Wyjechałam nad morze. Zrobiłam to. Po latach obiecywania sobie, że za rok na pewno pojadę, a potem stawiania na pracę i inne powinności, rzeczywiście dotrzymałam słowa. Kiedy myślę, ile czasu upłynęło, robi mi się przykro. Otóż minęły cztery lata od ostatniego urlopu i… dziewięć od pobytu nad morzem. Czyli w miejscu, które kochałam – czy kocham nadal, o tym pod koniec – całym sercem. Które od dziecka uważałam za swoją magiczną przestrzeń, własne miejsce na ziemi. No dobrze, dobrze, czasu nie cofnę, więc nie ma sensu rozpamiętywać. Grunt, że wreszcie nadszedł rok prawdziwej realizacji.
W odpowiedzi na tysiące – może troszkę mniej, ale kto by tam liczył? – komentarzy publikuję niniejszy wpis z relacją nadmorską. A raczej pierwszy z pięciu wpisów, jako iż z uwagi na mnogość obrazków zdecydowałam się podzielić opowieść na części. Podczas urlopu zrobiłam (-liśmy) ponad dwa tysiące zdjęć (!), z których do publikacji trafiło przeszło sto siedemdziesiąt. Prawdopodobnie większość to moje selfie i fotografie przedmiotów, widoczków. Co się tyczy autoportretów, na urlopie oszalałam. Jak przez ostatnie lata zdarzało mi się zrobić paręnaście zdjęć w miesiącu, tak nad morzem trzaskałam jedno za drugim. Czułam się jak gimnazjalistka w wesołym miasteczku. (Albo po prostu ja w wesołym miasteczku). To już powinno wam podpowiedzieć, co myślę o wyjeździe i co czuję względem morza. Nie uprzedzajmy jednak faktów, wszystko po kolei. Enjoy the ride!
Spis nadmorskich publikacji:
- Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #1 Miasto, apartament, jedzenie
- Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #2 Plaża
- Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #3 Stylizacje, czas wolny
- Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #4 Trzęsacz, Pustkowo, Świnoujście
- Urlop nad morzem. Pobierowo 2022 #5 Magiczny domek do góry nogami
Początki urlopu w Pobierowie – przyjazd nad morze
Pierwszą miłą niespodzianką dotyczącą wyjazdu nad morze był czas podróży. Z dzieciństwa zapamiętałam, że nawet samochodem z Wrocławia do Pobierowa – bądź też okolic, np. Trzęsacza – jedzie się dłuuugieee godziny. Najczęściej siedem, może osiem. Pociągiem better nie mówić. Tymczasem przez ostatnie lat dziewięć, a tym bardziej dwadzieścia, wiele się zmieniło. (Kto by pomyślał!) Gdybyśmy nie robili przystanków na siurka i maczka, w Pobierowie bylibyśmy już po… czterech i pół godziny!
Dzień wyjazdowy nie był moim dniem. Miałam paskudny nastrój i towarzyszyło mi zero ekscytacji. Zmieniło się to jednak tuż przed przybyciem do Pobierowa. Kiedy GPS zaczął odliczać ostatnie trzydzieści minut, siedziałam jak na kaktusie. Podejrzewam, że przypominałam pieska preriowego wypatrującego… yyy… czegoś tam, co wypatrują pieski preriowe. Oczywiście nie zobaczyłam morza, przynajmniej jeszcze nie wtedy, ale zabawa się zaczęła. Ciało przeszło w tryb: jest fajnie, może być tylko lepiej!
Po perturbacjach związanych z apartamentem poszliśmy – tak, tak, nadal nie przedstawiłam drugiego bohatera opowieści, ale spokojnie, przyjdzie na to czas; ponadto była z nami Rubinka – na plażę, albowiem wybuchłabym z napięcia. Long story short, po mniej więcej dziesięciu minutach spaceru prostą uliczką zrzuciłam klapki i pobiegłam na oślep do wody. Tak oto powstało nagranie:
Udostępniłam je w relacji na Instagramie, a po paru godzinach w rolce na Facebooku (czy gdzieś tam; jestem dinozaurem, jeśli chodzi rozwiązania socialmediowe z ostatnich lat). Dostałam mnóstwo życzeń i miłych słów, co było wzruszające. Najbardziej w pamięć zapadły mi słowa Kimiko, które zresztą zostały ze mną do końca urlopu, a nawet dłużej, i za które dziękuję (za inne też!). Wgryzły się w mózg, popłynęły przez bardzo stare, od lat nieużywane połączenie neuronalne. Brzmiały:
Jak ja się cieszę, że wreszcie jesteś tam, gdzie Twoje „ja” pewnie jest zawsze
Może ktoś inny, a może ja sama, powiedział, że morze to moje miejsce na ziemi. Miałam poczekać z wyznaniem do końca serii wpisów, ale nie wytrzymię. Okazało się, że choć nadmorskie miejscowości zmieniły się wprost nie do poznania, a mój ukochany kicz bezpowrotnie zniknął, wyparty przez głupie outlety House’ów, Croppów i innych takich, nadal jestem beznadziejnie zadurzona w polskim morzu. Mało tego, po tak długiej przerwie tydzień urlopu okazał się niewystarczający. Przed wyjazdem płakałam. I w aucie. I potem w domu. W chwili, gdy to piszę, od powrotu z Pobierowa minęły zaledwie cztery dni, a ja wciąż mam potężny zjazd psychiczny i emocjonalny. Wróćmy jednak do miłych kwestii, bo kto by chciał słuchać o przykrościach, zwłaszcza że mamy jeszcze wiele uroczego do rozpakowania.
Apartament – Pobierowo, Leśna 12
W Pobierowie zatrzymaliśmy się w ośrodku – czy czymś tam; to kompleks apartamentów kupionych przez prywatne osoby i wynajmowanych turystom – przy ul. Leśnej 12. Wystrój był a la ekskluzywny. Właściciel nieco przesadził, bo ekskluzywność nie polega na nabyciu dziesięciu obrazów, dwudziestu rzeźb i tego typu bajerów i wepchnięciu ich do jego pokoju, żeby było wincyj, WINCYJ! Nie będę jednak narzekała, gdyż mieszkało się wygodnie i miło. Gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym coś mniej spektakularnego i skromniejszego rozmiarowo, wszelako taki był warunek wyjazdu mojego współtowarzysza. Ponieważ nie lubi polskiego morza, chociaż apartament musiał stanowić jego wybór. Ja tam preferuję wieśniackie warunki, jeśli chodzi o pobyt nad morzem. Z czystą rozkoszą zamieszkałabym w domku, w którym każdy mebel jest inny, a koce pamiętają okres PRL-u. Mniejsza o to. Kompromisy.
(Jedną z atrakcji, która pozwoliła mi przekonać się do wizji zamieszkania w apartamencie niemającym oczekiwanego morskiego klimatu, był basen. Dziko pragnęłam w nim pływać i wykonywać dużo ładnych zdjęć. Liczyłam nawet na to, że jak urlopowicze pójdą spać, a lampy pozostaną zapalone, będzie można sfotografować się w basenie nago. Ostatecznie jednak nie weszłam do obiecującego zbiornika ani razu, bo za dnia wygrywało morze, a wieczorami woda nie była zbyt przyjemna).
Przyjazd był… niech będzie, że ciekawy. Najpierw nie znaleźliśmy klucza w skrzyneczce otwieranej kodem, bo sprzątaczka zapomniała zostawić. Później musieliśmy zadzwonić z prośbą o ręczniki, bo ich także nie dostaliśmy. (Jak już zostały przyniesione, jeden okazał się brudny. Mój towarzysz uprzejmie odstąpił mi duży, a sam wycierał się małym). Ponieważ wkręciłam współurlopowiczowi, że w tego rodzaju apartamencie mogą być ukryte kamery, biegał po pokojach z aplikacją wykrywającą urządzenia zalogowane do sieci i szukał. Ponownie long story short, wywaliło bezpieczniki, niestety na zewnątrz. Do rana nie mieliśmy prądu. Ani ciepłej wody, ponieważ bojler. Zresztą rano i tak musiał sam otworzyć skrzynkę z bezpiecznikami. Na dodatek amatorsko: nożem kuchennym, bo właściciel/manager apartamentu uznał, że nie ma pojęcia, kto może dysponować kluczem. Podobnież ochroniarz budynku, który równie dobrze mógł być statystą, gdyż poziom jego ogarnięcia zadziwiał.
Żeby nie było, klątwa pierwszego dnia nie wyszła poza ów dzień. Reszta urlopu przebiegła pozytywnie.
(Obecne) Pobierowo nad polskim morzem
Jak już wspomniałam, Pobierowo – i nie tylko ono – bardzo się zmieniło. Ogólnie cała koncepcja polskiego morza jakby przeszła gruntowną metamorfozę. Pamiętacie stragany z obrazkami z polskim papieżem i bursztynami, szklane widoczki z przesypującym się piaskiem, sztuczne papierosy i inne haczyki na dzieci, dzwonki wietrzne ze statkami i masę tego typu rozkosznego shitu? Niczego nie ma. W ogóle straganów jest tyle, co kot napłakał. Wszędzie stoją zakichane outlety. Czy naprawdę ludzie jeżdżą nad morze po to, żeby kupić ubrania i buty? Te same, które znajdą w pierwszej lepszej galerii handlowej w swoim mieście? Rozczarowujące. Rozumiem komercję, polskie morze zawsze nią trącało, ale sieciówki, miejta trochę przyzwoitości! (Najsmutniejsze jest to, że skoro się utrzymują, muszą mieć klientów).
Ponadto dawne Pobierowo obecnie stanowi Biedapobierowo. Kiedyś to Trzęsacz był ubogim miasteczkiem przy Tym Pobierowie. Dziś Trzęsacz jest nie do poznania, o czym jeszcze wspomnę w jednym z kolejnych wpisów. Nowoczesny, reprezentacyjny, wow’owy. Z kolei Pobierowo to po prostu długa ulica. Żadnego malowniczego deptaka, żadnego centrum. Sklepy, knajpy, salony gier, tyle. Co nie znaczy, że – mimo zawodu – bawiłam się źle. Rozumiem, iż czas nie może zatrzymać się w miejscu, a całoroczni mieszkańcy nadmorskich miejscowości nie będą mieszkać w realiach z lat 90 tylko po to, żeby szanowna Olga raz na kilka lat zawitała w ich miejscowości i zastała ukochaną rzeczywistość, jaką zapamiętała z dzieciństwa czy nawet dziewięciu lat wstecz. (Ale mogliby, skurczybyki jedne!)
Wybierając termin urlopu i rezerwując apartament, miałam cichą nadzieję na ładną pogodę. A wiadomo, że nad polskim morzem bywa różnie. Niedługo przed wyjazdem sprawdziłam prognozę. Przedstawiała się całkiem obiecująco, toteż snułam coraz śmielsze marzenia, by okazała się zgodna z rzeczywistością. Trzy dni miały być ładne, potem zapowiadało się średnio i deszczowo. Ale tyle by mi wystarczyło. Byle tylko nie padało ciągle – powtarzałam jak mantrę. Koniec końców jednak ładnie było… przez pięć z siedmiu pełnych dni spędzonych nad morzem. Napisać, że wygrałam pogodę, to jak nie napisać niczego.
Pobierowo – jedzenie
Czas na jedzenie, wszak skoro living stanowi blog z produktami spożywczymi na tapecie, wypadałoby i owemu tematowi poświęcić słów parę. Dni zaczynałam podobnie jak w domu, czyli napojem roślinnym z corn flakes. Skądinąd oba produkty przywiozłam z domu. Na plaży każdego dnia jadłam świeżo kupioną bułkę i warzywa. Po powrocie do apartamentu i odświeżeniu się szłam z towarzyszem na obiad. Desery spożywałam różne. Na kolacje wpadały kanapki. Ponieważ za najciekawsze uważam obiady, poniżej zobaczycie przede wszystkim ich zdjęcia. Zamówiłam kolejno:
- grillowaną pierś kurczaka z ananasem i żurawiną z ziemniaczkami z wody i surówką z kapusty,
- kotlet mielony z ziemniaczkami z wody i surówką z kapusty,
- wątróbkę duszoną w jabłkach i miodzie z ziemniaczkami z wody i surówką ze świeżych warzyw,
- pierogi ruskie z wody,
- pulpety w sosie kurkowym z ziemniaczkami z wody i dwiema surówkami,
- wątróbkę duszoną w jabłkach i miodzie z ziemniaczkami z wody i gotowanymi warzywami,
- pierogi ze szpinakiem i serem,
- gulasz z jelenia z domowymi kopytkami i surówką z kiszonej kapusty.
Na uwagę zasługują dwa dania. Pierwsza uwaga jest pozytywna i dotyczy wątróbki duszonej w jabłkach i miodzie. Wychowałam się w domu, w którym podroby traktowano na równi z mięsem. Nie były gorsze, obleśne ani etykietowane w żaden inny negatywny sposób. Wątróbkę, serca i żołądki jadam od dziecka i zawsze je lubiłam. (Za to zupy flaki chyba bym nie przełknęła). Na wyjeździe jednak utwierdziłam się w przekonaniu – które w ostatnich miesiącach było tylko niewinnym podejrzeniem – iż wątróbka ze względu na smak i konsystencję stanowi moje absolutnie ulubione mięso. Na dodatek wersja duszona w jabłkach i miodzie to raj na ziemi. Nigdy nie jadłam lepszej.
Z kolei na negatywną uwagę zasługują pulpety w sosie kurkowym. Po pierwsze mam problem z mięsem mielonym w gotowych produktach sklepowych i daniach restauracyjnych. Pierogi, pyzy, kotlety mielone i pulpety – wszystko to zawiera jakieś chrząstki, powięzie, bryłki tłuszczu i paskudne mięciutkie tudzież sprężyste elementy. Po drugie zamówiłam danie w barze, który w Google’u nie grzeszył atrakcyjną oceną, wobec czego ze spaceru plażą wracałam pogodzona z faktem, iż w pewnej chwili będę musiała błyskawicznie udać się na wydmę i pod osłoną wieczoru zrzucić pół jelit. (Na szczęście tak się nie stało). Wniosek? Better ufać ocenom ludzi. I better mieć internet w telefonie, chyba że preferuje się pieluchę.
Gofry są tak samo pyszne, jak były. Może i polskie morze się zmieniło, ale nie one. Do menu kawiarnianego dołączyły co prawda nowości, np. gofry bąbelkowe, wszelko nie miałam okazji ich spróbować (raz jadłam we Wrocławiu). Nie każdego dnia kupowałam deser na mieście. Gdybym została w Pobierowie dłużej, bez wątpienia zaliczyłabym wszystkie interesujące mnie słodkie pozycje. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Niezaliczenie kompletnego repertuaru jest doskonałą motywacją, by wrócić za rok. Zresztą już złożyłam sobie obietnicę corocznych wizyt nad polskim morzem. Ale Olga, czy nie robiłaś tego co roku, a potem wcale nie jechałaś? Zgadza się. W kwestii przysiąg wyjazdowych nie należy mi ufać. Sama sobie nie ufam! Natomiast tej jednej bardzo, bardzo chciałabym dotrzymywać. Nad morzem czuję się… najbliższa bycia wolną, jak potrafię. Chyba tak to można określić. Bezcenne doświadczenie.
Co zaś się tyczy wina – i alkoholu w ogóle – najwyraźniej uległam uszkodzeniu. Albo mam coś pokićkane z metabolizowaniem alkoholu, albo to wina (hehe) wieku, albo przyczyna tkwi w czymś innym. Nie ma znaczenia, ile wypiję, kolejnego dnia budzę się z poczuciem przejechania przez pociąg. Mam podkrążone oczy i jestem zmordowana. Piwo, wino, jeden pies. Jeśli skuszę się na wieczorny płynny czasoumilacz, mam gwarancję ozombienia w dniu następującym. Na szczęście wcale mi nie żal. Ochota na alkohol nachodzi mnie kilka razy w roku, dosłownie.
Rubi nad morzem – w apartamencie
Rubinki będzie pełno na różnych zdjęciach. Dziś prezentuję wersję psa apartamentowego. Stworzonko dostało kocyk, na którym spało przez większość nocy (pierwszą i ostatnią spędziło z nami w łóżku, co niewątpliwie miało związek z podróżami i stresem, że o nim zapomnimy). Rano wychodziło na spacer z moim towarzyszem, później – kiedy szłam po świeżą bułkę na drugie śniadanie – ze mną. Na plaży w pełnym wymiarze było raz. Ogólnie rzecz biorąc, wyjazd do Pobierowa stanowił drugie wakacje nad polskim morzem w historii Rubi. Dziewięć lat temu była niezrównoważonym szczeniakiem, trudnym do upilnowania i chcącym biegać ludziom po ręcznikach (i brzuchach, niestety). Obecna stateczna Rubi grzecznie wylegiwała się w cieniu leżaka lub swoim domku-transporterze.
Przez cały pobyt w Pobierowie Rubina naspacerowała się więcej niż przez ostatni rok. W pewnych momentach odmawiała wychodzenia i z ulgą zostawała w apartamencie. Nie zawsze chodziła z nami na długie wieczorne spacery, choć w większości przypadków brałam ją, żeby nie siedziała sama. Była zrelaksowana i sądzę, iż wyjazd jej się podobał. W każdym razie nie zgłaszała żadnych uwag.
Tyle na dziś. Wyczekujcie kolejnej części :)
Spotkałaś Izę Kisio?
Nawet nie wiedziałam, kto to jest. Musiałam zgoogle’ować. Jeśli była w dzikim tłumie wczasowiczów, możliwe, że tak. W każdym razie nie podeszła do mnie po autograf livingowy, więc pff.
Do tylu rzeczy chciałabym się odnieść, tyle napisać… ale chyba poprzestanę tylko na tym, że chciałabym częściej widzieć Cię tak szczęśliwą.
Wygodniej będzie obgadać przez telefon podczas sprzątanka.
<3