Planowałam napisać dziś o czymś zupełnie innym, ale na drodze stanęła mi jesień i związana z nią minidepresja. Najlepszym zaś lekarstwem na tego typu stany, oprócz czekolady i komedii lub dramatu, jest wspominanie miłych chwil, które mogą człowieka rozbawić, a nawet jeśli nie, to przynajmniej wprowadzić go w choć odrobinę lepszy nastrój.
W związku z tą nagłą i nieprzewidzianą depresyjką postanowiłam stworzyć niniejszy poprawiacz humoru, który składa się z dwunastu zdjęć odgrzebanych z czeluści dysku zewnętrznego. Niektóre mają rok, niektóre nawet sześć lat i więcej. Każde opatrzyłam krótkim komentarzem, żebyście wiedzieli, o co chodzi i dlaczego zdecydowałam się ów element rzeczywistości sfotografować.
Życzę miłego oglądania i humoru lepszego niż mój.
Wydziergany przystanek
Na pierwszy ogień idzie zdjęcie przystanku tramwajowego stojącego przy jednym z najbardziej znanych miejsc spotkań w moim mieście. Data wykonania fotografii pokazuje, że był to październik, choć ubranko, w jakim prezentują się słupki, daszek oraz ławka sugerują raczej wiosnę.
Tak czy owak, miło jest zobaczyć optymistyczny akcent w środku miasta, szczególnie gdy ma się zły dzień. Od razu dostajemy +10 punktów do humoru, a wspomnienie (czasem i zdjęcie) zostaje nam do końca życia. Dobrze też wiedzieć, że gdzieś tam w świecie istnieją ludzie, którzy bezinteresownie obszywają przystanki wełną, żeby uszczęśliwić zwykłych przechodniów.
Zdziwiony łabędź
W tym wypadku nie bohater zdjęcia nastraja mnie pozytywnie, lecz samo zdjęcie – jego plastyczność, delikatność, zupełnie jakby było z porcelany. Pomniejszony rozmiar zdecydowanie nie oddaje tego, co widzę na oryginale, ale i tak nie jest źle.
Fotografię wykonałam siedem lat temu, w dodatku telefonem, którego aparat był tak zaawansowany jak manualna (nieelektryczna) szczoteczka do zębów. Nie łapał ostrości, trzeba było czekać godzinę, żeby móc nacisnąć odpowiedni przycisk i w ogóle. A jednak pewnego dnia, przy fantastycznym, naturalnym oświetleniu i względnej nieruchliwości wkurwionego zdziwionego łabędzia udało mi się zrobić to piękne zdjęcie. Ach, no i był to jedyny raz, choć nie ze względu na twardy dziób ptaka. Po prostu starymi telefonami trudno było uchwycić coś naprawdę dobrze.
Zachęcająca kanapka
Co robisz, kiedy nie masz ochoty lub siły na zjedzenie czegoś, co sekundę wcześniej sam sobie przygotowałeś? Opatrujesz to karteczką z odpowiednią informacją i umieszczasz na pierwszym planie w lodówce, by natknął się na nią dowolny współlokator, duh!
To bowiem, czego nienawidzę, to marnotrawstwo jedzenia. Wiem, że wspominałam o tym niejeden raz, ale nie wszyscy czytają bloga regularnie, poza tym w owym temacie nigdy zbyt wiele upomnień: zamiast wywalać dobre jedzenie, daj je komuś innemu. Na świecie jest mnóstwo potrzebujących, a śmietnik to naprawdę ostatnie miejsce, które doceni twoją darowiznę. Poza tym zawsze możesz wykazać się pomysłowością i pamięcią o bliskich, zostawiając im pyszną kanapeczkę z podpisem, że jest smaczna i czeka właśnie na nich.
Ortografia bywa tródna
Uwielbiam robić zdjęcia ogłoszeniom i wszelkiego rodzaju napisom, które pojawiają się w przestrzeni miejskiej, a ich autor właśnie pokłócił się ze słownikiem. Mam ich całkiem sporo, kiedyś mogę pogrzebać w dysku zewnętrznym nieco intensywniej, by podzielić się z wami tą osobliwą galerią.
Dziś jako próbkę wybrałam potykacz stojący przy budce z fast-foodem w zoo. Kto jak kto, ale osoby pracujące w branży gastronomicznej powinny znać nazwy dań, które serwują. Szczególnie, jeśli robią to na terenie parku zoologicznego, a potrawa ma w nazwie psa. Póki co życzę im jednak smacznych hod-dogów!
Kapuściana twarz
Dwa razy w życiu zdarzyło mi się pracować w fast-foodzie i każdy z nich wspominam bardzo dobrze. Zarobki były ok, knajpa względnie blisko, ekipa rewelacyjna, a szefowie do rany przyłóż. Niniejsze zdjęcie pochodzi z czasów pracy w pierwszym z punktów, gdzie do moich zadań należało wyczarowywanie posiłków (gotowanie to za duże słowo), a także przygotowywanie półproduktów.
I tak dnia pewnego dostałam zadanie stworzenia kilku surówek do knyszy, a że popołudnie się dłużyło, bo mało było klientów, postanowiłam zrobić szefowi uszczęśliwiającą dekorację zaplecza. I rzeczywiście, udało się, bo jak pisałam – szefów zawsze miałam spoko. Dekoracyjna maska powstała z liścia kapusty, folii spożywczej, jednorazowych ręczniczków do rąk i kawałka kapusty czerwonej. Nie wisiała zbyt długo, bo szef nie mógł przestać się śmiać (ciekawe z czego), choć wierzę, że uznał mnie prawdziwą artystką.
Rów Mariański
Każdy z nas zna kogoś, kto pasjonuje się geografią, szczególnie zaś Rowem Mariańskim. Osobę taką poznamy po ogromnej wiedzy, głosie pełnym pasji, mapach i atlasach noszonych pod pachą, a także niedbałym stroju ukazującym hołd oddany ulubionemu oceanicznemu zagłębieniu.
„Mojego” miłośnika sfotografowałam prawdopodobnie na jednej z licealnych lekcji, nawet nie musząc się szczególnie czaić (w takich sytuacjach bywam raczej spontaniczna i bezczelnawa). Oprócz niego uwieczniłam też dużo innych osób, które wyróżniały się z otoczenia – nie zawsze w sposób zły, nie miejcie mnie za potwora. Mam na przykład zdjęcie połowy kobiety z torebką, która bardzo mi się spodobała, albo… nie wiem, musiałabym pogrzebać (no no, w dysku). Póki co musi wam jednak wystarczyć ów rów.
Krzesło Prezesa
Podczas gdy w domu czekał na mnie Fotel Prezesowej (tak nazywałam moje stare siedzisko do komputera – potężny, ciężki, czarny, skórzany fotel), w sali matematycznej stało sobie krzesło z napisem „Prezes”, o które kłóciłam się z koleżanką. Jednego tygodnia odpowiadało bowiem mojej stronie ławki, ale drugiego ktoś je przenosił i swoje cztery litery sadzała na nim koleżanka.
Kłótnie oczywiście były na żarty, bo ostatecznie najważniejsze było, że krzesło zawsze zostawało w „naszej” ostatniej ławce. No i to nie my wydrapałyśmy ów napis (my tylko prowadziłyśmy długopisowe dyskusje na blacie ławki z ludźmi o bliżej nieokreślonej tożsamości).
Wydra z Odry
Tyle wygrać – powiedziałabym dziś, bo wówczas hasło nie było jeszcze znane. W tym przypadku dotyczyłoby wygrania obecności odrzanej wydry, która (które, bo to była cała rodzinka) nie pokazywała się ludziom zbyt często. To znaczy niby każdy wiedział, że zwierzęta żyją przy brzegu, ale nikt nigdy ich nie widział (taka wydrza Wielka Stopa).
Jak widać, mi się któregoś dnia udało. Jak tylko zobaczyłam, że płynie, wyciągnęłam telefon (ach, ta dzisiejsza młodzież…) i zaczęłam pstrykać. Powstały chyba trzy ujęcia, przy czym na pierwszym zwierz jest jeszcze w rzece, na drugim w ogóle go nie widać, a na trzecim, cud miód, stoi i się patrzy. Czyż to nie urocze?
Słodyczowa wyżerka
Jeśli nie jesteś kobietą, bądź jesteś jesteś kobietą nieczekoladową, to zdjęcie owo publikuję specjalnie dla ciebie, byś zobaczył, jak wygląda przeciętny słodyczowy napad. Zawarta na talerzu porcja należy do jednej osoby w wieku (wtedy) lat dwudziestu, znika w przeciągu kilku minut (na dodatek wieczorną porą) i nie sprawia właścicielce żołądka oraz kubków smakowych żadnych nieprzyjemności związanych z przekroczeniem granicy słodyczy czy podobnymi rzeczami.
Jeśli uważasz to za nienormalne, to odpowiem ci pytaniem: a co JEST normalne? Jeśli zaś kiwasz głową mrucząc: „skąd ja to znam?”, wiedz, że właśnie przybijam ci internetową piątkę.
Odsłona świąteczna #1, czyli Świ(rni)ęty Mikołaj
Środek lata, dla podkreślenia pory roku dodam jeszcze, że początek sierpnia, rynek pełen ludzi w bluzkach z krótkim rękawem, a wśród nich jedna sztuka Świętego Mikołaja, który wraca z dobrej imprezy i zapomniał, którędy na Grenlandię. Długotrwała libacja alkoholowa (od grudnia do sierpnia to kupa czasu!) sprawiła, że nieco schudł, a spod czerwonej szaty wystaje mu dyskotekowy dżins.
Nie martwcie się jednak na zapas, ten rok (2010) już daleko za nami, a Mikołaj najwyraźniej zdążył dotrzeć do swojej fabryki, skoro dostaliście prezenty. Ewentualnie pogrzebcie w otchłani pamięci, czy nie otrzymaliście wtedy czegoś beznadziejnego – święty na kacu mógł stracić zmysł osądu lub pomylić listy, przez co wasz sąsiad otrzymał najnowszy model smartfona, a wy wełniane skarpety i kalesony. Na zwroty już trochę za późno, ale zawsze lepiej znać przyczynę.
Odsłona świąteczna #2, czyli Idealny Płatek Śniegu
Zawsze zastanawiało mnie, czy płatki śniegu wyglądają tak, jak się je rysuje. Wątpliwości moje uważałam za uzasadnione, skoro jajowatopodobny organ wewnętrzny zwany sercem przedstawiamy jako symetryczne „jabłuszko” z ostrym końcem, chmurę jako plamę o idealnie zaokrąglonych brzegach, gwiazdę jako złote coś z pięcioma równymi odnogami i tak dalej. Otwarcie i legalnie wątpiłam więc w istnienie płatka śniegu, który miałby być symetryczny i absolutnie uroczy.
A jednak! Na początku studiów, wracając do domu z indeksem pełnym nowych ocen (łeee, już nigdy tego nie doświadczę), zaczęłam obserwować śnieg. Wystawiłam rękę i oglądałam, jak spada na rękawiczki i osadza się na nich. Był tak delikatny, leciutki i rzadki, że nietrudno było mi się przejrzeć pojedynczym płatkom. I wtedy odkryłam, że bajki i filmy nie kłamią, a my nie żyjemy w permanentnej manipulacji ze strony… rządu?! No, chyba że ówczesny prezydent (albo, co gorsza, to sprawka Ameryki!) specjalnie nakazał wojsku przelecieć nad Polską i pozrzucać z helikopterów idealnie wycięte kryształki lodu. Choć oczywiście jest to całkiem prawdopodobne, wolę myśleć, że udało mi się złapać naturalnie piękny płatek śniegu.
Odsłona świąteczna #3, czyli choinka dla upośledzonych
Na początku pragnę zaznaczyć, żeby nie było, że kogoś obrażam, iż choinka ze zdjęcia należała do mnie. Na jej upośledzenie wpływała nie tylko zepsutą podstawka, przez którą była bardziej krzywa niż Wieża w Pizie, ale także sypiące się sztuczne igiełki i przystrajanie co roku tymi samymi amatorskimi i obleśnymi ozdobami. Dlaczego? Ach, to już wyższa szkoła jazdy, czyli… lenistwo. Ani nie chciało mi się szukać nowego drzewka, które byłoby niezepsute, ani kupować ładnych bombek, bo po co komu ładne bombki na obleśnej choince? A znowu nie ubrać to tak głupio i nieświątecznie, więc stała jak ta sierota podczas każdych świąt i roztaczała wokół atmosferę żalu i nędzy. Chociaż światełka miała działające, dobre i to.
Obecnie, kiedy przeprowadziłam się do innego mieszkania, a pomalowane lakierem płyty wylądowały w śmieciach, przystrajam ją… zawieszkami reklamowymi z sieci Orange, które kiedyś roznoszono na osiedlu. Tak mi się wtedy spodobały, że zakosiłam kilka z klamek sąsiadów, obcięłam logo i całą część, która wskazywałaby na promocję marki, w rezultacie otrzymując niedorobione laski (takie, wiecie, dwukolorowe laski-cukierki). Pełen profesjonalizm!
Była to zdecydowanie najszybsza i najtańsza autoterapia na świecie. Słowo daję! Nawet jeśli nie udało mi się was rozbawić albo choć trochę poprawić humoru, to przysięgam, że mój własny diametralnie się zmienił. Już w połowie tworzenia opisów do zdjęć miałam na twarzy uśmiech, a teraz jest jeszcze lepiej. Nie ma to jak porządny kawał wspomnień!
Jeśli jednak udało mi się was zainteresować i chcielibyście któregoś dnia zgłębić więcej tajemnic mojego dysku zewnętrznego, z przyjemnością będę wam w tym służyć. Tymczasem pozdrawiam i do przeczytania.
Czyli przybijamy sobie internetową piątkę! xD Takie napady często atakują znienacka i to w najgorszym momencie dnia, czyli późnym wieczorem :P
Gratulujemy zmysłu artystycznego, ponieważ kapuściana twarz powinna zawisnąć w niejednej galerii sztuki :D
Tak w ogóle to dzisiaj w Kauflandzie kupiłyśmy Muller’a – Jogurt pomarańczowy z waflami w czekoladzie :) Chyba to jest nowość, bo wcześniej o nim nie słyszałyśmy.
Ooo, czyli w Kauflandzie też jest. Dzięki za info! Mam go znacznie bliżej niż głupiego Reala (tam też można znaleźć).
Co do kapuścianej maski – dziękuję, przynajmniej Wy doceniłyście mój artyzm :D
Nie ma za co :) Co do jogurtu to za bardzo nam nie smakował :/ Jogurt w smaku jest sztucznie pomarańczowy i lekko rozwodniony (wolimy zdecydowanie gęstsze). Jedynie wafelki były dobre ale tylko jedzone osobno.
„Skąd ja to znam” wymruczałam, zdecydowanie nie patrząc na leżące obok dowody mojej winy ;)
Gimnazjum i moda na biodrówki, które u niektórych bardziej przypominały łonówki, a z tyłu rowówki. Miałam pecha siedzieć za jedną taką. Ona zaś miała szczęście, że było to w czasach kiedy nie miałam komórki, aparatu fotograficznego, a facebook wtedy nie istniał.
Biedna :D Chociaż w sumie nie… trzeba być świadomym tego, co się na siebie zakłada. Nie dla każdego są biodrówki, tak jak nie dla każdego są legginsy, krótkie topy czy cokolwiek innego. Trochę ogłady!
Strasznie podoba mi się ta notka! :) Uwielbiam łabędzie, są niezwykle urokliwe. Co do napadów wieczornych – piątki nie przybiję, ale za to możemy sobie podać rękę jako osoby nietolerujące jedzeniowego marnotrawstwa :)
Dziękuję :) A rękę z przyjemnością podam, bo dobrze jest wiedzieć, że nie wszystkim „zwisa i powiewa”, co się dzieje z niechcianym jedzeniem.
Najbardziej urzekł mnie Rów Mariański ze względu na nazwę i wspomnienia ;)
Mam nadzieję że już się znowu usmiechasz, bo jesteś wtedy śliczna :)
Ach, znów jest gorzej, ale co zrobić…