Opowiadanie: Wyjazd na narty

Ten wyjazd zapowiadał się dziwnie od samego początku. Rankiem w dniu wyjazdu mama pokłóciła się z tatą o jedną z tych rzeczy, o które kłócą się dorośli. Były podniesione głosy, było trzaskanie drzwiami i zbyt głośne stawianie przedmiotów na blatach. Licytowali się, kto komu bardziej pokaże, jak jest zły. W ostatnim czasie zdarzało im się to coraz częściej. Później następowały ciche dni, udawanie przed nami, że wszystko jest w porządku, tylko są zmęczeni. Aż w końcu rzeczywiście było w porządku, życie rodzinne wracało do normy.

Kłótnia w dniu wyjazdu nie była zresztą jedyną, której musieliśmy być świadkami w związku z wyprawą. Kolejna odbyła się zaledwie dzień później, kiedy po dojechaniu na miejsce i przespaniu nocy w hotelu o poranku mieliśmy wyruszyć na stok. To był dzisiejszy poranek. Tato zobaczył, że mama szykuje się na wyjście jak gdyby nigdy nic – przygotowuje buty narciarskie, narty, gogle, akcesoria. Może tego nie przegadali, a może właśnie wyjście na stok było tematem poprzedniego sporu. Trudno mi powiedzieć. Wiem jedynie, że po tym, jak tato zrobił się czerwony niczym burak i wrzasnął coś do mamy, z hukiem zatrzasnęły się drzwi wejściowe do apartamentu i tato zniknął.

Poszedł gdzieś pochodzić, posiedzieć, postać, poleżeć. Nie wiem, co robił, gdy po kłótniach z mamą znikał na długie godziny. Zawsze wyobrażałam go sobie krążącego po mieście z głową w kapturze i rękami w kieszeniach grafitowej kurtki, wpatrzonego w ziemię i przemierzającego ciemne wąskie ulice oddalone od gwarnego centrum miasta. Widziałam go posępnego i zmarzniętego, choć nieodczuwającego chłodu. Nieodczuwającego niczego poza złymi emocjami. Głęboko żałującego pewnego tak wypowiedzianego wiele lat wcześniej. Mokrego od rzęsistego deszczu, nawet jeśli w dniach kłótni nie padał deszcz.

Chociaż nikt nie poruszył omijanego od dwóch lat tematu, domyślałam się, o co poszło tym razem. Poranne przygotowania mamy do wyprawy sugerowały, że ma zamiar bawić się w najlepsze na stoku i rozładowywać stres wzbierający w niej przez cały rok w związku z zajmowaniem wysokiego stanowiska w korporacji. Zawsze przed wakacjami i weekendami narciarskimi stres ów dochodził do poziomu, w którym mama stawała się tykającą bombą. Nie można jej było musnąć choćby opuszką, inaczej wybuchłaby i rozniosła dom. Czy to nas smuciło albo przerażało? Może początkowo, ale w końcu się przyzwyczailiśmy.

Niestety przyzwyczajenie to niezbyt dobre zjawisko, gdy chodzi o przywary. Przekonaliśmy się o tym dwa lata temu podczas wakacji nad jeziorem. Tato zapomniał okularów przeciwsłonecznych i musiał wrócić po nie do pokoju. Ja zachwycona malowniczą lokalizacją puściłam się biegiem do jeziora. Rolą mamy było opiekować się Jasiem. Ale mama musiała rozbroić swoją bombę, żeby jak co roku po dwóch napiętych dniach wypoczynku wakacyjnego znów stać się naszą ukochaną mamusią. Kazała więc Jasiowi zostać na kocu i bawić się zabawkami. Sama z zamkniętymi oczami i błogością wpływającą na twarz weszła do chłodnej wody dopiero rozgrzewanego wczesnolipcowym słońcem jeziora.

Ta historia nie miała prawa skończyć się dobrze. Jasio chciał pływać tak jak mama. Pobiegł za nią, wywrócił się, zachłysnął. Tyle wystarczyło, żeby wakacje skończyły się natychmiast. Później były szpital, łzy, jeszcze więcej krzyków rodziców niż zwykle. Ostatecznie Jasiowi nic się nie stało i wszystko wróciło do normy. Niezbyt szybko, ale wróciło. Początkowo tato omijał naszą trójkę. Zawsze akurat dokądś się spieszył, kiedy jedliśmy wspólnie śniadanie przy stole. Miał ważniejsze sprawy, gdy wieczorami oglądaliśmy razem telewizję. Dosiadł się do nas dopiero wtedy, kiedy Jasio przestał budzić się nocami z płaczem. Zrobił to ot tak, po prostu odsunął krzesło i zajął miejsce jakby nigdy nic, po czym sięgnął po tost i dżem. Powrót do rodziny zajął mu kilka miesięcy. Nie wiem, co przez ten czas bolało go bardziej – to, że jego syn może mieć traumę do końca życia, czy to, że kiedy budzi się z koszmaru, w którym znowu tonie, ze łzami cieknącymi po rozgrzanych pulchnych policzkach zawsze biegnie do mamy.

I właśnie z tego powodu, jak sądziłam, w dniu wyjścia na stok tato opuścił apartament hotelowy, trzaskając drzwiami. Ponownie uciekł przed problemem, zamiast stawić mu czoła. Nie wiedziałam, co stanowi przyczynę. Jest za słaby? A może zbyt silny i boi się, co w przypływie złości mógłby z tą siłą zrobić? Kiedy się nad tym zastanawiałam, mama kończyła szykować się do wyjścia. Omiotła wzrokiem pokój i zatrzymała oczy na mnie. Jeszcze niegotowa? – zapytała, nieudolnie próbując nadać słowom pogodny ton. Chociaż udawała niewzruszoną, doskonale widziałam jej rozedrganie. Jestem już w wieku, w którym potrafię niemal bezbłędnie odczytywać emocje dorosłych, które tak usilnie próbują zamaskować. Wzruszyłam ramionami i zgodnie z niewypowiedzianym poleceniem zaczęłam przygotowywać się do wyjścia. Kurtka, czapka, narty, sztuczny uśmiech na rzep.

Poranna kłótnia z tatą stanowiła wisienkę na torcie stresu zawodowego mamy. Niestety zachwycona wizją zjeżdżania z perfekcyjnie zaśnieżonego, bajecznie długiego stoku przeoczyłam jej charakterystycznie zwężone źrenice zwiastujące to, co planowała zrobić. W efekcie nie przygotowałam się na odparcie ataku, nie obmyśliłam zgrabnych słów, które zdołałyby ją przekonać do zmiany planu. O ile w ogóle byłoby to możliwe. Po słowach: kochanie, idę pozjeżdżać z długiego stoku, będę tuż obok, o tam, zabierz Jasia na oślą łączkę i zaopiekuj się nim, mogłam tylko w milczeniu oglądać oddalające się, malejące i znikające wśród kolorowych kurtek urlopowiczów plecy mamy.

Byłam wściekła. Znowu to na mnie spadł obowiązek zajmowania się pięcioletnim smarkiem. Było tak podczas każdych wakacji, weekendów wyjazdowych, a nawet wolnych dni spędzanych w domu. I to wcale nie dlatego, że rodzice chcieli pobyć razem, pójść na randkę, zadbać o swoją relację. Nie, zawsze chodziło o kłótnie i o to, że po sprzeczkach zapominali, że istniejemy. Liczyli się tylko oni i ich nadszarpnięte nerwy. Każde szło w swoją stronę – tato wychodził, a mama albo umawiała się ze znajomymi i też znikała, albo zaszywała się w sypialni, w której drzwiach przekręcała klucz. Po którymś razie z kolei – może dziesiątym, a może tysięcznym – nawet Jasio przestał się dobijać.

Tym razem i ja miałam swoje powody do rozładowania stresu. Poza tym chciałam odpoczywać, bawić się i po prostu korzystać z sezonu narciarskiego, na który czekałam cały rok. Niańczenie dzieciaka zdecydowanie nie było mi na rękę, a wiedziałam, że mama prędko nie wróci. Tato z kolei nawet nie wiedział, na którym ze stoków nas szukać, gdyby akurat zechciał skończyć swoje bycie samemu ze sobą wcześniej. Ponieważ dostrzegłam, że na oślej łączce znajduje się instruktor z grupą maluchów wiekowo podobnych do Jasia, postanowiłam zaryzykować i liczyć na to, że mój brat wmiesza się w tłum. Kazałam mu dołączyć do grupy i robić to, co inne dzieci. Sama poszłam na krótki stok położony najbliżej oślej łączki, żeby po każdym zjeździe móc rzucić na brata okiem.

Po moich trzech zjazdach Jasio miał się dobrze. Instruktor albo nie zauważył, że do grupy bez opłacenia nauki jazdy na nartach dołączył małoletni partyzant, albo było mu żal chłopca porzuconego przez rodzinę wolącą uprawianie zimowego sportu od niańczenia dziecka. Kolejne trzy zjazdy również zakończyłam tym samym widokiem – Jasia ostrożnie wchodzącego pod łagodną górkę lub zjeżdżającego wolno i w skupieniu z językiem między zębami. Zaczęłam wierzyć, że przerzucenie opieki nad bratem na kogoś innego mi się upiecze. Mama i tato nie będą zawiedzeni ani źli, nie zrobią mi awantury, nie dadzą szlabanu po powrocie do domu.

Kiedy jednak zjechałam z krótkiego, średnio ekscytującego stoku po raz siódmy, wszystko się zmieniło. Stanęłam przed oślą łączką jak wryta, skąd szeroko otwartymi oczami śledziłam scenę, która nie miała prawa się rozegrać. Nie wierzyłam w to, co widzę. Spomiędzy rozchylonych warg zamiast krzyku wydobywał mi się tylko świst niemożliwy do odróżnienia od szumu zimowego wiatru. Chociaż całość trwała zaledwie kilka sekund, miałam wrażenie, że mijają godziny, dni, miesiące i lata. Przez głowę przeleciały mi sceny z przeszłości, których nawet nie posądziłabym o zapisanie się w pamięci. Okazało się jednak, że zostały w niej wykute niczym prehistoryczne szamańskie ryty w skale.

Zobaczyłam dzisiejszy poranek. Mamę stojącą w pokoju i szykującą się do wyjścia na stok. Upewniającą się co do sprawności nart i stabilności wiązań. Tatę pojawiającego się w drzwiach pokoju i orientującego się, że mama nie zamierza zajmować się Jasiem. Jego czerwoną jak burak twarz i zwężone oczy. Przypomniałam sobie, co wrzasnął, zanim wyszedł. Prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę ci zabrać to pięcioletnie dziecko na stok! Dopiero potem z hukiem zatrzasnęły się drzwi wejściowe do apartamentu i tato zniknął.

Poranek sprzed kilku godzin zmienił się w wakacje ubiegłego roku, które spędzaliśmy z Jasiem u babci na wsi. Zobaczyłam ją tarmoszącą mojego brata za ucho za to, że w jedynym w okolicy sklepie spożywczym próbował ukraść kolorowe gumy w kształcie kulek. Z twarzą płonącą ze wstydu powtarzała: co sąsiedzi powiedzą?. Groziła Jasiowi, że Bóg karze niegrzeczne dzieci i nie zabiera ich do nieba, tylko gdzie indziej. Nie sprecyzowała dokąd chyba tylko dlatego, że oczy karconego wnuka zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki i pełne łez. A może wcale nie poczuła żalu, tylko zdała sobie sprawę, że czeka ją reprymenda od naszych rodziców i zbyt szybko do niej nie wrócimy. Tak się zresztą stało.

I znowu przeskoczyłam rok wstecz. Jasio jeszcze się nie nauczył, że zamknięte na klucz drzwi sypialni rodziców, w której po kłótni z tatą zamyka się mama, oznaczają, że nie wolno wchodzić. Nie wolno też walić w nie piąstkami, prosić o wpuszczenie ani płakać, bo to i tak niczego nie da, a tylko bardziej rozzłości mamę. W scenie, której byłam ponownym świadkiem, mama podeszła do drzwi od wewnątrz i nie otwierając ich, krzyknęła: co z ciebie za dziecko, ty masz chyba diabła za skórą!. Jasio był niedługo po weekendzie z babcią, podczas którego religijna seniorka opowiadała mu różne biblijne historie, niekonieczne przeznaczone dla tak młodego chłopca. Mając w pamięci przestrogi babci, bardzo przejął się słowami mamy. Kiedy zobaczyłam jego przerażoną buźkę, prawie pękło mi serce. Tuliłam go wtedy godzinami, aż mamie przeszła złość i wyszła z sypialni, a tato wrócił do domu. Nigdy o tym nie porozmawialiśmy, standard naszej rodziny.

Przypomniałam sobie również siebie sprzed czterech lat. Mający wówczas około roku Jasio jak to dziecko eksplorował świat. Wróciłam akurat ze szkoły i zastałam go na majstrowaniu przy moich kosmetykach. Kupiłam je za długo oszczędzane kieszonkowe, poza tym były mi potrzebne tamtego dnia, bo wreszcie udało mi się umówić z chłopakiem, w którym byłam zakochana po uszy. Wkurzyłam się nie na żarty. Wrzeszczałam jak szalona, próbując zebrać z powrotem do opakowań skruszone pudry, róże, połamane pomadki. Odwróciłam się do przestraszonego moim wybuchem Jasia i wysyczałam mu w twarz, że jest wcielonym diabłem i powinien trafić tam, gdzie jego miejsce. Z satysfakcją patrzyłam, jak wcześniej zszokowane usteczka mające kształt litery o przemieniają się w podkówkę zwiastującą płacz.

W końcu wróciłam do teraźniejszości. Stałam z nartami zakopanymi w śniegu, z niedowierzaniem patrząc na to, co się dzieje. Przed oczami miałam Jasia zjeżdżającego na odblaskowych dziecięcych nartach. Wolno, szerokim slalomem, nadal z językiem między zębami. Wyglądał na skupionego, ale zrelaksowanego, spokojnego i ufnego. Nagle spod śniegu wystrzeliły dwie wielkie owłosione czarne łapy. Pochwyciły jego małe nóżki, okręciły się dookoła butów narciarskich i unieruchomiły chłopca.

Nikt zdawał się tego nie widzieć. Byłam jedynym odbiorcą potwornego zdarzenia. Jasio nie zdążył nawet krzyknąć. Zrobił tylko doskonale mi znaną zdziwioną minkę, po czym zachłanne łapska wciągnęły go głęboko pod śnieg, lód, warstwy ziemi i skorupy ziemskiej. Trafił tam, dokąd każda z jego bliskich osób wywróżyła mu, że trafi. Wszystko inne na świecie trwało nadal, jakby do niczego nie doszło.

Otrząsnąwszy się z szoku, wykopałam narty spod śniegu i zjechałam do położonej tuż obok restauracji dla narciarzy na kubek herbaty z rumem. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy mogą spotkać mnie nieprzyjemne konsekwencje, jeśli ktoś się zorientuje, że nie mam dowodu. Teraz siedzę nad połową kubka wciąż jeszcze parującego napoju i za cholerę nie wiem, jak ja to wszystko wytłumaczę rodzicom.

***

Opowiadanie powstało 9 marca 2023 roku, tym razem nie na bazie snu.

4 myśli na temat “Opowiadanie: Wyjazd na narty

  1. BŁAGAM, NAPISZ, CO BYŁO DALEJ!!!!! 😁
    Czytało się cudownie. Wszystko się ze sobą komponuje, wszystko jest takie w punkt. 👍 Ale naprawdę jestem ciekawa, no nic nie mogę poradzić. 🥴 Ps Już któreś opowiadanie Twoje przypomina mi S. Kinga 👍👍

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.