-liśmy) ciasta na każdą zbiórkę tematyczną – na przeróżne cele.
Takich interesów nigdy nie prowadziłam :D Pamiętam tylko, że w jedne wakacje wyzbierałyśmy z siostrami maliny z krzaków wujka i sprzedałyśmy na giełdzie (nikt tych malin nie jadł i biedne schły :D).
Ale bazy miałam różne, dość odległe od domu – służyły nam one do innych rzeczy niż interesy, na pewno sporo w nich kombinowaliśmy ;)
Maliny, brrr, Kupił ktoś?
Opowiedz jakąś soczystą historię z bazy ;>
Na giełdzie owocowej skupują wszystko, nie było ryzyka :D
Hmm, nie pamiętam wielu „przygód”, ale jak wymyślę coś nadającego się do upublicznienia, napiszę ;)
Chyba bardziej interesują mnie te, których upublicznić się nie powinno ]:->
DŻIZAS zawsze chciałam sprzedawać lemoniadę, ale moja mama uznała to za 'pierdoły’… Za to mój biznes wyglądał bardzo profesjonalnie – pisałam jakieś opowiadania i chwaliłam się dookoła, że jak skończę to dam je do punktu ksero i nawet zrobią mi okładkę, żebym mogła wydać to w formie książki (nasłuchałam się, że autor Eragona był młody, więc ja też chciałam, a co). Zanim jednak skończyłam pisać, to każdy rozdział kopiowałam ręcznie jakieś milion razy i próbowałam sprzedać kolegom z podstawówki. Jedno mogę powiedzieć – mało opłacalna sprawa. Zarobiłam w sumie jakieś 50 groszy. No i jeszcze jedna sprawa, tata pracował wtedy w firmie kosmetycznej i czasem przywoził próbki perfum, które, jako dziecko finansista, też zanosiłam do szkoły i rozprowadzałam za 10 groszy sztuka, co najlepsze, nawet wychowawczyni się skusiła!
Przykro mi. Moja mama zawsze była wyrozumiała i chętna, by wspierać moje szaleństwa, dziwactwa i eksperymenty. W ogóle jak tak sobie myślę o własnym życiu, to chyba nie mogłam trafić na lepszą mamę, mimo iż od paru lat częściej się gryziemy niż głaszczemy :P
Wiesz, że ja chciałam sprzedawać książki (tomiki wierszy) w ten sam sposób?! :D
Z perfumami mega pomysł. Teraz marki się wycwaniły i na części testerów, próbek i produktów wchodzących w skład zestawu są szpetne napisy „Egzemplarz nie do sprzedaży”.
buahahaha rechotałam jak to sama czytałam i dałam jeszcze mojej Ani do przeczytania xD Powiedziała, że nie ma pojęcia skąd masz taki talent do pisania, ale żebyś egoistycznie nie trzymała tego dla siebie i pisała książki na szerszą skalę… a zysk ze sprzedaży, to już ,,sie wie” :D
Świetny pomysł, ale… nic z tego. Niestety nie umiem ułożyć biznesplanu, co doskonale widać po „sukcesie” odniesionym przez dobrze zapowiadającą się „Różę” ;(
kobieto! Jeszcze całe życie przed nami! Jeszcze kto tam wie… jak się życie ułoży ;)
A to ciekawe, bo w poprzednim wpisie wyznałaś, że możesz już umierać szczęśliwa. Cieszę się, że jednak coś Cię zatrzyma ;*
Ktoż by inny niż Ty? :D :*
Ja handlowałem jedynie naklejkami do albumu z Królem Lwem. u mnie nie trzeba było kupować paczki z niewiadomymi. Można było wybierać i szukać tych, co brakowało. Niestety… nie umiałem być rekinem biznesu, nie narzucając 1000% marży :(
Ktoś kupił? :D
Przestań mnie kompromitować :D
Taboret z mojej kuchni, butelka niegazowanej Staropolanki i sok malinowy marki PAOLA. I tylko kilka plastikowych kubków, ale niestety nie pamiętam, skąd je miałyśmy :(
Nikt nie kupił, a było cholernie gorąco.
Jelita (znaczy Julita) czasem jeździ ze mną MPK i zdaje się nie pamiętać, że była suką.
KUPOWAŁYŚMY MARKOWY SOK?! Niezły wkład własny… Albo raczej maminy.
Składki na zapchlonego i wyżartego do skóry Brutusa pamiętasz? Hahaha.
PS Kubki pewnie ze śmietnika :P
PPS Rozbij Jelicie jajko w kieszeni.