Są w życiu takie chwile, w których po prostu musimy je kupić. Nie ma się zresztą czego wstydzić, w końcu jesteśmy dorośli. Mamy ukończone osiemnaście lat, dowody w portfelach, możemy głosować, pić alkohol, palić papierosy i takie tam. Zresztą nawet gdybyśmy nie mieli, nikt nie zabroni nam po nie sięgnąć. Nie są objęte żadnym zakazem ani ograniczeniem wiekowym. Jeśli czujemy się wystarczająco dorośli, staramy się zachowywać odpowiedzialnie, a przy okazji sami za siebie decydujemy, to ich zakup staje się wyłącznie kwestią naszego sumienia.
Nie ma się czego wstydzić – to ludzka potrzeba!
Mamy ludzkie potrzeby, zachcianki, smaczki. Nie powinniśmy się wstydzić, że czasem ich potrzebujemy albo mamy ochotę na inny rodzaj czy kolor. Kiedy przebieramy w opakowaniach, liczy się wszystko: rozmiar, smak, zapach, skład… Jest ich tak dużo, że naprawdę mamy w czym wybierać.
Jasne, trochę inaczej wygląda to w małych sklepach, gdzie oferta obejmuje przeważnie jedną firmę i zaledwie kilka jej produktów – tych najbardziej znanych, w standardowych rozmiarach, bez żadnych urozmaiceń. Nie ma co liczyć na nowości czy edycje limitowane. Co innego w dużych marketach, tam jest ich od groma. Jeśli skręcimy w dobrą alejkę, najczęściej nieopodal szamponów, chusteczek i innych produktów do pielęgnacji, rozciągnie się przed nami cała ich ścianka. Będziemy mogli wybierać w markach, wielkościach, kolorach i smakach. Istne szaleństwo zmysłów!
Za jakość, która przeważnie gwarantowana jest odpowiednim znaczkiem na opakowaniu, trzeba jednak słono zapłacić. Dokładnie tak – słodka przyjemność, słona zapłata. Choć nie zawsze taka słodka… Nie wdawajmy się jednak w szczegóły. Koniec końców to prywatna sprawa, co i jak kto lubi.
Jak pokonać wstyd przy kasie podczas płacenia?!
Wróćmy do opisu sytuacji w sklepie. Po długich oględzinach wybieramy wreszcie opakowanie czy dwa, po czym kierujemy się w stronę kas. Z każdym krokiem jesteśmy jednak coraz mniej pewni siebie. Zaczynamy się czerwienić, chowamy je pod innymi produktami leżącymi w naszym koszyku, a podczas kasowania spuszczamy wzrok, przebąkując coś o dzieciach.
Wolimy nie patrzeć na kasjerkę, by nie widzieć oceniającego wzroku. W końcu to nie jej sprawa, co lubimy robić we własnych czterech ścianach. Tym bardziej że i ona nie raz była w potrzebie i sama stała w opuszczonym przed sekundą przez nas dziale, szukając ulubionej wersji. Ostatecznie powinniśmy być dumni, że odpowiedzialnie wybieramy właściwą markę i rodzaj, a nie bezwolnie zdajemy się na los. Czyż nie świadczy to o nas dobrze? Czyż nie tak postępują dorośli?
Gerberki – przyjemność z lat dzieciństwa
Gerberki, bo o nich oczywiście dzisiaj mowa, są przyjemnością z lat dzieciństwa, na którą od czasu do czasu możemy sobie jeszcze pozwolić. Ich kupowanie wymaga odwagi i przybierania latami ćwiczonej twarzy pokerzysty, ale następująca potem błogość wynagradza cały sklepowy stres.
Możemy dostać je w wersji owocowej, warzywnej, obiadowej, jogurtowej lub innej, stanowiącej wariację na temat produktów dostępnych na rynku, jak na przykład czekoladowa kaszka manna w słoiczku, która nie potrzebuje lodówki i spokojnie przeżyje najbliższy rok, spełniając swą rolę podczas apokalipsy zombie, tsunami powstałego w Odrze, huraganu, w którego epicentrum możemy się nagle znaleźć, bądź innych, równie prawdopodobnych katastrof.
Ponadto kaszka ta jest naprawdę dobra, a skoro tworzy się ją z myślą o dzieciach, wierzę, że po zjedzeniu nie zacznę fosforyzować. Jeśli jednak kaszki nie lubicie, śmiało możecie sięgnąć po inny słoiczek, gdyż – jak wspominałam – są dostępne w różnych rozmiarach, wariantach kolorystycznych i smakowych. Feel free to choose. Wykorzystajcie to, że żyjecie w XXI wieku!
To, co w deserach typu gerberki miażdży konsumenta, to nie mdły smak (owocowe wersje są naprawdę dobre), nie mały rozmiar (uważam, że są w sam raz na raz), nie papkowata konsystencja (w końcu o to w nich chodzi), ale cena. Nie potrzeba inflacji, by płacenie ostro rypało po kieszeni.
Tak, proporcja polskich złotych do zawartości szklanego opakowania przyprawia o płacz nie tylko niemowlaki, ale i ich rodziców. Nic dziwnego, że przy kasie tak często spuszczają oczy. Część z nich wcale nie wstydzi się swojego zakupu, ale próbuje ukryć podpuchnięte i załzawione bądź pandzie oczy. Każdy jest bowiem świadom, że płacąc za jeden duży gerberek firmy Gerber, rezygnuje z dwóch dużych chlebów i jednej kajzerki z Lidla, a wybierając deser konkurencji – HiPPa – trzy nieco mniejsze chleby lub dwa duże i z pięć bułek. O przeliczeniu na rogale, zwłaszcza nadziewane, wolę nawet nie myśleć.
Menii – firma ratująca pustoszejące portfele Polaków
Na całe szczęście biedakom w potrzebie przyszła z ratunkiem firma… Menii Łukasz Jakubowski z Pabianic? Nie wiem, nie słyszałam, ale skoro ktoś nadrukował takie dane na opakowaniu, to niechaj będzie. Seria, o której mowa, bardziej znana jest pod nazwą just! mousse i od jakiegoś czasu pojawia się w Biedronce, Żabce, Almie i pewnie wielu innych sklepach, w których ostatnimi czasy nie bywam, więc nie jestem poinformowana. Zaletą wchodzących w nią produktów jest to, że – jak sama nazwa wskazuje – są to tylko musy, bez żadnych dodatków czy niespodzianek w stylu panierowanej i smażonej głowy kurczaka. Skład pokazuje sam mus z owoców i już.
Nie, to nieprawda. W dzisiejszych czasach nie ma tak dobrze. Nawet gdy kupujecie wodę, nie liczcie na to, że w składzie znajdziecie tylko i wyłącznie H2O. Innych substancji nie zobaczycie może gołym okiem, ale gwarantuję, że coś się na pewno znajdzie.
Podobnie rzecz ma się z just! mousse, w których skład wchodzi owoc (inny dla każdego wariantu) w ilości 90%, cukier, skrobia ryżowa i przeciwutleniacz: kwas askorbinowy.
Całość ma 100 g – nie da się tym najeść, ale jeśli za godzinę czeka nas obiad, to lepiej wrzucić do żołądka mały mus, niż zapychać się kanapką z podwójnym boczkiem, serem żółtym i majonezem.
Musy owocowe – smaki do wyboru
Na stronie producent informuje, że do wyboru mamy trzy smaki: truskawkę, jabłko i wiśnię. Ja trafiłam dodatkowo na kwiat paproci, czyli gruszkę, a w internecie znalazłam jeszcze malinę i brzoskwinię. Za pierwszą z nich płakać nie będę, ale jeśli spotkam drugą, z chęcią ją kupię.
Nie twierdzę przy tym, że desery są wyjątkową ucztą dla kubków smakowych, ale kosztują tylko (w porównaniu do jogurtów aż, ale do gerberków tylko) 1,99 zł, poza tym dobrze jest spróbować całej serii, skoro już się zaczęło.
Jeśli kiedykolwiek dostrzeżecie je w sklepie lub nabierzecie ochoty na gerberka, ale będziecie woleli – jak to mawiała moja babcia – „bez krępacji” sięgnąć po wersję dla dorosłych, poniżej przedstawiam wam wrażenia smakowe i innozmysłowe z wypróbowanej czwórki. Każdy z musów oceniam jako produkt w sam raz na raz – można zjeść, ale żadnej części ciała nie urywa.
just! mousse truskawka
(60 kcal/100 g)
Truskawkowa wersja deseru najbardziej odpowiada definicji słowa „mus”. Jest mniej gerberkowa, a bardziej – no właśnie – musowa. Dość słodka, ale bez przesady, bliższa słodyczy prawdziwej truskawki niż tej znanej z jogurtów i napojów.
Jedząc, miałam jednak wrażenie, że czegoś mi brakuje. Ostatecznie uznałam, że truskawkowy just! mousse jest świetną polewą, a nie produktem samym w sobie. Pasowałby do shake’a, koktajlu, do wymieszania z jogurtem naturalnym, polania lodów lub naleśników z serem. Tak, wtedy byłby idealny.
Samego niby też można zjeść, ale fajerwerków na niebie nie uświadczymy.
***
just! mousse wiśnia
(97 kcal/100 g)
Wariantowi wiśniowemu przyznałabym ogromny punkt nie za wyjątkowy smak, zapach, konsystencję czy co tam jeszcze, ale za złamanie stereotypu. Smakuje on bowiem jak prawdziwe wiśnie z sadu, a nie wisienki kreowane przez świat Danona i inne firmy spożywcze.
Tak, na dzień dzisiejszy panuje wielki Spisek Wiśniowy, a ja czuję się, jakbym otworzyła oczy po stu latach słodkiego snu i przypomniała podniebieniu, że prawdziwa, naturalna wiśnia jest kwaśna i cierpka. Tylko taka może mianować się wiśnią. Cała reszta to wisienki, kropka.
Co do pozostałych zmysłów – już zapach sugeruje różnicę, kolor jest głęboki i szkarłatny, a konsystencja zbliżona bardziej do truskawki, czyli musu, niż jabłka, czyli gerberka.
***
just! mousse jabłko
(88 kcal/100 g)
To jest smak, od którego zaczęłam przygodę z serią i dzięki któremu na myśl przyszło mi porównanie jej do gerberków.
Kiedy mówię „mus owocowy”, przed oczami stają mi właśnie jabłka. Pewnie to dlatego, że w Polsce jabłko jest najbardziej popularnym i najłatwiej dostępnym owocem. Samo słowo „mus” kojarzy mi się z czymś naturalnym, działkowym i ogródkowym, ogródek zaś na myśl przywodzi wyłącznie papierówki, których szczerze nienawidzę.
Szczęśliwie jabłkowy just! mousse nie ma z nimi nic wspólnego. Jego zapach jest głęboki i słodki, jakby ktoś dopiero co starł do miseczki świeży, czerwono-zielony, ociekający sokami owoc. W smaku czuć zarówno ową świeżość, jak i kwaskowatość.
Czuć niestety coś jeszcze, być może niefortunnie dosypaną skrobię ryżową.
***
just! mousse gruszka
(74 kcal/100 g)
Na koniec zostawiłam sobie kwiat paproci, czyli gruszkę.
To, co ją wyróżnia, to przyjemny dodatek crunchy, który w gruszkach występuje naturalnie. Owoce z deseru są dojrzałe i soczyste, a nie laboratoryjne czy papierowe. Całość pachnie ładnie i delikatnie, ale jest do przesady słodka, najsłodsza z serii.
Dodatkowo jedząc, czułam to samo, co w przypadku truskawki, czyli brak czegoś, na czym można by zawiesić ząb.
Myślę, że gerberkowy deser sprawdziłby się jako nadzienie drożdżówki lub ciastka francuskiego (mmm, tu nawet bardziej), o ile nie okazałby się zbyt rzadki (zadnie domowe dla chętnych).
Pozdrawiam i zapraszam do podzielenia się własnymi wrażeniami z posiedzenia gerberkowego czy też musowego.
PS Oglądałam na Youtubie filmiki typu „Baby Food Challenge” i niektóre są całkiem zabawne. Jak już zdobędę sprzęt, który nagrywa lepiej, niż szczoteczka do zębów, to zaproszę jakiegoś nieszczęśnika (bądź kilku) i przygotujemy własną wersję.