Spotkanie rodzinne. Nie, to prawie nigdy nie brzmi dobrze. Mnie na przykład zawsze kojarzyło się ze zbiorowiskiem mniej lub bardziej znanych ciotek pachnących Panią Walewską, wujkami wyposażonymi w długie wąsy i równie długie brzuchy, stołem suto zastawionym polskim jadłem, na którym to roladki macza się w sałatce jarzynowej, oraz głupawymi przyśpiewkami, niewybrednymi żartami i politycznym bełkotem, czyli trzema przypadłościami Polaków po zbyt wielu kielichach.
Na każdym etapie życia nienawidzimy takich spotkań z innego powodu. Najpierw za protekcjonalne traktowanie i targanie za policzki (och tak, nasze policzki nienawidzą ich nawet bardziej). Potem za uporczywe wypytywanie o karierę edukacyjną. Następnie krytykowanie wyborów zawodowych i długiego pozostawania poza związkiem małżeńskim (lub jakimkolwiek innym; chihuahua i koty się nie liczą). Na koniec zaś za to, że pomimo starań i niechęci sami staliśmy się tą gnuśną ciotką lub perwersyjnym wujkiem dla młodszych pokoleń naszej odległej rodziny.
Dla mnie na szczęście czas potwornych imprez minął, a spotkanie rodzinne nie oznacza obecnie niczego złego. Ostanie koszmary przedstawione akapit wyżej przechodziłam w dzieciństwie, gdy daleka rodzina zbierała się przy jednym stole (zastawionym tortem a la szwarcwaldzkim w wykonaniu babci, wędlinami poukładanymi na talerzach, marynowanymi grzybkami domowej roboty, jajkami z majonezem, blachą pieczonych skrzydełek, sałatkami jarzynowymi, butelkami Coli lub Pepsi i litrami wódy) z okazji imienin babci, które zawsze łączyły się ze świętem dziadka (chociaż nikt nie wiedział jakim). Poza tymi zjazdami nie spotykaliśmy się z dalszą rodziną, a kiedy rodzice się rozstali, również zjazdy przestały być dla mnie udręką.
Dziś, gdy mówię spotkanie rodzinne, myślę o przejściu kilkunastu metrów i odwiedzinach w starym mieszkanku, gdzie czeka mnie posiedzenie z mamą, babcią, siostrą i dwójką nierozgarniętych zwierzaków. Umawiamy się na horror (a nawet jeśli nie, to i tak mama tradycyjnie pyta, czy jakiś przyniosłam), na American Pie albo na ciasto, którego nigdy nie jem, a mamie pęka serce. Lubię te spotkania w kameralnym gronie, gdzie można pokazać się w dresie i rozwalić na kanapie jak stary cap.
Ostatnio jednak doszło do przełamania filmowej tradycji, bo u rodzinki pojawiłam się w celu innym niż poznawanie dzieła kinematografii kategorii Z, która mamę przyprawia o dreszcze grozy, a mnie zmusza do kliknięcia jednej gwiazdki na Filmwebie. Pojawiłam się u niej w celu degustacyjnym. Do torebki zapakowałam piękny porcelanowy dzbanuszek z filiżanką i zestaw herbat Richmont – siedem różnych smaków. Przygotowałam cztery kartki z rozpiską nazw, zaparzyłam napoje i zachęciłam domowników do testowania zapachu i smaku, szukania skojarzeń.
Początkowo sądziłam, że jak zwykle zapoznam się z opiniami, ale wpis na blogu będzie prezentacją moich odczuć. Przy końcowym porównywaniu wrażeń doznałam jednak szoku. Poziom zaangażowania mojej mamy był godny podziwu, a jej opisy tak barwne i kuszące, że aż nie mogłam uwierzyć. Czy to ta sama kobieta, która na pytanie o walory czekolady odpowiada mi: „no, dobra była”?! Ktoś ewidentnie podmienił mi mamę. Ale to dobrze, taki był przecież cel naszej degustacji – pobudzić zmysły i dać się ponieść. Z tego względu postanowiłam w dzisiejszym wpisie oddać głos właśnie mojej mamie – nowicjuszce na recenzenckiej drodze Living On My Own.
Jak wspomniałam, smaków herbat było siedem, choć torebek dwanaście. Ustawiłam je w losowej kolejności, bez głębszych przemyśleń. Na pierwszy ogień poszła Green Mint, czyli „klasyczna zielona herbata gunpowder z dodatkiem aromatycznej mięty pieprzowej”. Zaraz po niej spróbowałyśmy Yerba Mate Lemon, będącej „orzeźwiającym zestawieniem wytrawnego ostrokrzewu paragwajskiego z trawą cytrynową”. Następnie oddałyśmy się Mexican Dream – „efektownej kompozycji owoców, hibiskusa, płatków dzikiej róży i korzennych przypraw”, a także Ceylon Gold – „wysokogatunkowej herbacie cejlońskiej dojrzewającej w rejonie Kandy”. Kiedy skończyłyśmy, przeszłyśmy do Peach Lemon Star – „mieszanki owocowej kryjącej słodycz brzoskwini pod cytrusowym bukietem” i Forest Fruits – „aromatycznej kompozycji słodkich owoców leśnych z hibiskusem”. Na finał zostawiłyśmy słodką Rooibos Sunrise – „miodową słodycz ostrokrzewu afrykańskiego przełamaną soczystym ananasem”.
Czas oddać głos mamie:
- Green Mint posiada zapach łąki wiosną, połączony z odrobiną mięty i dzikich ziół. Czuć w niej goryczkę charakterystyczną dla dziurawca i szałwii.
- Yerba Mate Lemon z kolei pachnie wyczyszczoną stajnią, dopiero co wyłożoną słomą, i stokrotkami. Z początku jest cierpka i ostra, ale po przełknięciu na języku i podniebieniu zostaje smak świeżego i orzeźwiającego owocu, zielonej cytrynowej trawki. Całość jest bardzo aromatyczna, ale żeby ją docenić, trzeba najpierw przyzwyczaić się do smaku Yerba Mate. Z czym się zgodzę. Ja bowiem Yerby nie piłam nigdy i ta zdecydowanie nie przekonała mnie, by zacząć.
- Mexican Dream niesie nuty zimowe. Od siebie dodam, że bożonarodzeniowe; dla mnie była esencją herbaty typu „grzaniec”. Kojarzy mi się z winem, pierzyną i rozpalonym kominkiem. Jest to ewidentnie rozgrzewająca herbata, zawiera goździki – według mnie również cynamon i imbir – ponadto jest cierpka i ciężka, zupełnie jak wytrawne czerwone wino.
- Ceylon Gold to prawdziwa mocna herbata. Cierpka, pobudzająca, zmysłowa – jak ostry szybki seks.
- Peach Lemon Star jest niezwykle orzeźwiająca i owocowa, doskonale gasi pragnienie. Brzoskwinie i morele wysuwają się na pierwszy plan. Kojarzy mi się z ogrodem w lecie, gdy wszystkie drzewa i owoce na nich są już dojrzałe. Ta herbata smakowała mamie najbardziej, podobnie jak mnie i siostrze, choć żadna z nas dwóch nie czuła w niej brzoskwiń. Ja poczułam cytrynę i jabłka z cynamonem, a siostra słodkie maliny.
- W zapachu Forest Fruits na pierwszy plan wysuwa się karmel lub toffi. Na myśl przychodzą mi dziecięce lata, krówki i czekoladki karmelowe. Herbata ma delikatny smak, a jej kolor jest najładniejszy wśród wszystkich dziś próbowanych. Tu nasze zdanie było zdecydowanie odmienne. Dla mnie napój pachniał owocowymi galaretkami i w tej kategorii zajął pierwsze miejsce wśród dziś testowanych, siostrze zaś smakiem przypominał owocowe gumy.
- Ostatnia herbata, Rooibos Sunrise, smakuje jak zwykła, codzienna herbata. Jest karmelowa, bardzo delikatna w smaku i zapachu. Na języku i podniebieniu pozostawia delikatną, pobudzającą cierpkość. Jeśli garbniki da się poczuć, to w tej herbacie na pewno.
Tak oto dobrnęłyśmy do końca przygody z siedmioma herbatami Richmont. Próbowanie ich w rodzinnym gronie było ogromną przyjemnością i wartością samą w sobie. Podejrzewam, że nawet gdybyśmy wyciągnęły na stół zjełczałe ciastka i strupiałą czekoladę sprzed wieku, i tak bawiłybyśmy się przednio. (Choć wiadomo, ze smacznym produktem zawsze lepiej).
Dziękuję wam za udział w blogowym herbacianym podwieczorku i zapraszam do degustowania w towarzystwie własnej rodziny.
No, po kims musialas w koncu odziedziczyc talent do pisania! A twoja mama opisala te wszystkie herbaty przednio! Jestem pelna podziwu, ja to bym na pewno tak nie umiala ;)
Ale jak teraz przypomniaja mi sie te spotkania rodzinne… Jest tak jak opisujesz, tak tego nie lubie…. Zazdroszcze, ze nie musisz juz tego znosić xd
Zgadzam się :) Obie macie talent :)
A jeśli chodzi o spotkania to w dzieciństwie zdecydowanie wolałam odwiedzać dziadków w inne dni niż Święta. W prawdzie nie było „targania za policzki” ale szum, hałas, krzyki nieco napitych osób po kilku a czasem kilkunastu godzinach stawały się męczące. Do tego dochodziła nuda – bo przecież gówniarze były ignorowane (mam na myśli siebie i siostrę) a nie było sie ukochanym wnukiem babci i dziadka. Po latach zmieniło się to, że już się nie jest tak ignorowanym jak w dzieciństwie a ja całkiem inaczej do tego podchodzę (dziecko trochę inaczej myśli). Trzeba korzystać z takich chwil – chociaż nadal zdecydowanie wolę odwiedzać dziadków, ponieważ zdecydowanie wolę spokój niż taki harmider :)
Racja – mama zaszczepiła we mnie miłość do pisania i czytania. Gen talentu też mam po niej.
Do klasycznych spotkań rodzinnych nic mnie nie przekona. Gwar, tłumy rzadko spotykanych osób i kilka godzin udawania, że się dobrze bawię? Kocham być dorosła i nie musieć na nie chodzić!
Cieszę się, że się podobało :)
Dziękować :)
Twoja mama ma prawdziwy talent :) Moja chyba żadnych smaków by nie odnalazła w herbacie, ona jest z tych odpowiadających „no dobra była” :D A co do herbat to mi chyba podobnie jak Wam najbardziej by smakowała Peach Lemon Star.
A w kwestii spotkań rodzinnych to z dzieciństwa nie kojarzę ich z niczym złym – zawsze było dużo dzieci do zabawy. Z kolei teraz część takich posiadówek jest dla mnie ciężkie do przetrwania i myślę tylko o powrocie do domu, a wszystko zależy od lokalizacji i towarzystwa :P
Na zamierzchłych rodzinnych spotkaniach nie było nikogo w moim wieku. Czasem przyjeżdżało kuzynostwo, ale jak się z kimś przez rok nie widzisz, to zanim znów wejdziecie na wspólne tory, wybija późna godzina i każdy wraca do domu.
<3
Dziś brawo za fajne opisy herbaty dla Twojej mamy:) . Pozdrów ją hihi . Co do herbat ja je uwielbiam mam szafkę jedną tylko na herbaty. Spotkania rodzinne to dla mnie cudne wspomnienia z dzieciństwa. Mój tata ma dużą rodzinne i gdy mieszkaliśmy w Szczecińskim to nasze święta były wspaniałe bo było ok 30 osób na wigilii . Śmiechu i wygłupów z kuzynami co nie miara. Później gdy się przeprowadzimy na drugi koniec Polski już tak fajnie nie było.
Mama czytuje bloga, więc na pewno trafi na pozdrowienia :) Trzydzieści osób na Wigilii mnie przeraża, choć – nie powiem – raz bym chciała w takiej uczestniczyć. Tak na próbę. Może kiedyś trafię na faceta z dużą rodziną.
Podziękowania od mamy :)
:)
Świetny pomysł na rodzinne spotkanie , będę musiała przetestować go na mojej rodzinie ;d Myślę , że może z tego powstać całkiem wybuchowe spotkanie gdy wszyscy zaczniemy wymieniać się swoimi spostrzeżeniami na temat smaków :) A przy okazji , muszę przyznać ,że twój blog jest wspaniały ,naprawdę dobra robota
Wybuchowe spotkanie to będzie, jak zaczniecie omawiać sprawy polityczne albo wymieniać się uwagami na temat religii :P Herbata łączy ludzi i łagodzi obyczaje – polecam :) Za komplement bardzo dziękuję.
No, no – takie recenzje to ja lubię dla odmiany :) Solidnie się przygotowałaś :) A swoją drogą przytoczyłaś mi koszmar rodem i z mojego dzieciństwa, te suto zastawione stoły, „Pani Walewska” i nazbyt głośni goście, ech, nie moje klimaty. Jednak najlepiej spędzam czas w gronie najbliższej rodziny.
Co do herbat to jestem typową „herbaciarą”, kawy ne pije w ogóle, więc pozostała mi w życiu degustacja herbat właśnie. Nie znam tej firmy, ale z chęcią się zapoznam z ich ofertą. Szczególnie ostatnimi czasy lubię herbaty owocowe :) Pozdrowionka :)
Poleć mi jakieś fajne herbatki, może spróbuję. Na co dzień gustuję w zielonym Liptonie.
Twoja mama powinna na serio zająć się testowaniem herbat. Czytając jej słowa, czułam się tak, jakbym właśnie sama skosztowała tych parujących napojów. Brawa dla mamy, była wspaniała!
Spotkania rodzinne… U mnie to zawsze znienawidzone wesela albo pogrzeby, zawsze to samo, w równym stopniu nużące i wkurzające. Moja rodzina (95 % mieszka na wsi/małych miasteczkach i ma swoje mniemanie o tym, jaka powinnam być) po pewnym czasie zaczęła mnie nie lubić. Dokładniej, to po momencie, w którym byłam już tak zirytowana (żeby nie rzec trzeźwa i wkurwiona ciągiem pytań), że powiedziałam na głos: „Szanowni Państwo wybaczą, ale moje studia to sprawa, na którą wpływ mogę mieć tylko ja. Albo mój dziekan. Reszta Państwa może sobie zapamiętać, iż nie życzę sobie (dobitnie akcentowane), żebyście się dopieprzali do moich spraw.”.
No cóż, za bardzo wdałam się w ojca, taka prawda.
Brawa dla tej pani! Serio, świetnie zrobiłaś i w pełni Cię popieram. Znając mój charakter, w podobnej sytuacji zrobiłabym dokładnie tak samo. Na szczęście w wieku studenckim nie chodziłam już na żadne rodzinne imprezy, a i tak licznej rodziny nie miałam.
Rzekomo mam najgorszy charakterek z całej rodziny – wredne, cyniczne, złośliwe, o morderczym spojrzeniu, w dodatku nie toleruję kościoła – moja skrajnie katolicka rodzina nie może mnie znieść. Kiedy przyjechała do nas siostra mojej mamy, i z wielką pretensją w głosie powiedziała, że jej pierworodny syn wziął „ślub w magistracie”… zapadła cisza. Do momentu, w którym mój mózg sobie to przetłumaczył i zaczęłam się śmiać jak szalona, by skwitować to słowami: „nareszcie jeden normalny człowiek w tym katolickim stadku owieczek”. Nienawiść ciotki – dozgonna. Za wszystko inne nie zapłacisz kartą Master Card.
Dlatego nawet już nie dostaję zaproszeń i hej, jestem z tego powodu cudnie szczęśliwa! :D
Po tej historii lubię Cię jeszcze bardziej :D
Dziękuję, brawa przyjęte i wzięte ze sobą na poprawę humoru :)
Michalina – pozazdrościć asertywności – gratuluję i uważam dokładnie jak Ty.
Jestem miłośniczką wszelakich herbat stąd zachwyt mi się udziela czytając te recenzje. Co prawda moje serce bardziej jest przy kawie, ale i dobrą herbatą nie pogardzę nigdy. Nie lubię jedynie takich mocno perfumowanych, ale to się tyczy właściwie wszystkiego – zapachów do domu czy kosmetyków, bo boli mnie od tego głowa. Lubię nietypowe rozwiązania i niebanalne mieszanki – ostatnio widziałam herbatę, którą nazwałabym ,,na bogato” bo o smaku szampana i truskawek. :D
O kurde, napiłabym się takiej :D A z perfumowanych NIE POLECAM Loyda – fuj.
Ja nie miałam takich koszmarów z dzieciństwa.
Co do herbaty to większość z nich jest bardzo zdrowa. Niektóre zawierają więcej polifenoli (substancji biologicznie czynnych, które walczą z wolnymi rodnikami, czyli w skrócie przeciwdziałają nowotworom, chorobom serca, oznakami starzenia …) niż wino. My jako społeczeństwo nie spożywamy dużo herbat porównując np. do Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że Twój post i mój komentarz pozwoli się ludziom zastanowić nad tym, że pod nosem mają mnóstwo zdrowych rzeczy a tak rzadko z nich korzystają.
Cudny, kompetentny komentarz :) Ja piję jedną herbatkę dziennie, więc mam nadzieję, że raczysko mnie nie dopadnie.
Po tym jak spróbowałyśmy herbaty z dodatkiem anyżu i lukrecji, która nam bardzo zasmakowała już żadnej herbaty się nie boimy :D :D Wszystkie byśmy z chęcią spróbowały a chyba najbardziej to pierwszą i drugą Green Mint i Yerba Mate Lemon :)
Z anyżem i lukrecją, boże, nie.
hahaha Olga a wiesz,a że ja zrobiłam taki sam wieczorek ale z kawami?! Najpierw z rodzinką, a pózniej z koleżankami.
Ogólnie mamy swoje wieczorki recenzenckie 1-2 razy w miesiącu, gdzie pokazuję im swoje sbiory i pozwalam wybrać kilka do degustacji, które potem opisuję na glogu ale często sprawdzam czy im smakuje tak samo jak mi czy cos jest totalnie niezjadliwe
a mama ma wielki talent, super porównania i czyta się to z prawdziwą przyjemnością
Ja chyba też muszę wprowadzić stały rytuał degustacyjny, bo to bardzo fajna sprawa :) Z drugiej strony czekolady wolę jeść na osobności. Raz, że nie lubię się dzielić, dwa, że mnie obecność innych wtedy wkurza.
ale to zawsze można zostawić kawałek na recenzję na pózjniej (ja tak robie) :) Tylko opakowanie wcześniej fotografuje :D
Ale to nijak nie odpowiada na mój punkt 1 i 2 :P No way. Blogowe degustacje pozostaną moje.
Dziękuję za dostrzeżenie mojego talentu :)
Wspaniały wpis! Rewelacyjnie się go czytało, aż poczułam klimat tej rodzinnej degustacji i aromat herbat…
Wiesz, że ja Tobie zazdroszczę wszystkich degustacji z Mężem :)
Będąc małym, często „prosi się” rodziców o pomoc w odrobieniu pracy domowej.
– Maaaamaaa, wwwweź mi to wytłumacz, ja nic nie rozumiem.
– Ok, zobacz, to jest tak….
(…)
Mija 30 minut, a to nasza rodzicielka/ tata/ brat (w domu z familijnego serialu) dzierży długopis w ręce, rozwiązując łamigłówkę do końca.
– Teraz już rozumiesz?
– Taaaaak, no pewnie! Wszystko jest jasne! Czy mogę już włączyć komputer i pograć?
– A nie masz nic więcej zadane?
– Nie, to wszystko.
– Ok, Możesz.
Jakoś tak mi się skojarzyło [wredna ikonka]. Piątka dla mamy. Zwłaszcza za siano, które momentalnie skojarzyło mi się z dzieciństwem. I potem ten krzyk, gdy wieczorem trzeba było się wyszorować, a człowiek cały wieczór skakał po stajni. Zadrapań od cholery.
Choć sam w 99,9999% przypadków herbacianych piłem ścierwo, albo coś sygnowanego na luksusowe, to Rooibosa akurat lubię bardzo. Jest taki… no właśnie, karmelowy. Mimo, że może nie posiadać dodatków typowo deserowych. Pecach Lemon – w drugiej kolejności. Ale w nim obawiałbym się (może niesłusznie, ale co?! mogę zarzucić coś bezpodstawnego, nie? ;) ) takiego standardowego smaku herbaty z saszetki. Umysł i jęzor już mi tym przesiąkł zwyczajnie.
Łe, takie sytuacje z dzieciństwa to nie u mnie. Dopiero gdzieś tam na wyższych etapach, jak wjechała chemia i fizyka, potrzebowałam realnej i wielkiej pomocy. Tylko że wtedy nie pomagała mama, bo ona ze ścisłych taki sam kołek jak ja :P
Sianko też nie moje klimaty. Ja przychodziłam brudna od piachu, ziemi, owoców z drzew i orzechów (to ostatniej najgorzej, bo orzech ze skóry schodzi przez ponad tydzień).
Sianko, nie twoje klimaty? A jak jeździłaś na koniach, to Twoim marzeniem było, że jak dorośniesz stworzysz dla siebie perfumy o zapachu stajni.
;)
Już wiadomo po kim córcia odziedziczyła talent do pisania :D
Może i jestem jakaś dziwna, ale nie przepadam za herbatami, pijam dwie w tygodniu, do śniadania w weekend, ograniczam się do gorzkiej Earl Grey z liptona i to w zupełności mi wystarcza XD
Czemu w ogóle pijesz, skoro nie lubisz? :D Ja parę lat temu też rzadko sięgałam po herbatę, ale odkąd nie mogę pić kawy, oddałam serce zielonej herbacie.
Dziękować za dostrzeżenie talentu :)
Genialny wpis! WOW Olgo jestem absolutnie pod wrażeniem i pełen podziwu! Świetna kompozycja, wspaniałe opisy i przecudowny monolog Twojej Mamy! Sam od kilku tygodni ewoluowałem na miłośnika herbaty, ale nadal tkwię w czarnym Assamie, więc czytając to co Twoja Mama ma do powiedzenia na temat innych herbat odczuwam jedynie ogromną chęć do sięgnięcia po inne gatunki i smaki. Nie myślałem, że kiedykolwiek to napisze, ale nie umiem się opanować… Wzbudziłaś moje pragnienie… Pobudziłaś pożądanie i zmysły! Pragnę Ceylonu, pałam rządzą do Roibosu i choć ma za sobą nieskuteczną degustację Yerby, to puszczam w niepamięć ten nieudany przelotny romans i wczytując się w zawarte we wpisie słowa pragnę znów zanurzyć w niej swe usta i dać się opleść jej cudnym aromatem! Aż dostałem zadyszki! :D A ta kna marginesie to wspaniałe zdjęcia. Podkreślają urok tego spotkania i jego wykwitną atmosferę :D P. S. I naprawdę nie było narzekania??? Co tez herbata robi z ludzi :D
Przepraszam za błędy : Poniosło mnie :D
Przekażę mamie, żeby wpisała sobie Twój pochwalny komentarz do CV ;) Dziękuję za uznanie w imieniu nas obu. Narzekała głównie moja siostra, ale przyszła na sam koniec, jak herbaty były już zimne i przeszłe szczurem (czyt. saszetką herbacianą).
Jestem zachwycona i urzeczona wpisem. Czuję ciarki na plecach i gęsią skórkę, jak młoda pensjonarka. ;) A jeśli chodzi o Yerbę, to jest pyszna i daje o wiele większego „kopa” niż kawa. Natomiast faktem jest to, że trzeba przyzwyczaić się do jej smaku U mnie trwało to ponad 2 tygodnie. Teraz, nawet jeśli pijam ją okazjonalnie, to nie czuję już smaku nieumytej stajni, która mi towarzyszyła na początku. W tej chwili jej smak podzieliłabym na 3 nuty – jak w perfumach. Nuta głowy, to łąka latem, tuz po świeżo skoszonej trawie. Nuta serca, to dziewczyna biegająca bosymi stopami, w długiej, białej sukience po łące, w wianku ze stokrotek. Nutą bazową są zaś odgłosy koników polnych i widok latających motyli i biedronek (wiem Ola, że ich nienawidzisz – wybacz więc, ale taki to smak ;))… Tak to jest głębia smaku klasycznej Yerby. Zapraszam i polecam – mam Oli ;)
Po tych biedronkach już nigdy nie spróbuję Yerby, dzięki!
Po przeczytaniu tego posta naszła mnie ogromna ochota na herbatę (nie wiem czy to coś specjalnego bo mam coś w rodzaju herbaty zamiast krwi) Te herbaty tylko zachęcają, jejku.
A jaka herbata płynie w Twoich żyłach? ;>
Nie umiem zdecydować, ale to będzie chyba czarna z sokiem malinowym babci i imbirem. A oprócz tego rumianki, mięty i melisy i zielona ( z ananasem albo wiśnią)