Jedyną osobą, która może dać ci szczęście, jesteś ty sam

Szczęśliwi ludzie zazwyczaj nie rozmyślają o szczęściu, tak jak zdrowi o zdrowiu, a bogaci o bogactwie. Nie w ten sposób. Nie rozbierając szczęście na części pierwsze i próbując znaleźć rdzeń. Ponieważ jednak mnie ostatnio trochę tego szczęścia zabrakło, wpadłam w ciąg rozważań wszelakich. Mało tego! Dalej w nim jestem, ale przynajmniej mam już pierwszy wniosek, którym postanowiłam podzielić się na łamach bloga. Otóż po przeprowadzeniu licznych dialogów wewnętrznych stwierdziłam, iż:

jedyną osobą, która może dać mi szczęście, jestem ja sama.

Ale, ale, nie tak prędko! Zanim wyjaśnię sens zaprezentowanego stwierdzenia, chciałabym opowiedzieć o moim ostatnim tygodniu. Bez kontekstu bowiem brzmi ono niesamowicie… smutno. A zdecydowanie takie nie jest. Bynajmniej nie twierdzę, że w życiu jesteśmy szczęśliwi tylko jako jednostki, a druga osoba to balast. Wręcz przeciwnie, jako istoty społeczne chcemy być wśród ludzi i z nimi. Każdy w innym stopniu i w odmienny sposób. Nawet osoba uważająca się za skrajnego introwertyka lub dziwaka – aktualnie bardziej identyfikuję się z tym drugim – ma potrzebę bycia w relacjach z innymi.

Mnie znaczną część kontaktów międzyludzkich zapewniają rozmowy w internecie, wymiana spojrzeń i jadanie śniadań z koleżanką w pracy, godzinny spacer z mamą i psami raz na kilka tygodni, rzadkie spotkania z bliskimi znajomymi oraz mijanie ludzi na ulicach. Cóż, nie ma ludzi wzorowych, a dążenie do znalezienia się jak najbliżej wzorca nie jest obowiązkiem (całe – nomen omen – szczęście!).

Koniec dygresji. Wracamy do clou sprawy, czyli mojego ostatniego tygodnia. Otóż jakiś czas temu stanęłam w obliczu konieczności powrotu do starego stylu życia, czyli zejścia ze społecznej sceny, wycofania się, uwicia gniazdka w cieniu. W głowie znów zalęgły mi się myśli wyrażające opozycyjne pragnienia. Mam swoją letnią – a w obecnej chwili nawet całoroczną! – listę do to, o której niejednokrotnie już wspominałam. Dla tych, którzy nie czytają bloga regularnie, krótko wyjaśniam: chodzi o listę rzeczy, które chciałabym zrobić (miejsc, które chciałabym odwiedzić, chwil, które chciałabym przeżyć itp.). Na drodze do zrealizowania ich ponownie stanęły mi stare i doskonale znane potworki zwane

samowymówkami.

I zaczęły tworzyć swoją listę, konkurencyjną wobec mojej. Taka lista samowymówek obejmuje argumenty, za sprawą których próbujemy racjonalizować rezygnację z rzeczy, które wcześniej uznaliśmy za ważne (i wciąż je za takie mamy). Są to zarówno sprawy błahe (pojadę do Auchan sprawdzić, czy już jest karmelowy Pudding Protein), jak i ważne (zadzwonię wreszcie do pewnej osoby, z którą straciłam kontakt kilka miesięcy temu, a za którą tęsknię i żałuję, że się nie sprawdziłam jako przyjaciółka).

Samowymówki od klasycznych wymówek różnią się tym, iż – jak wskazuje na to nazwa – nie wymyślamy ich dla innych (albo raczej na potrzeby wciśnięcia innym kitu), lecz dla samych siebie. O samowymówki nikt nas nie pyta ani nikt nas z nich nie rozlicza. No, poza nami samymi. Brzmią:

  • Nie pojadę do miejsca, o którym marzę, bo będzie brzydka pogoda. Mimo iż sprawdziłam prognozę i ma być słonecznie, poza tym przecież mam parasol, nawet bardzo ładny (różowy w kropeczki).
  • Nie pojadę do miejsca, o którym marzę, bo będę tam sama. Mimo iż to wprost idealna okazja do oddania się rozmyślaniom i zastanowienia nad uczuciami towarzyszącymi samotności.
  • Nie pojadę do miejsca, o którym marzę, bo już tam byłam. Mimo iż marzę, aby wrócić, bo to ciekawe/ładne/niepowtarzalne miejsce.
  • Nie pojadę do miejsca, o którym marzę, bo byłam już na czymś podobnym. Mimo iż wiem, że to może okazać się zupełnie inne, poza tym nawet jeśli nie, chciałabym poznać oba.

I tak dalej. Oczywiście skupiłam się tu wyłącznie na wychodzeniu z domu, bo to mój odwieczny problem i chcę nad nim pracować. U was kłopot może dotyczyć zupełnie innego aspektu, samowymówki bowiem nie znają ograniczeń. Chcecie nauczyć się nowego języka, ale nie pójdziecie na kurs, bo nie potraficie przyswoić rodzimej gramatyki, a co dopiero zagranicznej. Chcecie zapisać się na taniec, lecz na pewno będziecie najgorsi w grupie, poza tym czujecie się za grubi, za niscy i niewpasowani. Chcecie odezwać się do osoby, która wam się podoba, jednak na świecie jest tyle innych ładnych dziewczyn czy chłopaków, wobec czego nie ma szans, by ta osoba zainteresowała się właśnie wami.

Na wszelki wypadek, by ograniczyć straty emocjonalne, nie podejmujecie prób, nie ryzykujecie. Nie robicie niczego dla siebie, bo to mogłoby się wiązać z porażką – tej zaś boicie się tak bardzo, że negujecie nawet rozważenie, czy wasze działanie ma szansę odnieść skutek. Zamiast tego albo zamykacie się w sobie, albo skupiacie na innych. Pomagacie im, słuchacie ich, przejmujecie się ich sprawami, a w efekcie

wasze życie zanika.

Już wcześniej zaznaczyłam, że nie neguję roli drugiego człowieka w naszym życiu – wręcz przeciwnie, wsparcie jest nieocenione. Nie wierzę jednak w uzależnianie własnego szczęścia od drugiej osoby. Stawiając wszystkie karty na drugiego człowieka i nie inwestując w siebie, pewnego dnia możemy zostać z niczym. To nic wyjątkowego – takie jest życie. Rodzice umierają, dzieci opuszczają dom, a partnerzy znajdują kogoś nowego. Jeśli sensem naszego życia i jedynym szczęściem stanie się konkretna osoba, wraz z jej utratą stracimy wszystko, łącznie z samymi sobą.

Jak nie uzależniać szczęścia od drugiej osoby?

Wierzę, że moje szczęście zaczyna się ode mnie. Jeśli dbam o swoje zadowolenie, mogę wrócić do domu z uśmiechem na twarzy i obdarować nim drugą osobę. Jako szczęśliwy człowiek jestem pełna energii. Chcę opowiadać, rozmawiać, przytulać się, tańczyć, śmiać i… po prostu żyć. Bez tej swoistej iskry mogę co najwyżej udawać, że jest mi miło, gdy ktoś zaproponuje wyjście do kina bądź wyjazd do Auchan po nowe jogurty (co nie oznacza, że się nie zgodzę – Auchan jest dobry na każdy nastrój). W rzeczywistości jednak będę myśleć tylko o tym, aby przetrwać spotkanie, nie wyjść na ostatniego buca w oczach towarzysza-organizatora wyprawy i jak najszybciej wrócić do siebie, do bezpiecznego domu.

Co ważne – nawet bardzo – uważam, iż nie trzeba budować swojego szczęścia, przymuszając drugą osobę do tych samych aktywności. Nie ma dwóch identycznych ludzi, w związku z czym trudno wymagać od partnera, przyjaciela, członka rodziny czy kogokolwiek innego, by kochał to, co kochamy my (niech będą te nieszczęsne wyprawy do Auchan; chyba ktoś powinien zacząć mi płacić za promocję marketu).

Cóż więc robić? Rozdzielić się, po prostu. Nie, absolutnie nie chodzi o to, by skreślić znajomość, obrazić się na śmierć i przestać odzywać, ale powiedzieć, że idzie się na misję samemu lub inną osobą, która lubi wykonywać tę czynność, potem zaś wrócić do domu i podzielić się szczęściem. Być może w tym czasie pozostawiona osoba zajmie się swoją pasją i też będzie nam miała wiele do opowiedzenia!

A zatem uważam, że jeśli zaczynamy budować szczęście od siebie, w relacje z innymi ludźmi – bez względu na rodzaj owych relacji – wychodzimy szczęśliwi i wówczas chcemy się naszym szczęściem dzielić. I to jest właśnie prawdziwy sens zaprezentowanego wcześniej twierdzenia, iż jedyną osobą, która może dać mi szczęście, jestem ja sama. Tylko ja bowiem mogę podjąć decyzję, że w ogóle chcę być szczęśliwa. Przyznać, że zasługuję na szczęście i jestem gotowa je dla siebie zdobyć czy stworzyć. Zmiana musi zajść we mnie, niezależnie od innych i bez ich wpływu, inaczej nie będzie szczera.

Efekty

Jestem realistką (i marzycielką; mieszczę sporo obliczy). Moje życie mogło i może wrócić do poprzedniego stanu – wszystko zależy od nastawienia. W chwili obecnej uważam jednak, że stanowczo zbyt długo znajdowałam się w stanie oczekiwania. Na to, żeby między mną a drugą osobą było lepiej. Na korzystniejszy dzień: ładniejszą pogodę, nadejście weekendu czy dni wolnych od pracy. Na odpowiedź osób, którym zaproponowałam wyjście, czy zechcą ze mną pójść. Na odpowiedni nastrój. Na wszystko. Na nic.

Uczę się przyjemności przebywania z samą sobą na nowo. Proponuję wyjścia innym, ale jeśli dostaję negatywną odpowiedź – bo mają już plany, nie chce im się, cokolwiek – nie zrażam się. Nie skreślam planów tylko dlatego, że będzie pochmurno lub będę sama. Byłam w teatrze na niepowtarzalnym performansie (z mamą), na wystawie obrazów realizmu magicznego (sama), przy fontannie multimedialnej (sama i w towarzystwie), prawie dotarłam na basen (w towarzystwie) i tak dalej. W momencie, gdy ogarnia mnie panika, a chęć schowania się przed światem bierze górę, kopię ją w dupsko i robię plany. Wiem, że opłacę to potężnym stresem i wielokrotnie będę żałować górnolotnego zrywu, ale w końcu powinnam przywyknąć i ustabilizować emocje. Zresztą ileż można bać się życia? Niedługo będę miała trzydzieści lat!

Wiem, czego w życiu chcę na pewno: szczęścia. Realizowanego na mój sposób, więc na nic zdadzą się złote rady wszystkowiedzących cioć i wujków, ale zdecydowanie nie stopowanego przez strach o to, co może przydarzyć się po drodze. Bo tego nie przewidzę nigdy. A kiedy już będę szczęście miała, chętnie się podzielę.

***

Podzielcie się w komentarzu dwiema sytuacjami. Jedną, w której wykazaliście się odwagą i zrealizowaliście coś, o czym marzyliście, drugą zaś taką, w której górę wzięła samowymówka.

10 myśli na temat “Jedyną osobą, która może dać ci szczęście, jesteś ty sam

  1. Mi do głowy przychodzą dwie sytuacje. Pierwsza, to gdy w końcu miałam okazję zobaczyć Warszawę, o czym marzyłam, ale wiązało się to z koniecznością zamieszkania na kilka dni u kuzynki. Problem w tym, że nasze relacje były dość napięte i ostatnio widzieliśmy się kilka lat temu, w dodatku na pogrzebie dziadka, więc w nieprzyjemnych okolicznościach. Nie miałam ochoty się z nią spotykać, ale jednak zdecydowałam się pojechać. I okazało się, że świetnie się dogadujemy! Nie tylko odzyskałam jej sympatię, ale i zwiedzilam z nią calutka Warszawę, która jest przepiękna :) druga sytuacja, związana z samowymówką, to sprawa której żałuję do dzis. Kolega zaprosił mnie na lody, już byliśmy w drodze do lodziarni, ale ja się zawahałam, bałam sie ze palne jakąś gafe, a moja samowymowka brzmiala ze ja wcale nie mam ochoty na lody, a tego kolegi nie lubie az tak bardzo, żeby się dla niego poświęcać xd teraz zaluje, bo zalezalo mi jednak na dorbych relacjach z nim, a tak to jesteśmy co najwyżej znajomymi :) nasze decyzje naprawdę maja ogromną wagę!

    1. Świetna historia z kuzynką. Ja też parokrotnie się przekonałam, że przełamanie przeświadczenia o czymś – np. że ktoś mnie nie lubi bądź pewnie i tak nie będę się dobrze bawić – skutkuje cudownym spędzeniem czasu. Oczywiście nie zawsze, to nie jest sztywna reguła, a przełamanie się nie stanowi gwarancji dobrej zabawy. Nie zawsze też umiem się przełamać. Korzystam, póki mi wychodzi :P

      Może zaproponuj koledze spotkanie sama? Kto wie, czy i tutaj nie działa samowymówka. Kiedy Ty się czaisz, on w rzeczywistości chętnie by się gdzieś przeszedł.

      1. O tym nie pomyslalam. Właśnie weszła zakonnica do kin, może go wyciągnę :D dzięki za pomysl!

        1. Daj znać, jak kolega zareagował :) I czy „Zakonnika” jest fajna, bo też się wybierałam, ale doszły mnie słuchy, że lipa.

  2. Okej, teraz rozumiem Twoją prośbę w ostatnim mailu i cieszę się, że nasze wymiany wiadomości w jakimś stopniu przyczyniły się do napisania tego posta :D

    Samowymówki są u mnie na porządku dziennym, ale staram się je kopać w dupę, bo trzymają mnie w miejscu. A ja tego bardzo nie chcę. W ogóle przez długi czas ignorowałam to, czego tak naprawdę chcę (lub nie chcę). Chcę jeść? DUPA, bo nie moja godzina. Nie chcę spać? KIJ, idę, bo to „moja godzina spania”. Mogę tak wymieniać w nieskończoność. Dopiero niedawno nauczyłam się słuchać siebie, czego chcę i… to realizować. Bez poczucia winy i bez strachu.
    Przykład? Jakiś czas temu poszłam w środku tygodnia wieczorem ze znajomymi nad Wisłę na koncert. Nic spektakularnego? Otóż:
    1. Środek tygodnia, a ja następnego dnia muszę rano wstać do pracy.
    2. Pewnie się nie wyśpię.
    3. Koncert dawała wokalistka, której nawet nie znałam (no dobraaa… znałam Hera, Koka, Hasz, LSD).
    4. Miała być tylko jedna osoba, którą bardzo lubiłam, a z resztą za wiele nawet nie gadałam.
    5. Nie piję piwa, więc w poznawaniu nowych osób może to być blokada (zaznaczam: MOŻE, ale w 99% NIE JEST – sama sobie w głowie to tworzę)…
    …i cała masa innych wymówek. I poszłam. Poznałam fajnych ludzi, miło spędziłam czas. W trakcie koncertu jedna piosenka tak przypadła mi do gustu, że wstałam ze schodków, poszłam w tłum ludzi i zaczęłam tańczyć. Bo miałam na to ochotę. Choć czułam się z tym troszkę niekomfortowo, to taki spontan dodał mi energii.

    Ostatnio zaczęłam żyć. Wyrywać się z mentalnych pułapek, ograniczeń i z klatki, którą sama sobie stworzyłam. Nigdy nie będę w takim momencie życia jak teraz. Nigdy już nie będę miała 22 lat. To kiedy mam się bawić, szaleć, doświadczać i poznawać? Co ciekawe, takie ograniczenia pojawiły mi się w głowie pod koniec liceum (czas odchudzania i przejście z „mroku” na „jasną stronę mocy”). Ale powoli je zrzucam, choć wiąże się to z dyskomfortem i strachem, ale efekty przełamywania się są dużo przyjemniejsze niż moja strefa komfortu, w której do tej pory tkwiłam.

    1. Ja już to wszystko wiem, lecz bardzo się cieszę, że napisałaś raz jeszcze (dziękuję!). Liczę na to, że wpis przeczyta więcej osób takich jak my i w efekcie spróbują coś zmienić, sprawdzić się w nowej i lekko niekomfortowej sytuacji.

      Nasze maile zawsze są dla mnie tematem przemyśleń wszelakich ;*

  3. moim życiem rządzi niestety coś gorszego niz samowymowka to schemat i plan działania powtarzany dzień w dzień od nowa … I to on trzym mnie w miejscu i strach przed zmianą, bo nie wiadomo co się wydarzy jak przewroce swój świat bezpieczny i przewidywalny do góry nogami … Ale ja tego bardzo nie chcę, mam dość schematów. Tak naprawde tak dlugo nie myślę o tym czego tak naprawdę chcę (lub nie chcę) że nawet nie wiem co to jest …. jestem głodna nie jem bo nie moja godzina – jem o stałych porach od 12 lat . Zjem ciasto do popołudniowej kawy nie bo mogę tylko do południa :/ poczytam po śniadaniu nie bo jest pora treningu … I tak w koło…. nawet jak zaplanuje zamiast treningu popołudniowego fryzjera to i tak coś wymyślę i nie pójdę tylko zrobię plan dnia … obłęd… jrst sto milionów takich sytuacji nie 2 czy 3 szkoda pisać :( muszę wziąć się wreszcie w garść i zacząć żyć bo całe życie mi przecieka przez palce a ja nic …. i co wieczor żałuję mocniej …

    1. Schemat zawsze wiąże się z samowymówkami. „Chciałabym poczytać książkę, ale teraz jest godzina ćwiczenia, więc nie poczytam, bo stanie się to i tamto”. W efekcie nie dajesz sobie szansy sprawdzić, czy Twój lęk, że wydarzy się „to i tamto”, jest realny (a gwarantuję, że nie). Nawet gdybyś opuściła cały tydzień ćwiczeń fizycznie nie stałoby się zupełnie nic – cierpiałaby tylko psychika (pojawiłyby się większy lęk i dyskomfort; zostałyby tak długo, aż przekonałabyś się, że wyjście z pudełka i przerwanie rutyny jest zupełnie normalnie).

      Proponuję Ci spontaniczną rzecz zrobioną poza schematem – JEDNĄ na dwa tygodnie. Podejmiesz się? ;>
      Jeśli chcesz, po wykonaniu jej możesz pisać do mnie mail, jak się czułaś lub czujesz, co się wydarzyło, czego się boisz.

      1. Dorzucę od siebie słowa, które napisałam Oldze w mailu – jak możemy spodziewać się innych rezultatów, gdy cały czas postępujemy w ten sam sposób? Schemat ZAWSZE będzie nas prowadził do jednego, konkretnego rezultatu. Tylko wyłamując się z niego, osiągniemy inny cel. Warto o tym pamiętać.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.