W niewielkim mieszkaniu na piątym piętrze zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko wąski księżyc i nieliczne gwiazdy sprawiają, że kiedy wyciągam przed siebie dłonie, mogę dostrzec ich kontury. Może to i lepiej. Myślę, że pod osłoną nocy jestem odrobinę mniej widoczna. Wiem, że nadal mnie obserwują.
Zostałam sama. Przez otwarte okno do mieszkania wpada mroźne zimowe powietrze. Zapomniałam je zamknąć po tym, jak wychyliłam głowę i skierowałam wzrok w dół, modląc się, by moja obawa nie okazała się prawdą. Ale to była prawda. Wiedziałam o tym, zanim weszłam do większego pokoju. Wiedziałam, odkąd w mieszkaniu niespodziewanie spadła temperatura. To musiała być wina otwartego okna. A okno mogło zostać otwarte tylko w jednym celu.
Chociaż mój strach był wielki i wcale nie malał z upływem czasu, nauczyłam się z nim żyć. Stał się czymś w rodzaju kolejnej warstwy skóry, dodatkowych włosów rosnących między moimi, niechcianej narośli czy znamienia. Mama nie potrafiła zrobić tego samego. Może gdybym nie zostawiła jej samej w pokoju, nie zrezygnowałaby z siebie. Nie skoczyłaby ciemnym wieczorem prosto w zimowy mróz.
Z sercem w gardle podeszłam do starej plastikowej framugi. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z miarowego rytmu wystukiwanego przez uchwyt okienny obijający się o ścianę i delikatnego dzwonienia szyby. Spojrzałam przed siebie, potem w dół. Czerń spowiła niemal całe osiedle. Trudno było dostrzec cokolwiek poza nieprzeniknionym mrokiem. Nie miałam szans zobaczyć, co znajduje się kilka pięter niżej na zmrożonym trawniku.
A leżał tam ślad po mamie. Nie ona, nie jej ciało, lecz same kolory ubrań wsiąknięte w podłoże niczym cienie osób zmarłych podczas wybuchu bomby jądrowej w Hiroszimie. Nie było ani kropli krwi. Dookoła głowy znajdowała się jedynie duża, nieregularnych kształtów biała plama przypominająca rozlane mleko. Musiała powstać, gdy czaszka rozbiła się o zmarzniętą twardą ziemię. Poza tym okolica nie nosiła żadnych znamion cierpienia, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Z bólem pomyślałam, że za kilka godzin pierwsze osoby wstaną i jak co dzień pójdą do pracy.
Klęknęłam obok śladu po mamie. Bałam się go dotknąć. Zakryłam twarz dłońmi i bujałam się do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu. Przez palce przesączały się łzy, których dawno nie widziałam. Życie w ciągłym, momentami paraliżującym strachu sprawiło, że zaczęłam sądzić, iż nigdy więcej nie będę płakać, odczuwać smutku, żalu ani tęsknoty. Kiedy ciałem włada nieustające przerażenie, nie trudno stwierdzić, że nie jest się już zdolnym do ludzkich odruchów.
Na miejscu dość szybko pojawiła się policja. Nie wiem, kto ją wezwał, skoro nikt nie podszedł do mnie zapytać, czy może jakoś pomóc. Tylko czy ktokolwiek byłby w stanie pomóc? Wydawało mi się, że światła we wszystkich mieszkaniach na osiedlu są już zgaszone. Że każdy albo kładzie się spać, albo od dawna już śpi. Sama też nie byłam osobą, która zadzwoniła. Od miesięcy nie miałyśmy w domu telefonów.
Policjanci nie zadawali pytań. Miałam wrażenie, że nie chcą wiedzieć, co się stało ani kim jestem. Nie rozumieli moich łez i wyraźnie irytowała ich moja obecność. Kazali mi odsunąć się od plamy po mamie, a najlepiej odejść, zniknąć. Wróciłam więc do znienawidzonego mieszkania, w którym siedzę pod osłoną nocy, przełykam żółć pochodzącą do gardła ze strachu i wpatruję się w kontury dłoni, by mieć pewność, że wciąż jeszcze istnieję.
Wszystko zaczęło się około roku temu. Z różnych przyczyn, o których zbyt długo trzeba by opowiadać, w życiu moim i mamy pojawiło się dużo smutku, stresu i zmartwień. Zmagałyśmy się z nimi codziennie. Początkowo, ponieważ miałyśmy siebie nawzajem, stawiałyśmy im czoła. Niestety w pewnym momencie zachorowałam i przestałam być dla mamy wsparciem. Dużo leżałam bez ruchu, tępo patrząc w ścianę. Nie interesowałam się nawet sobą, a co dopiero mamą. Tak, winę braku kontaktu biorę w pełni na siebie.
Mniej więcej wtedy, choć ostatecznie żadna z nas nie wiedziała, kiedy dokładnie, w mieszkaniu pojawili się oni. Nie miałyśmy pojęcia, która ich sprowadziła. Może mama niepotrafiąca poradzić sobie z codziennością. Może ja próbująca uciec przed życiem w otępienie. A może przyszli do nas obu. Wślizgnęli się niepostrzeżenie przez niedomknięte drzwi, zwabieni zapachem słabości. Śmierdziałyśmy nią na odległość.
W końcu się pozbierałam i znów zaczęłam iść z mamą ramię w ramię, ale było już za późno. Nie mieli zamiaru odchodzić. Kiedy siadałyśmy do obiadu, kładli jednej z nas na ramieniu dłoń. Była ciężka, zimna i wilgotna. To natychmiast ścierało z naszych twarzy uśmiechy. Powodowało gęsią skórkę i przejmowało ciało chłodem. Przez zaciśnięte gardło nie wchodziło jedzenie ani nie wychodziły słowa.
W kulturze opisywani i malowani są jako przerażające kreatury lub cienie, jednak w rzeczywistości niemal ich nie widać. Czasami, kiedy patrzy się prosto w najciemniejszy róg pokoju, po prostu się wie, że stoją tam i odwzajemniają spojrzenie. Nie dlatego, że dostrzega się ich zarys, oczy bądź usta. Ciemność zawsze jest tylko ciemnością, bezmiarem idealnej czerni. Wyczuwa się ich po chłodzie, który wydzielają, i paraliżu, który powodują. Będąc w ich obecności, trudno nawet oddychać. Strach miażdży płuca, rozrywa klatkę piersiową.
Zdarza się jednak, że zdradzają swą obecność na granicy widoczności. Kiedy przechodzi się obok szafy ze szklanymi drzwiczkami bądź ściany wyłożonej połyskującymi płytkami, kątem oka dostrzega się suche, powykręcane ciała przypominające martwe drzewa. Ale jak tylko obróci się głowę w ich kierunku, znikają, sprawiając wrażenie, że nigdy ich tam nie było.
Lubią to. Płatać figle oczom, mieszać w głowie za pośrednictwem wzroku. Wiele razy wymazywali odbicie w lustrze, moje lub mamy, żebyśmy zaczęły wątpić, że wciąż jeszcze istniejemy. Potrafiłyśmy stać przed lustrem przez wiele godzin, na zmianę uderzając w szkło i głowę. Nie miałyśmy pewności, po której stronie leży kłamstwo. Czasem ściągałyśmy lustro ze ściany, siadałyśmy na podłodze w większym pokoju i stawiałyśmy je przed sobą. Mimo zmęczenia trwałyśmy tak w bezruchu całą noc. Aż do momentu, w którym nasze odbicie pojawiło się z powrotem i mogłyśmy odetchnąć z ulgą, że jesteśmy naprawdę.
Po którejś z nieprzespanych nocy spędzonych przed lustrem nauczyłam się wpatrywać w ciemności w swoje dłonie. Oczy zdawały się mniej zawodne niż lustro. Widok fragmentu ciała, który istnieje i nad którym mam władzę, którym mogę poruszać, utrzymywał mnie przy zdrowych zmysłach. Bardzo żałuję, że nie podzieliłam się tym z mamą. Może gdyby ona także potrafiła utrzymywać się w poczuciu, że istnieje…
Po upływie pierwszego miesiąca przecięłyśmy nożyczkami wszystkie przewody elektryczne prowadzące do telewizora, laptopów, ekranów zewnętrznych. Wyświetlali nam na nich nagrania z ukrytych kamer zdających się znajdować wszędzie: w ścianach, suficie, podłodze, meblach. Nagrania były czarno-białe i zawsze ukazywały nas, choć to nie mogłyśmy być my.
Seanse trwały godzinami, a my nie potrafiłyśmy oderwać wzroku. Byłyśmy zahipnotyzowane. Raz postacie na nagraniach robiły krzywdę sobie samym, raz atakowały siebie nawzajem. Musiałyśmy patrzeć, jak jedna drugiej podcina gardło lub roztrzaskuje głowę. Byłyśmy skazane na obserwowanie, jak rozbijam lustro i kawałkiem szkła powoli, systematycznie rozcinam najgrubsze żyły na rękach. Jak mama staje przed kamerą i niczym w transie wbija sobie w oczy nożyczki, a potem kręci nimi i kręci w nieskończoność.
Po upływie drugiego miesiąca wyrzuciłyśmy wszystkie nożyczki i wyniosłyśmy z mieszkania lustro. Kilka razy próbowałyśmy pozbyć się ekranów, ale wracały, jak tylko ze zmęczenia traciłyśmy czujność. Mimo poprzecinanych kabli wciąż wyświetlały się na nich dręczące nas obrazy. Nie były już jednak tak dobrze widoczne, jak wcześniej. Zamiast czarno-białego nagrania na ekranie pojawiała się migocząca szarość sugerująca brak sygnału. Nie wiem, co takiego w sobie miała, ale ona także przyciągała nas i nie pozwalała odejść.
Między szarymi drobinkami przemykającymi po ekranie rozgrywały się kolejne sceny, których nie chciałyśmy widzieć. Jedna postać czaiła się za ścianą, czekała z garnkiem wrzątku, przygotowywała cienki rzemyk do uduszenia drugiej. Zaraz potem druga przebijała brzuch pierwszej parasolką, łamała jej ręce, miażdżyła szczękę ciężkimi zimowymi butami. Nie dało się odwrócić wzroku. Można było powtarzać sobie, że niczego tam nie ma, że to tylko abstrakcyjny śnieżący obraz. Wtedy jednak do głowy przychodziła myśl wypowiadana obcym, nieznajomym głosem: Jeśli tylko się przyjrzysz…
Myślę, że to właśnie wyświetlane przez nich nagrania, z pozoru tak rzeczywiste, podkopały naszą relację i nastawiły nas do siebie podejrzliwie. Nadal tuliłyśmy się podczas naprzemiennego snu i głaskałyśmy jedna drugą po głowie, ale nie chciałyśmy już rozmawiać. Może bałyśmy się słów. W końcu to one prowadzą do nieporozumień i kłótni, czyli ostatnich rzeczy, jakich potrzebowałyśmy. W ciszy łatwiej było trwać przy sobie.
Parasolki też wyrzuciłyśmy. Wraz z nimi zimowe buty, rzemyki, garnki. Po kilku kolejnych miesiącach w mieszkaniu zostały już tylko meble i te przeklęte ekrany, od których nie mogłyśmy oderwać wzroku. Dlaczego nie odeszłyśmy? Oczywiście próbowałyśmy. Tyle że kiedy jedna wychodziła z mieszkania, druga musiała w nim zostać. Nie potrafiła podnieść się z podłogi, odwrócić oczu od hipnotyzującego obrazu. Podniesienie jej również nie wchodziło w grę, bo ciało jakby stapiało się z podłożem. Osoba w transie stawała się częścią mieszkania, kolejnym meblem. Dawali nam jasny wybór: uciec samemu lub zostać w tym razem.
Próbowałyśmy również dzwonić po pomoc. Na policję, do rodziny i przyjaciół. Czasem wybierałyśmy losowe numery. Zawsze jednak słyszałyśmy to samo. Początkowo prawdziwy głos rozmówcy – a może tylko miałyśmy sądzić, że prawdziwy – po czym szum śnieżącego ekranu i dźwięk, którego nie słyszałyśmy, oglądając obraz. Tak oto seans stawał się pełny.
Ze słuchawki płynęły krzyki, jęki, odgłosy rozrywanej skóry i pękających kości. Nie chciałyśmy tego słyszeć. Wystarczyła nam udręka konieczności oglądania obrazu. Po jednej z setek prób połączenia się z kimś z zewnątrz roztrzaskałyśmy telefony. To były ostatnie przedmioty osobiste, jakie nam zostały. Niszcząc je, śmiałyśmy się do rozpuku. Tyle tylko, że w naszym śmiechu nie było niczego wesołego ani zabawnego. Histeryczne charczenie zdawało się niewiele lepsze od tego, co chwilę wcześniej po raz ostatni usłyszałyśmy w słuchawce.
Od pewnego momentu zaczęli włączać dwa ekrany, po jednym w każdym pokoju. Szybko zrozumiałam, że była to kolejna taktyka stopniowego rozdzielania nas, osłabiania naszej więzi. Niestety sama świadomość ich planu na niewiele się zdała. Jak tylko w drzwiach mniejszego pokoju pojawiała się poświata włączonego ekranu, wstawałam z podłogi i zostawiałam mamę samą. Laptop, bo to właśnie na nim pojawiał się nowy obraz, wabił mnie jak ognisko ćmę. A oni cierpliwie czekali, aż spłonę.
Nigdy nie udało mi się odejść od przeznaczonego dla mnie ekranu z własnej woli. To oni decydowali o zwróceniu mi wolności. Najczęściej po prostu wyłączali nagranie. Na zdrętwiałych nogach wracałam do mamy, żeby usiąść obok niej. Jeśli nadal oglądała, oglądałam razem z nią. Jeżeli jej również dali odetchnąć, odchodziłyśmy pod ścianę, gdzie pozwalałyśmy sobie na chwilę snu. Raz ona, raz ja. Pilnowałyśmy, by nie zasnąć w tym samym czasie. Bałyśmy się, że we śnie stanie się to, co pokazywały nagrania.
Nie, muszę sprostować błąd. W rzeczywistości prawie nigdy nie udało mi się odejść od przeznaczonego dla mnie ekranu z własnej woli. Zdołałam to zrobić raz. Dzisiaj. Oglądałam akurat scenę własnego samobójstwa. Postać przypominająca mnie właśnie przywiązywała do poręczy balkonu koniec liny, której początek chwilę wcześniej został szczelnie owinięty dookoła szyi. W rogu balkonu czekał już taboret ze starego, kruszącego się plastiku. I wtedy zrobiło się w mieszkaniu bardzo zimno. Zupełnie, jakby… Nie, nie jakby. Byłam pewna, że ktoś przebywający w większym pokoju otworzył okno.
Wiedziałam, że to nie oni. Nigdy nie robili niczego naprawdę. Bawili się złudzeniami, oszukiwali nas. Prawdopodobnie żadne nagranie, które nam puszczali, nigdy nie istniało. Być może inni ludzie w śnieżącym ekranie widzieliby tylko zwykły brak sygnału. Dla nas jednak przerażające obrazy były realne. Stanowiły sprawdzian z odwagi. Test woli życia, który mama oblała. Gdybym tylko nie zostawiła jej samej w pokoju…
I tak zostałam sama. Przez otwarte okno do mieszkania wpada mroźne zimowe powietrze. Zapomniałam je zamknąć po tym, jak wychyliłam głowę i skierowałam wzrok w dół, modląc się, by moja obawa nie okazała się prawdą. Jest mi coraz zimniej, ale nie widzę sensu zamykania okna. A może po prostu nie chcę przyznać, że boję się podejść do framugi. Boję się ciszy, która nastanie, gdy uchwyt przestanie uderzać o ścianę. Jeszcze bardziej boję się tego, co się wydarzy, jeżeli na parapecie znajdę tę samą myśl, którą znalazła mama.
Chyba teraz mogłabym odejść, lecz nie potrafię tego zrobić jeszcze bardziej niż wcześniej. Siedzę bez ruchu i wpatruję się w dłonie ledwo widoczne w ciemności zimowej nocy. Na razie ekran jest czarny. Pozwalają mi odpocząć, może przeżyć krótką żałobę. Łzy przestały lecieć, ale w klatce piersiowej czuję ból, który – wiem o tym – nie minie nigdy.
Nie czuję ulgi z powodu wygaszonego ekranu. Po raz pierwszy czekam z utęsknieniem, aż seans zostanie wznowiony. Nagrania pokazują ostatnie miejsce, w którym mama istnieje. Choć nadal bardzo się ich boję, jeszcze bardziej boję się tego, że więcej się nie pojawią.
***
Opowiadanie powstało na podstawie snu 19 lutego 2023 roku.
Klimat taki prawie jak w Squid Game, a trochę też suspensu rodem z Hitchocka i Scotta. Taki element neofuturystyczny w sensie ekranów, które przedstawiały twój dom będący pod kontrolą innej osoby wydaje się być uzupełnieniem tej horrorycznej warstwy opowieści o jakiś wątek rodem z Orwella (Rok 1984 zapewne znasz).
Więc, nawet nieźle ci to wychodzi. Byłoby fajniej widzieć opowieści w stylu fantastyki rzeczywistej u ciebie na blogu. ;)
A dziękuję :) Co to jest fantastyka rzeczywista? Fantastyka dziejąca się na Ziemi, która de facto mogłaby się rozgrywać się już teraz, bez nowoczesnych technologii, obcych inteligentnych gatunków etc.? Jeżeli zakładam poprawnie, jedno takie opowiadanie czeka w kolejce do publikacji.
Planujesz publikację swoich opowiadań? Warto spróbować, myślę, że znalazłby się wydawca. 👍
Myślę, że jest za dużo osób takich jak ja.