Dawno, dawno temu, za górami, lasami, rzekami, morzami i innymi akwenami żyli sobie pewna dziewczyna i pewien chłopak. Kiedy ujrzeli się po raz pierwszy, a miało to miejsce dnia słonecznego, bezwietrznego i w gruncie rzeczy idealnego, zakochali się w sobie bez pamięci. Po wieczorze spędzonym razem, po spacerze w blasku księżyca, pierwszym pocałunku, miłosnym wyznaniu i głębokim spojrzeniu w oczy wspólna przyszłość wydała im się oczywista. Jak to jednak w życiu bywa, nie obeszło się bez problemów. Na szczęście stawili im czoła dzielnie, miłość zwyciężyła, a pewna dziewczyna i pewien chłopak mogli odetchnąć z ulgą i zacząć żyć spokojnie, długo i szczęśliwie.
Bajka o krainie mlekiem płynącej
Tak z reguły wygląda bajka. Para się poznaje, jedno z nich wpada w tarapaty, pojawia się podstępna osoba trzecia i następuje zwątpienie w sens całego przedsięwzięcia, by ostatecznie zaspokoić naszą potrzebę oglądania wielkiej, niekończącej się miłości.
Tak przynajmniej powinna przebiegać każda porządna bajka. Ale nie ta. Choć opowiada ona o pewnej dziewczynie i jej miłości, nie uświadczycie w niej żadnego pewnego chłopaka, anegdot o smokach, przygód z brzękiem miecza w tle czy tradycyjnego happy endu. Napotkacie za to chlupot białej rzeki, twardość kartonu i chłód urządzeń elektrycznych. Zaprawdę powiadam wam, iż jest to jedna z najdziwniejszych bajek, na jakie moglibyście trafić. A zaczyna się ona tak…
Dawno, dawno temu, za górami, lasami, rzekami, morzami i innymi akwenami żyła sobie pewna dziewczyna, u której boku nie stał żaden książę z bajki i której komnaty nie były wyściełane atłasem. Jedynym tronem, jaki posiadała, był ten znajdujący się w łazience, a jednym żywym stworzeniem, u którego boku kładła się wieczorami do łóżka – niewielki bestiachi.
Nie jest to jednak bajka podobna do Kopciuszka czy Królewny Śnieżki, których bohaterki losem swym przejęte płakały w poduszkę, śpiewały do dyni lub uciekały z domu wprost w ramiona wyposzczonych przez lata leśnych krasnali. Pewna dziewczyna była ze swego życia całkiem zadowolona, a miłość, którą mogła obdarzyć dowolną istotę na świecie, przelała na mały niebieski karton.
Niestety bohater ów nieczuły i martwy limitowanym szczycił się mianem i nie wahał skończyć się po upływie zaledwie dni paru. Smutna dziewczyna smutno dreptała do owadziego przybytku, by do komnat swych przynosić kolejne sztuki, całować je i wierzyć, że któraś odwdzięczy się nieskończonością, zupełnie jak w legendzie o Kluskowej Bramie. Tam jednak żarłoczny Konrad z własnej winy pozbawił się przyjemności dostawania porcji ulubionych klusek do końca życia. Pewna dziewczyna taka nie była. Gdyby ktoś powiedział jej, że wystarczy nie dopijać zawartości kartonu, z lubością by to czyniła, byle tylko zachować mleko na dłużej, a zwłaszcza na zawsze.
Jednego ze słonecznych dni, kiedy nic, absolutnie nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, pewna dziewczyna udała się do znanego wam już przybytku niskich cen, gdzie od złej wróżki usłyszała, iż kartonów została liczba jednym okiem policzalna, a wielki czarodziej kolejnych powołać do istnienia nie zamierza. Wtem słońce zaszło czarną chmurą, zerwała się pokaźna wichura, zamigotały złowrogo żarówki.
– Dobra wróżko, jak to tak? – zapytała z przestrachem.
Wróżka nie była jednak dobra. Zamiast nieść pocieszenie, wzruszyła ramionami i pofrunęła dalej, by wypracować swoje pięć pięćdziesiąt za godzinę, podczas gdy pewna dziewczyna została sama z całym bezlitosnym światem, który właśnie runął jej na głowę. Zrozpaczona wróciła do domu, coby przemyśleć sens dalszego życia, napisać list pożegnalny i wysłać najbliższym gołębie z pytaniem, kto zechce przygarnąć bestiachi, gdy ona przejdzie w stan mocno stężały.
Na refleksji owej minęły jej zresztą całe trzy dni, czwartego zaś umówiła się na spotkanie z przyjacielem. Wtedy też postanowiła zawierzyć gwiazdom, z których – na podobieństwo centaura – wyczytała, iż tego dnia stawić się powinna w miejskim przybytku owadzim, gdzie czekać na nią będzie drobny promień słońca.
Uznawszy owo proroctwo, pewna dziewczyna przekroczyła próg budynku, by wkrótce znaleźć nie jeden, a dziesięć słońca promieni. Każdy z nich oświetlał pojedynczy jasnoniebieski karton, wprawiając białe na nim napisy w ruch. Zachęcona przez przyjaciela, pewna dziewczyna wykupywała kolejne kartony, desperacko trzymając się myśli o końcu asortymentu (na podobieństwo rozpaczliwie utrzymującej się przy życiu ryby, którą niespokojna fala oceanu wyrzuciła na brzeg).
Kilka dni później znakiem dymnym otrzymała wiadomość, iż o wiele więcej owadzich przybytków oferuje końcówkę serii, z której skorzystać by mogła. Aby nie jechać sama, rodzicielce – z której mlekiem miłość do mlek wszelakich wypiła – wiadomość tę przekazała. Obie udały się na spotkanie z przygodą, by niecałą godzinę później powrócić do komnat swych pięciocyfrowym rydwanem, płacąc woźnicy za szybkie i komfortowe do ogniska domowego dostarczenie.
Tamtego dnia pewna dziewczyna wzbogaciła się o litrów nowych czternaście, stawiając je tuż obok dziesięciu już posiadanych. Matka jej, przebijając córę o dodatkowe dwadzieścia, również na groźbę pragnienia przez kolejne miesiące wystawiona zostać nie miała. Ponieważ jednak nie tylko samym piciem człowiek żyje, bo i treść jaką wrzucić na ząb musi, zebrawszy się ponownie dwa tygodnie później, do osiedlowego owada ruszyć postanowiły. Na miejscu pewna dziewczyna zażartowała:
– Cóż by za sytuacja śmieszna wniknęła, gdyby mleka nowe dostawy zamówiono.
Ni stąd, ni zowąd na horyzoncie pojawiły się półki i półeczki z kanapkami śniadaniowymi, płatkami słodzonymi i nie, zwykłymi mlekami z dodatkiem laktozy oraz całkiem nowa, dziewicza i nierozpakowana jeszcze ich kuzynów bez laktozy dostawa, która śmiejąc się prosto w oczy bohaterek dowodziła, iż towar limitowany limitowanym wcale nie był.
Stojąc i zbierając szczęki z podłogi, pewna dziewczyna i jej rodzicielka objęły się ni to ze szczęścia, ni z bezsilności, każda rozpamiętując w swej głowie wielką wyprawę sprzed czternastu zaledwie dni.
To, co właśnie wam opowiedziałam, nie jest zwykłą opowiastką, śmieszną anegdotką, niczego niewnoszącą bajką. To głęboka historia z morałem, która odpowiednik znajdzie w życiu każdego. Wynika z niej bowiem jedna rzecz pewna i niepodważalna (oprócz tej, że nie istnieją dobre wróżki). Prawda, którą każdy już zapewne zgadł. Nowy sens starego przysłowia i lepsza interpretacja wczorajszego zabobonu. A brzmi ona:
„przezorny zawsze ubezpieczony… a czasem po prostu upośledzony”.
Dziękuję za uwagę, życzę mniej desperacji w życiu i pozdrawiam.
A jeśli czujesz się nieco zagubiony, przeczytaj: Kraina mlekiem i mlekiem płynąca
Dobra, naprawdę dobra historia. Świetnie, że zakończyła się hepi endem, bo właśnie kładłem się spać i zacząłem się obawiać, że dopadną mnie mleczne koszmary. A tak, na słodki sen idealna :)
No to życzę słodkich snów w krainie mlekiem i mlekiem płynącej :)
Wiem że jestem w tej bajce. Tylko kim? :)
Skoro dobre wróżki nie istnieją, to jesteś dobrym nadawaczem znaków dymnych. Może być? :D