Życie składa się z dobrych i złych chwil… a w moim przypadku również z licznych chorób, które niby można zaliczyć to złych chwil, z drugiej strony gdyby nie one, nie mogłabym rozpocząć na blogu chorobowego cyklu, którego tworzenie sprawia mi radość. (Nie możesz czegoś zmienić? Pokochaj to!)
W trakcie trwania choroby nie są przyjemne i dlatego robimy wszystko, żeby się ich pozbyć. Za to kiedy już miną, chętnie dzielimy się doświadczeniami. W Polsce wręcz chwalimy się tym, co nas dopadło. Rozmowy o chorobach stanowią jeden z ulubionych tematów Polaków, którzy przekroczyli pewny wiek (AKA są starymi piernikami). Mnie do pewnego wieku jeszcze trochę brakuje, ale nadrabiam podatnością na uszkodzenia.
Jeśli ominęliście poprzednie części opowiadań chorobowych, zachęcam do nadrobienia zaległości:
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #1
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #2
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #3
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #4
- Choroby, urazy i dolegliwości – Story of My Life #5
Jak zwykle życzę miłej zabawy!
Drzazga pod paznokciem
Istnieją choroby i dolegliwości, które uważam za przeciętnie lub minimalnie upierdliwe, w związku z czym – gdybym musiała – mogłabym się z nimi zmierzyć i wiem, że dałabym sobie radę. Mam na myśli kurzajki, kręcz, rozwaloną skórę, złamaną kończynę czy oderwany paznokieć. Są jednak i takie, z którymi nie chcę mieć do czynienia nigdy więcej. Doskonały przykład to drzazga pod paznokciem.
Drzazgi pod paznokciem dorobiłam się w drugiej klasie podstawówki, tuż po przywiezieniu z Karpacza mojego drugiego psa (był przywiązany do drzewa w lesie, paskudna historia). Ponieważ pierwszy pies zginął przejechany przez nieletniego (!) sąsiada z ulicy obok, bałam się, że to samo spotka drugiego. Pewnego dnia, gdy Aza chciała wybiec z ogródka na ulicę przez niedomkniętą furtkę, wystrzeliłam ręką w kierunku obroży i elegancko przejechałam paznokciami po drewnianej furtce. Niby nic, a jednak.
Trwająca kilka sekund operacja mająca zapewnić bezpieczeństwo ukochanemu psu kosztowała mnie długą drzazgę wbitą głęboko pod paznokieć środkowego palca. Drewniana dziadówa nie chciała wyjść od naciskania, namydlania ani niczego mało bolesnego. Ku mojej rozpaczy skończyło się na tym, że tato – jest chirurgiem, więc od lat zawodowo torturuje ludzi – przyniósł z pracy długie pincetopodobne coś i przez kilka wieczorów z rzędu wyciągał mi drzazgę po kawałku, a ja darłam się jak obdzierana ze skóry żywcem, płakałam i wyrywałam rękę. Co istotne, każde wsadzenie pincety między skórę a paznokieć wymagało wcześniejszego rozerwania ich i zrobienia miejsca na metalowe narzędzie. To był koszmar.
Ospa wietrzna
Są choroby, które przeżyć trzeba. Kiedy w przedszkolu wybuchały epidemie różyczki, świnki i ospy wietrznej, mama z premedytacją posyłała mnie do owego roju os, żebym się zaraziła i jak najszybciej miała problemy z głowy. (Albo po prostu miała radość z tego, że cierpię chorobowe katusze).
Przechorowałam różyczkę i świnkę, jednak ospą wietrzną uparcie nie chciałam się zarazić. Wszyscy byli pewni, że jestem odporna, i tyle. Choroba jednak w końcu mnie dopadła. Nadciągnęła… w pierwszej klasie liceum, kiedy zarodek nieszczęścia przyniosła do domu chodząca wówczas do przedszkola siostra.
Pierwszy bąbel odkryłam w Nowy Rok, gdy obudziłam się po imprezie sylwestrowej u ówczesnego chłopaka. Nie wiedziałam, co to takiego, dlatego go zdrapałam (mam bliznę do dziś – jest na lewej skroni). Drugi bąbel wyskoczył na ramieniu i też go zdrapałam. Minęła godzina, a ja miałam coraz więcej bąbli i wiedziałam już, że to ospa wietrzna. Zanim wróciłam do Wrocławia – chłopak mieszkał pod Poznaniem – zdążyłam zarazić szwagra, który przeszedł w dzieciństwie wiatrówkę, więc dopadł go półpasiec.
Płomień w przełyku
Na wiele lat przed chorobą wrzodową – dokładnie w trzeciej klasie gimnazjum, na domiar złego na balu pożegnalnym – dopadła mnie kilkudniowa dolegliwość, przez którą nie mogłam jeść ani pić. W przełyku na wysokości mostka wzniecił się pożar, którego nie potrafiłam ugasić. Jak tylko próbowałam coś przełknąć, płakałam z bólu. Pomagała wyłącznie zmrożona woda i to właśnie dzięki niej przetrwałam mordercze dni.
Jeśli dobrze pamiętam, choroba trwała zaledwie trzy dni. Jestem ekstremalną niefarciarą, że przytrafiła się akurat wtedy, kiedy miałam bal gimnazjalny. W wynajętym klubie stylizowanym na statek było kilka stołów zastawionych wspaniałym jedzeniem. A ja nie byłam w stanie schrupać nawet paluszka.
Zmasakrowane ucho
We wpisie poświęconym modzie i urodzie wyjaśniłam, że nie przepadam za biżuterią inną niż symboliczna (od kogoś lub po kimś). Pierścionki i bransoletki uważam za niewygodne i niepraktyczne, dlatego jeśli nie wymaga tego okazja, nie noszę ich. Mam jednak słabość do wielkich wiszących kolczyków, co prawdopodobnie wynika z mojej historii. Im są większe i lepiej widoczne, tym bardziej mi się podobają.
Większości (?) dziewczynek mamy przebijają uszy, gdy są małe. Przynajmniej kiedyś tak się robiło. Moja mama natomiast wyszła z założenia, że jak podrosnę i będę chciała nosić kolczyki, zadbam o to sama. Tak też się stało, tyle że zamiast pójść do specjalisty, w gimnazjum poprosiłam o przebicie uszu koleżankę. Zrobiłyśmy to moimi zaostrzonymi pilnikiem złotymi kolczykami z komunii.
Pierwsze przebicie się nie przyjęło. Uszy spuchły i ciągle sączyła się z nich ropa. Po ponad miesiącu łudzenia się, że przejdzie, dałam za wygraną. Drugie podejście zrobiłam po roku (?), niestety z tym samym skutkiem. Mało tego, w lewym uchu wytworzyła mi się przetoka i wkładając kolczyk nową dziurką, mogłam go wyjąć starą – w płatku ucha miałam jedną wielką ropno-skórną miazgę. W końcu musiał interweniować tato, bo z tyłu lewego płatka wyrósł mi krwisto-ropny bąbel wymagający przebicia.
Trzecie – a może czwarte lub piąte… już sama nie wiem – przekłucie miało miejsce u kosmetyczki. (Wtedy mało kto wiedział, że pistolety do przebijania uszu rozrywają ciało i wcale nie są dobre). Te kolczyki również musiałam wyjąć. Dopiero na studiach udałam się do piercerki (Red Lipstick Monster), która przekłuła mi uszy wenflonem. Na zagojenie ran, u normalnych ludzi trwające od miesiąca do trzech, czekałam ponad rok (!), zresztą nawet wtedy nie mogłam nosić długich kolczyków, bo puchły mi płatki.
Dopiero teraz – piętnaście lat od pierwszego przekłucia uszu – jestem w stanie nosić długie i ciężkie kolczyki bez szkody dla dziurek. Na lewą muszę uważać i zawsze będę musiała (tam był krwisto-ropny bąbel). Z tyłu płatków widać szare blizny po wszystkich przekłuciach, których doświadczyłam. Myślę, że kocham kolczyki właśnie przez to, ile się wycierpiałam i jak zdeterminowana byłam, żeby móc je nosić.
Bolesne upadki
Kiedy ktoś podejmuje głupie decyzje lub robi nieprzemyślane rzeczy, mówi się, że upadł na głowę. W moim przypadku przykry moment romansu głowy z podłożem rzeczywiście miał miejsce. Kiedy byłam w podstawówce, często bawiłam się z koleżankami na trzepaku. Któregoś dnia nie wzięłam pod uwagę faktu, że o ile skóra owinięta dookoła metalu trzyma się całkiem nieźle, o tyle materiał ubrania się ślizga.
Jak zwykle postanowiłam powisieć głową w dół. Wlazłam na trzepak w długich spodniach, złapałam zagiętymi nogami o rurę, zwiesiłam się i… poleciałam czubkiem głowy na asfalt. Ludzie, nie macie pojęcia, jak to boli! Nie raz wywaliłam się na lodzie na kość ogonową, potknęłam się i przewróciłam na ramię czy wyrżnęłam plecami o ziemię (to akurat jest niebezpieczne z innego powodu, o czym pisałam w pierwszej części cyklu). Żadna z tych rzeczy nie boli tak, jak upadek głową na twardą powierzchnię.
Co do upadków, w tym roku zaliczyłam jeszcze jeden niefortunny. Byłam na sesji zdjęciowej, na której musiałam wejść na mur budynku (ruiny) i stanąć w dziurze po oknie. Fotograf zaoferował pomoc podczas schodzenia. Ponieważ jednak jestem Zosią Samosią, uznałam, że zeskoczę sama. Jedną stopą zahaczyłam o mur, więc żeby nie upaść, musiałam dobrze wylądować na drugiej. I wylądowałam, tyle że na wyprostowanej. Ból, jaki powędrował od stopy do uda, sprawił, że na moment zapomniałam, jak się nazywam. Zanim ruszyłam z miejsca, musiało minąć kilka minut, bo nie byłam w stanie przesunąć nogi.
***
Po raz piąty już zachęcam was do dzielenia się swoimi nieszczęśliwymi przeżyciami, chorobami i dolegliwościami wszelkiej maści. Spadliście na głowę? Skoczyliście na wyprostowaną nogę? Dorwała was spóźniona choroba wieku dziecięcego? Dajcie znać!
Drzazga pod paznokciem brzmi jak najgorsza scena z horroru :o nie znoszę, jak mi się wbije drzazga chociaż w czubek paluszka, a pod paznokieć? Koszmar! :<
Co do domowych sposobów radzenia sobie z urazami, pamiętam że zawsze jak miałam jęczmień na oku to tato mi zawiązywał sznureczek na palcu. Nie mam pojecia jakim cudem ale to działało i mi przechodziło ;p
Ospę na szczęście przeszłam dość wcześnie, bo już w przedszkolu. Ale nigdy nie miałam różyczki ani swinki. A co z tym chłopakiem z półpaścem? Wyszedł z tego potem?
Kolejna scena rodem z najgorszego horroru – jesteś na imprezie pełnej pysznego jedzonka i nie możesz nic zjeść… Masakra :((
Ja miałam uszy przebijane pistoletem gdzieś w podstawówce. Samo przebicie nie było źle, ale potem też miałam problemy z ropiejącymi uszami. Bolało tak bardzo, że nie moglam wyciągnąć sobie tych kolczyków ze stali chirurgicznej. Jak już się udało to równie mocną katorgą było wkładanie kolejnych kolczyków. Przez długi czas moglam nosić tylko te chirurgiczne albo złote, bo od innych znowu mi ropiało ucho. Dopiero gdzieś w gimnazjum wszystko się uspokoiło i mogę nosić wszystkie kolczyki. Po Twoich opisach uszu nawet nie chce sobie wyobrażać jaki to był bol, skoro mnie taka mała ropka bolała to co dopiero taki bąbel :o
Auć, ten upadek w głowę też brzmi okrutnie. Stało Ci się po tym coś poważnego? Musiałaś jechać do szpitala? Ja kiedyś wyrżnęłam w potylicę (poślizgnęłam się na podłodze w domu), ale trochę pobolało i mi przeszło. Innym razem w głowę uderzyłam się jak jechalam samochodem, wpadliśmy w poślizg (w zimę) i dachowalismy, ale byłam w takim szoku że tego nawet nie poczułam.
No i jeszcze ostatni akapit – ta noga była cała? To tylko chwilowy ból czy coś sobie zwichnęłas? :/
No to lecimy po kolei:
1. Sznureczek na palcu działa na jęczmień tak samo dobrze, jak oddychanie na gorączkę. Jak będziesz kiedyś chorować, przetestuj ten sposób. Oddychaj, a po paru dniach ból przejdzie.
2. Nie wiedziałam, że można nie mieć „chorób wieku dziecięcego”. Wiem za to, że niektórzy przechodzą je bezobjawowo. Niestety nie ja. Co do półpaśca, to choroba podobna do ospy wietrznej. Leczenie nie jest trudne. Tylko objawy są upierdliwe, bo kto lubi przez kilka tygodni być pokryty bezdusznie swędzącymi bąblami, których nie wolno podrapać? :P
3. Przebijanie uszu pistoletem jest złe. Zapewne jeszcze nie wszyscy o tym wiedzą i nadal uskutecznia się rozrywanie ciała za pieniądze.
4. Nawet nie powiedziałam mamie o upadku, a co dopiero pojechać na wizytę do szpitala. Wolę, jak samo przechodzi :P
5. Współczuję dachowania, a jednocześnie zazdroszczę. Od lat marzę o tym, żeby jechać w autobusie albo tramwaju, który się wywali. Dziwne? Pewnie tak.
6. Z nogą nic mi się nie stało. Parę dni lekko utykałam, potem momentami czułam ból (ale miałam go gdzieś i codziennie skakałam na trampolinie). Sprawa definitywnie skończyła się po ok. 3 tygodniach.
Moja mama też nie zaprowadziła mnie na przebijanie uszu, gdy byłam mała, więc namówiłam ją na pójście do kosmetyczki w okresie podstawówka/gimnazjum. Uszy miałam przebijane 2 albo 3 razy i nie mam już żadnego śladu po dziurkach. Za pierwszym razem kolczyk wypadł mi na wakacjach na plaży i nie mogłam, go znaleźć w piasku. Po 4 dniach i powrocie do domu okazało się, że dziurka prawie całkowicie zarosła. Za drugim razem jedno ucho lekko mi zaropiało, więc wyjęłam kolczyk, a po 2 dniach znów nie mogłam go włożyć do dziurki. Trzeciego razu (jeśli w ogóle był) nie pamiętam. Bardzo chciałabym nosić kolczyki, ale jestem już zrezygnowana. Może to wina niewłaściwego przebijania (pistoletem), ale uznałam, że moje ciało po prostu czegoś takiego nie przyjmie, bo nawet gdy miałam kolczyki i nie „poruszałam” nimi w dziurkach kilka razy dziennie to obrastały one skórą, a wyciąganie ich połączone z rozrywaniem naskórka było bardzo nieprzyjemne.
Jeśli chodzi o pozostałe choroby i urazy, to nie przeżyłam czegoś takiego, ale współczuję Ci.
Zdaje się, że Twoje ciało zachowuje się wprost odwrotnie do mojego. Moje rany goją się milion lat. Czy skaleczenia zrastają Ci się równie szybko jak dziurki w uszach? Btw, przypomniałaś mi, że mnie też zdarzyło się zgubić kolczyk w procesie gojenia rany. Miało to miejsce w wakacje między drugą a trzecią klasą gimnazjum na imprezie urodzinowej mojego ówczesnego chłopaka. Na szczęście jego mama dała mi swój kolczyk, więc rano go wsadziłam, żeby dziurka nie zarosła. Przypomniałam sobie również ból i mlaszcząco-chrzęszczący odgłos wpychania kolczyków do niezagojonych dziurek, kiedy płatki są spuchnięte i zaropiałe. Nie przypuszczałam, że nadal mam to w pamięci.
Kompletnie nie pamiętam, że na Balu miałaś taką aferę w żołądku ;o
Ja niestety pamiętam :'(
A ja nie miałam żadnej zakaźnej choroby dopadającej dzieci, chociaż od drugiego roku życia chodziłam do przedszkola. Nie wiem, jak ja się uchowałam, ale teraz, gdy mam kontakt z kimś z ospą, to od razu wszystko mnie swędzi :P
Z trzepaka czy drabinek zdarzyło mi się kilka razy spaść, ale najgorszy skutek tego jaki pamiętam to krwotok z nosa, więc w sumie nic strasznego sobie nie zrobiłam, na głowę nigdy chyba nie upadłam. Najwięcej chyba się nawywracałam na rolkach, jak trenowałam różne triki (oczywiście bez ochraniaczy, bo mnie one uwierają :P).
A o przekuciu uszu zadecydowałam sama, chyba w okolicy 3 klasy podstawówki i poszłam w tym celu do kosmetyczki. Moja jedna ciocia nie mogła przeboleć, że ja tak długo nie mam przekutych uszu i odkąd pamiętam, próbowała mnie zaciągnąć na przekucie, obiecując różne nagrody i w sumie sama nie wiem, czemu nie zrobiłam tego wcześniej. Nic mi się w uszach nie paprało na szczęście i do tej pory mam drożne dziurki bez przetok ;)
Z ospą wietrzną nie ma żartów. Słyszałam, że jak dopadnie kobietę w ciąży, robi się groźnie. Jeśli masz w planach wydanie na świat potomstwa, better idź do przedszkola i poprzytulaj chorujące kilkulatki :P
Nigdy nie miałam porządnego krwotoku z nosa. Dwa lata temu w Sylwestra trochę mi poleciało, ale miałam problem z zatokami i pewnie coś tam sobie wzięło i pękło. Zawsze chciałam przeżyć krwotok z nosa i zemdleć. Tych dwóch doświadczeń brakuje w mojej chorobowej kolekcji.
Na razie nie mam takich planów, ale jak mi się zmieni, to się zaszczepię. A gdyby ciąża przytrafiłaby mi się nieoczekiwanie, to chyba zamknę się w domu na cały ten czas, biorąc pod uwagę, że nie miałam nawet świnki (bo na różyczkę to chyba byłam szczepiona :P), tyle chorób czyha wokół :P
Krwotok z nosa to nic emocjonującego, a zemdlenia też nie przeżyłam i jakoś nie czekam na to zdarzenie szczególnie :P
Jeśli chodzi o zwykłe skaleczenia, to nie mam tyle szczęścia i raczej goją się u mnie w normalnym albo nawet wolnym tempie. Jednak ostatnio miałam na dłoni poparzenie II stopnia i zagoiło się ono zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę to, że musiały zejść mi pęcherze i odrosnąć skóra. Teraz nie mam nawet blizny.
Przepraszam. Miałam to wstawić pod Twoją odpowiedzią na MÓJ komentarz, ale coś mi się przesunęło. ;D
Czyli po prostu Twoje uszy są złośliwe. Proponuję nie nosić czapki zimą. Jak odmarzną i popękają, od razu poprawią zachowanie i zaczną Cię słuchać!
Co zrobiłaś z łapką?
Z tymi urazami, których nie chciałabyś doświadczyć nigdy więcej: czujesz, że może tak być, że coś odebrałaś tak strasznie np. ze względu na wiek? Np. z drzazgą pod paznokciem dziś mogłoby być mniej strasznie, hm? Niee, droczę się. Jak to sobie wyobraziłam, aż mnie ciary przeszły.
Świnki i różyczki nie miałam, ospę tak – w zerówce. I też… wszyscy w klasie przechorowali, mi nic nie było, aż tu nagle… Na sam koniec mnie wzięło. Mam dużo blizn.
Ogień w przełyku przypomniał mi moje uczucie, że coś tkwi mi w przełyku. Okropność. To jest coś, czego nigdy nie chciałabym znów doświadczyć. To jeszcze gorsze od połkniętej ości.
Nigdy nie rozumiałyśmy z Mamą tego kolczykowania małych dzieci. Wprawdzie z różnych powodów, ale obie jesteśmy przeciw. Współczuję z tym przekluciem. Ja cieszę się, że takie rzeczy dobrze znoszę. I kocham swoje kolczyki, i ten w uchu, i na twarzy (choć kiedyś myślałam, że będą niewygodne czy coś).
Takie spadanie… O kurde. Ja jakoś nigdy na trzepaki nie wlaziłam (a to za wysoki, a to coś tam). Starczy mi, że ojcu z nosidełka wypadłam na chodnik, haha. Ja jednak tego oczywiście nie pamiętam.
To może nie upadek, ale też ze wspinaczką sytuacja związana. Otóż Mama schowała cukier w kostkach nad lodówką, w wiszącej wysoko szafce (myślała, że nie widzę). Około 4-5 letnia ja jednak przy najbliższej okazji tam zaczęłam wchodzić. Szafka otwierała się ciężko, była na magnes. Jakoś zaparlam się za lodówkę i… Odleciałam do tyłu razem z drzwiczkami szafki, waląc się kantem w… Skroń (prawie?). Lała się krew. Mało pamiętam, Mama o wiele więcej. Ponoć myślała, że umrze, jak zobaczyła mnie leżącą ze strużką krwi, spływającą po twarzy.
Mam nadzieję, że się droczysz! Wiele bólu przeżyłam z uwagi na częstotliwość i szeroki wachlarz chorób oraz urazów. Drzazga pod paznokciem spokojnie należy do TOP 5. Tzn. nie sama drzazga, tylko wyciąganie.
Blizny od drapania? Dzieciakowi trudniej się powstrzymać, bo nie myśli o tym, że zostanie potworem Frankensteina. Tobie mimo blizn udało się zachować urok. Wszystko dzięki czekoladom!
Nigdy nie połknęłam ości tak, żeby się zatrzymała. Z uwagi na przebyte gastroskopie bardzo, bardzo nie chciałabym, żeby ktoś znów musiał mi wjechać jakimś dziadostwem do przełyku czy brzucha. Gastroskopia też jest w TOP 5 koszmarów medycznych.
Ty wypadłaś z nosidełka, ja z wózka. Tośmy się dobrały!
Łuk brwiowy jest baaardzo ukrwiony. Podziwiam Cię, że nosisz kolczyk. Jak myślę o tym, że mogłabym sobie zrobić kolczyk w brwi albo pępku – ten drugi wydaje mi się wieśniacki, więc odpada – od razu mam wizję, że za szybko wkładam albo ściągam bluzę i go wyrywam. Taki sam strach czuję w komunikacji miejskiej, kiedy noszę duże koła w uszach. Mam wrażenie, że albo ktoś się potknie, albo psychopata specjalnie pociągnie i rozerwie mi ucho. Brr.
Tylko że ja już jako dziecko wiedziałam, że blizny mi zostaną. I w moim chorym umyśle powstała dziwna myśl, że chcę, by zostały. Np. nigdy nie drapałam, gdy mnie komar dziabnął.
Ja raz połknęłam wielką, twardą i ostrą ość w 77Sushi. Dusiłam się i dławiłam, charczałam, ojciec prawie krzyczał na mnie, że lepiej „przepchać” ryżem czy coś, dopytywał „czy już poszło?”,. Miałam jakieś dziwne poczucie oderwania od rzeczywistości, zaczęłam odsuwać krzesło, kaszląc itp. coraz gorzej. Przyszła kelnerka z uśmiechem: „czy coś się stało?”, ja zaczęłam łapać się za gardło i już naprawdę nie mogłam, myślałam, że umrę. Ojciec wstał i powiedział coś chyba o wodzie, długo trwało, nim kelnerka się po nią łaskawie ruszyła. Dziwne to było, miałam poczucie oderwania od rzeczywistości – że nikt nie widzi, że nie jest ok?! A jednocześnie było mi strasznie wstyd przez dźwięki, jakie wydaję. Potem piłam wodę, jak szalona, a ość dalej stała. Postanowiłam ją przepchnąć, jedząc odłupany z jednego kawałka uramaka ryż, kelnerka była zdegustowana, a ojciec zaczął dyskutować, że w rybie była ość. Gdy ryżem i wodą jakoś opanowałam sytuację, oddaliła się. Z części kawałka, którą udało mi się wycharczeć wyciągnęłam dwie gigantyczne ości. Po jakimś czasie kelnerka przyniosła rachunek, oczywiście pełna informacja, że woda doliczona do rachunku, bla, bla. „Smakowało państwu?”, jak gdyby nigdy nic.
„Taa, zwłaszcza dławienie się ością było super”.
A jak, z tym doborem – i wszystko jasne!
Łuk brwiowy ukrwiony? Jakoś o tym nie pomyślałam i przy tym kolczyku ani kropelki krwi nigdy nie było. Wiesz, trochę ten lęk, że zaczepię jest, ale ja miewam różne dziwne lęki, przeważnie o kolczyku zapominam i jakoś nie mam z tym problemu. W pępku bym za to nigdy nie zrobiła (też wydaje mi się wieśniacki, ale nawet nie o to chodzi), bo to takie „miejsce-AŁA”. Pewnie bym się czuła, że wlezie mi do brzucha. Nigdy nie zrobiłabym też kolczyka w nosie – ale to z powodów praktycznych – za straszny smarkacz (niestety nie w kwestii wieku) ze mnie.
O, zawsze się boję, że mi ktoś / coś urwie ten wiszący, co mam w uchu. Ostatnio miałam sytuację w tramwaju, że ktoś się przepychał i plecakiem zahaczył mi o słuchawki, prawie mi je ściągając i pociągnęły za kolczyk właśnie. Ale na szczęście nic się nie stało. Tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie są beznadziejni, taranując mnie.
Cóż za okropna sytuacja z tym shushi!!! Po pierwsze nie powinniście dostać rachunku za posiłek, a tym bardziej za wodę. Po drugie powinniście złożyć skargę do zarządu sieci. Po trzecie… ość w sushi?! Kto tam pracuje? :| Sushi 77 to moja ulubiona knajpa sushi. Gdyby spotkało mnie w niej coś podobnego, w życiu bym nie wróciła. I pewnie na długo miałabym uraz do potrawy.
Mnie również parę razy ktoś wyrwał słuchawkę z ucha. Raz za to byłam świadkiem sytuacji, w której młoda dziewczyna wysiadała z autobusu, zahaczyła słuchawkami o rurkę i wyrwały się z telefonu. Niestety drzwi się zamknęły i słuchawki zostały na podłodze. Na szczęście były zupełnie zwykłe.