Opowiadanie: Rok Żywii

Nadchodziła wiosna. W Mokoszy, jedynej w okolicy wiosce położonej w rozległej dolinie między wysokimi górami, szykowano się do rytuału przejścia. Każdego roku dziewczynki kończące dziesięć lat przygotowywane były przez babki – seniorki rodów zasiadające w radzie plemienia – do wyruszenia w drogę i znalezienia swojego kawałka ziemi: góry, wyżyny czy choćby pagórka. Wydarzeniu temu towarzyszyły jednocześnie radość i strach rodzin, zwłaszcza rodziców. Zgodnie z obyczajem bowiem w Mokoszy nie mogła zostać żadna dziesięciolatka, która do końca wiosny nie znalazła przynależnego jej miejsca. Dziewczynki, którym się nie powiodło, musiały odejść.

Ten rok był inny niż dotychczasowe. Ludzie obawiali się nadejścia wiosny. Na twarzach starszyzny próżno było szukać radości czy spokoju. Wszystko dlatego, że – jak głosiła prastara legenda – rok, w którym żadna dziewczynka nie podoła rytuałowi przejścia, będzie tym, który rozpocznie nieodwracalny proces upadku plemienia. A ponieważ w Mokoszy od kilku lat rodziło się coraz mniej dzieci, tej wiosny do rytualnej wyprawy szykowała się tylko jedna dziesięciolatka – mała Żywia, wnuczka najstarszej kobiety, naczelnej rady i znachorki, uśmiechnięta i ciekawa świata ulubienica wioski.

Chociaż dziewczynka nie miała pojęcia o odpowiedzialności, jaką niesie na drobnych barkach, czuła napięcie. Dostrzegała nerwowe spojrzenia współplemieńców, słyszała ich szepty. Czasem wskazywali ją palcem, przez co czuła się nieswojo. Nikt jej nie zagadywał, nie żartował z nią jak do tej pory. Na nic zdały się upomnienia i groźby, które babka Żywii prowadząca spotkania rady starszych kierowała do przedstawicielek rodów. Po raz pierwszy presja była zbyt wielka i seniorki nie potrafiły utrzymać swych bliskich w ryzach.

Zgodnie z plemiennymi zasadami babka nie mogła powiedzieć Żywii zbyt wiele o rytuale przejścia. Wyjaśniła dziewczynce, że w pierwszą wiosenną noc, podczas której księżyc ukaże się w pełni, będzie musiała wyruszyć z wioski i iść tak długo, aż znajdzie swoją ziemię. Ziemia ta może mieć formę góry, pagórka, wyżyny lub innego rodzaju wzniesienia. Dziesięciolatka powinna zostać na niej tak długo, aż poczuje, że pora wracać. Jeżeli jednak nie dostanie żadnego znaku świadczącego o przejściu rytuału, a skończy jej się prowiant, wczesnym rankiem, kiedy słońce kryje się jeszcze za górami, ma prawo wrócić do domu po dokładkę wody i żywności.

Żywia była podniecona, a jednocześnie przestraszona wizją tajemniczej podróży. Nie zdarzało się to dziewczynkom w poprzednich latach, jako że zawsze wyruszały z wioski razem, głośno się śmiejąc i tańcząc. Do rozdzielenia dochodziło później, kiedy już zdążyły skoncentrować się na celu i samotna wędrówka nie wydawała im się przykra. Tymczasem ona była sama od początku. Oczekując pierwszej wiosennej pełni, szykowała przedmioty niezbędne do zabrania w podróż. Nie było ich dużo. Babka powiedziała, że powinna założyć białą lnianą sukienkę, a do chlebaka ze skóry jelenia schować chleb, sól, wodę, trochę sera i mleka. Owoce mogła zbierać wedle potrzeb po drodze.

Noc, na którą wszyscy czekali jak na szpilkach, przyszła szybciej, niż Żywia sądziła. W jednej chwili jak każdego dnia bawiła się z prosiętami i koziołkami w ogrodzie, w drugiej nachylała się nad miednicą z chłodną wodą, przemywając twarz. Babka pomogła jej założyć skromną sukienkę z lnu i zaplotła warkocz, a grube jasne włosy dla ozdoby i podniesienia wnuczki na duchu przeplotła rumiankiem, który w tej części świata zakwitał znacznie wcześniej niż w innych, stając się tym samym zwiastunem pory rytuału przejścia.

Dziewczynka poszła przed siebie boso, mocno zaciskając dłoń na chlebaku. Udawała dzielną i nieustraszoną, ale nie zdołała oszukać babki, która znała ją niemal tak dobrze, jak samą siebie. Kiedy zniknęła za skalistą ścianą góry, seniorka odetchnęła i rozluźniła ramiona. Po jej policzku stoczyła się pojedyncza łza, która szybko oderwała się od dolnej krawędzi twarzy, przemknęła przez przezroczyste powietrze i zniknęła w budzącej się na wiosnę trawie. Jako naczelna rady plemienia i znachorka, na której wiedzy, doświadczeniu i sile polegano, nie mogła pozwolić sobie nawet na najdrobniejszą oznakę słabości. Postała więc jeszcze chwilę, by wiatr osuszył jej policzek, po czym wróciła do chaty.

Mała Żywia nie wiedziała, dokąd ma iść. Nigdy wcześniej nie była poza granicami wioski. Zresztą mało kto zapuszczał się do lasu, a tym bardziej na dalsze tereny. Jeżeli znachorka potrzebowała specjalnych ziół czy owoców do wytwarzania lekarstw, wysyłane były kobiety wybrane podczas spotkania rady – doświadczone, a jednocześnie silne i szybkie. Z kolei na dzikie zwierzęta polowali mężczyźni, również wybrani w trakcie obrad. Miejscem dzieci były bezpieczne podwórka przy gospodarstwach, wspólny ryneczek, łąki, sady.

Przynajmniej do czasu. Kiedy dziewczynki kończyły dziesięć lat, musiały przejść rytuał. Chłopcy także mieli swoje ceremonie i sprawdziany, ale o nich Żywia nigdy nie słyszała. Każdy zdobywał taką wiedzę, jaką powinien był posiadać do życia spokojnego i szczęśliwego, pożytecznego dla społeczności. Każdy zajmował należne mu miejsce, o ile tylko pomyślnie przeszedł rytuał. Kto o tym decydował? Nie, wcale nie starszyzna plemienna. Może ziemia, może niebo, a może cała natura dookoła. Tego także Żywia nie wiedziała. Przed wyruszeniem w drogę wyobrażała sobie jednak, iż towarzyszyć jej będą opiekuńcze duchy gór, lasów, rzek, kwiatów polnych i wszystkiego, co znała i ukochała.

Po trzech dniach wędrowania, które odliczała wschodami i zachodami słońca, dziewczynka dotarła na polanę znajdującą się na wzniesieniu. Na środku polany stała niewielka, lecz masywna kamienna studnia. Żywia zastanawiała się, kto ją tu wybudował. Przecież nikt z Mokoszy nie szedłby po wodę tak daleko. Nie było tu także żadnych innych wiosek ani nawet plemion koczowniczych. Miejsce zdawało się dziewicze, nietknięte ręką człowieka. A jednak skądś wzięła się studnia, ewidentnie stworzona przez ludzi i mająca im służyć.

Mimo iż dziesięciolatka nie czuła zmęczenia i nie potrzebowała robić przerwy w marszu, zapragnęła zostać przy studni. W tym miejscu powietrze było wyjątkowo czyste i słodkie, śpiew ptaków wydawał się piękniejszy niż gdziekolwiek indziej, a obłoki sunące po niebie przybierały kształty ulubionych owieczek Żywii. Wszystko bezgłośnie mówiło jej, że trafiła we właściwe miejsce. Znalazła kawałek ziemi, który należy – lub dopiero ma należeć – do niej.

Poznawanie polany zaczęła od przyjrzenia się studni. Została zbudowana z dużych wielobarwnych odłamków skał. Z jednej strony zawsze była gorąca, z drugiej chłodna. Od południa bowiem za dnia nagrzewała się od słońca i utrzymywała temperaturę nocą, od północy niezmiennie znajdowała się w cieniu rzucanym przez drewniany daszek. Tworzące ją kamienie nie kaleczyły skóry ani nie odbijały się na ciele, nawet jeśli siedziało się opartym o studnię przez wiele godzin. W dotyku były lekko chropowate i suche.

Chropowata i sucha okazała się również ziemia, na której wybudowano studnię. Choć stanowiła część polany, daleko jej było do świeżej, gęstej, bujnej trawy z obszarów znanych Żywii z wioski. Dziewczynka klęknęła na rozpalonej ziemi i głaskała ją dłońmi. Czuła piasek przesypujący się przez palce. Pod piaskiem zaś było tylko więcej piasku. Głęboko pod ziemią znajdowały się mniejsze i większe kamyki, lecz próżno było szukać wilgoci, a tym bardziej wody. Nic tu jeszcze nie mieszkało – żadne owady, płazy, gady ani małe leśne ssaki. Zwierzęta, choćby najdrobniejsze i najmniej wymagające, nie miały warunków do życia.

A co z wodą ze studni? Jak szybko odkryła Żywia, w szybie nie było ani kropli. Początkowo dziewczynka sądziła, że woda znajduje się bardzo głęboko, jednak nocą, kiedy ptaki ucichły, wrzuciła do studni kilka kamieni, intensywnie nasłuchując. Nie dotarło do niej charakterystyczne plumknięcie, nawet z oddali. Wręcz przeciwnie, echem rozniósł się dźwięk tępego uderzenia kamienia w suchą ziemię. Poczuła się rozczarowana, choć ku swemu zdziwieniu znacznie bardziej, niż powinna była w podobnych okolicznościach.

Wytrwała Żywia każdego dnia wrzucała do studni kamień, by sprawdzić, czy pojawiła się woda. Niestety wszystkie próby kończyły się tym samym – głębokim zawodem. Dziewczynka nie rozumiała, dlaczego tak bardzo jej zależy, by studnia stała się użyteczna. Czuła jednak, że jest to jej zadanie i nie może wrócić do Mokoszy jako pełnoprawna współplemiennica, póki nie osiągnie założonego celu. Zjawiska przyrodnicze i atmosferyczne występujące dookoła, wcześniej sprawiające jej radość wizualną i dźwiękową, przestały ją interesować. Liczyły się jedynie studnia i nieożywiona polana wokół niej.

Oddając się swoim nowym zajęciom, Żywia spędziła na polanie sześć dni. Po tym czasie zaczęły jej się kończyć zapasy. Ponieważ wiedziała, że musi mieć odpowiednio dużo wody na podróż powrotną liczącą trzy dni, z bólem serca pożegnała studnię i wkroczyła do lasu. Chociaż pokonała ten szlak wyłącznie raz, nie obawiała się zgubienia drogi. Nie bała się też, że po uzupełnieniu zapasów nie odnajdzie ścieżki do studni. Czuła, że są sobie przeznaczone, a polana na wzniesieniu będzie na nią czekała.

Babka wypatrzyła wnuczkę z daleka. Poczuła ulgę i radość, choć podszyte zmartwieniem. Zauważyła bowiem, że dziewczynka ma zamyślony i smutny wyraz twarzy. W chacie podała jej głęboki talerz ciepłej zupy warzywnej i przygotowała prowiant na kolejne dni rozłąki. W tym czasie Żywia opowiedziała babce, jak znalazła studnię i zaopiekowała się nią. Mówiła, że każdego dnia czule głaszcze kamienie – zarówno te nagrzane wiosennym słońcem, jak i te skryte w cieniu. Ponieważ nie chciała wyjść na rozkapryszone dziecko, podkreśliła, że jest cierpliwa. W rzeczywistości jednak wrzała od emocji i nie mogła się doczekać nadejścia – jak przypuszczała – najważniejszego dnia w jej życiu.

Babka doskonale wiedziała, że dziesięciolatka się niecierpliwi. Nie tylko dlatego, że znała ją na wylot. Również dlatego, iż wiele lat wcześniej sama znalazła się w niemal identycznej sytuacji. Mając dziesięć lat, wyszła z domu w pierwszą wiosenną noc oświetloną księżycem w pełni i trafiła na swoją polanę – choć ta znajdowała się na wysokiej górze – na której wybudowano, a raczej wybudowała się studnia przeznaczona tylko dla niej. Pamiętała niecierpliwość, ekscytację połączoną z niepewnością, podenerwowanie. Chciała powiedzieć to wszystko wnuczce, pocieszyć ją, ale nie mogła. Takie były zasady.

Żywia nie została w domu na długo. Nie przespała się, nie wykąpała, nie zmieniła sukienki. Nie pozwoliła nawet babce zapleść nowego warkocza. Studnia wzywała ją w myślach coraz głośniej. Podziękowała tylko za napełnienie chlebaka prowiantem i dygnęła po dziewczęcemu, powstrzymując chęć rzucenia się ukochanej seniorce na szyję. Gest, choć czuły i wykonywany przez dziewczynkę tysiące razy, nagle wydał jej się bardzo dziecinny. Czyżby ostatnie dni tak bardzo ją postarzyły, zmieniły? Choć żadna nie wypowiedziała myśli na głos, miały ją w głowie obie – dziesięciolatka i jej babka.

Tym razem dziewczynka znajomą już drogę pokonała niemal w pełni biegiem, dzięki czemu dotarła na polanę w dwa dni. Studnia czekała na nią niezmieniona – tak samo piękna, majestatyczna, gorąca i chłodna, chropowata, sucha. Zmianie nie uległa również ziemia. Wciąż nie była domem dla zwierząt ani wielobarwnych roślin. Dziewczynka położyła na niej chlebak i poszła przywitać się ze studnią. Ponieważ był dzień i ptaki śpiewały zbyt głośno, nie wrzuciła do niej kamienia. Pogłaskała jedynie tworzące ją głazy i skuliła się w cieniu, by odpocząć po energicznym, wyczerpującym biegu.

Przespała resztę dnia i noc. Kiedy otworzyła oczy, zauważyła, że coś się zmieniło. Sucha ziemia zaczęła się miejscami wybrzuszać. Pojawiły się drobne pagórki, zupełnie jakby głęboko pod ziemią krety kopały tunele. Kiedy jednak przyłożyła do nich rękę, nie wyczuła ruchu ani nawet najdrobniejszych drgań. Mieszkając w wiosce, nauczyła się w ten sposób wykrywać zwierzęta znajdujące się głęboko pod ziemią. Tym razem wiedziała, że wybrzuszenia nie są sprawką kretów ani innych istot. Nie miała pomysłu, co mogło je spowodować.

Nieznanego pochodzenia wybrzuszenia nie były zresztą jedyną zmianą, jaka zaszła w okolicy. Na dużych połaciach suchej ziemi bowiem pojawiły się kępki trawy. Co prawda tylko gdzieniegdzie, lecz zapowiadały powstanie pięknej, gęstej, świeżej łąki. Żywia oglądała je z bliska i co jakiś czas delikatnie głaskała, pilnując, by nie wyrwać ani jednego źdźbła. Wyglądały na mocne i zdrowe, więc zgodnie z wiedzą dziewczynki powinny były przemienić się w dorodną trawę stanowiącą dom dla wszelkiego życia.

Przez kolejne dni pojawiało się coraz więcej wybrzuszeń i kępek trawy. Te zaś, które ukazały się wcześniej, zwiększały rozmiary. Drobne wypukłości stawały się górkami, a pojedyncze źdźbła dumnie pięły się ku słońcu. Dziewczynka miała nadzieję, że wkrótce wydarzy się coś jeszcze, lecz nic nie następowało. Studnia pozostawała pusta, sucha. Nie powiększała się jak wybrzuszenia, nie ożywała jak trawa. Czekała na coś. Testowała cierpliwość dziesięciolatki. Z jednej strony nie dawała jej wrócić do Mokoszy na stałe, z drugiej nie pozwalała zostać. Chlebak stawał się coraz lżejszy, dając znać, że dziewczynka ponownie musi go uzupełnić.

Wypraw do wioski i powrotów na skromną polanę – przyszłą kwiecistą łąkę, jak lubiła myśleć o niej Żywia – było jeszcze kilka, łącznie siedem. Nigdy wcześniej żadna dziewczynka nie musiała wracać do domu tyle razy. Z każdym kolejnym wyruszeniem Żywii w stronę lasu mieszkańcy Mokoszy wstrzymywali oddech, a z każdym kolejnym powrotem opuszczali wzrok i wbijali paznokcie w dłonie. W chatach dało się słyszeć pomruki rozczarowania i niezadowolenia. Nieubłaganie zbliżał się pierwszy dzień lata wyznaczający koniec czasu na przejście rytuału i wszyscy bali się upadku plemienia. Nikt nie śmiał powiedzieć tego naczelnej społeczności, babce dziesięciolatki. Ona jednak doskonale wiedziała, co myślą.

Ostatnia wyprawa do studni – choć wówczas nikt nie wiedział, że jest ostatnią – miała miejsce w pierwszej połowie czerwca. Tylko Żywia i jej babka, której dziewczynka podczas każdego uzupełniania chlebaka opowiadała o postępujących zmianach na polanie, nie były zmartwione ani zlęknione. Tej pierwszej towarzyszyła coraz większa ekscytacja, drugiej zaś pewność i spokój o los plemienia. Przynajmniej tymczasowo. W bliskiej przyszłości bowiem miały nadejść kolejne lata, w których do rytuału przejścia przystąpi tylko jedna dziesięciolatka. Następna dziewczynka niosąca na barkach losy całego plemienia.

Krótkowzroczni współplemieńcy nie myśleli o nadchodzących latach, dlatego zachowywali się tak, jakby wyjątkowa i wymagająca próba, którą przechodziła Żywia, była nie tylko pierwszą, ale również ostatnią w historii społeczności. Jakby później miało być wyłącznie dobrze, a dzieci, których od dawna brakowało, mogły zostać podarowane mieszkańcom Mokoszy w ramach nagrody za wytrwałość przez góry, lasy i łąki. Naczelna rady nie uświadamiała pobratymców ani nie opowiadała o postępach wnuczki, by nauczyć ich wiary w opatrzność, a także przygotować na trudną, niepewną przyszłość.

Kiedy babka Żywii zmagała się z coraz głośniejszymi pomrukami niezadowolenia rozchodzącymi się po Mokoszy – nadal jednak trzymanymi w ryzach i wydawanymi wyłącznie przy najbliższych członkach rodziny w półmroku chat – dziewczynka leżała na swojej polanie. Odkąd na nią weszła, czuła się dziwnie. Była zmęczona i ociężała. Miała lekkie zawroty głowy, nie odczuwała głodu. Jej ciało płonęło, lecz wcale nie dlatego, że znajdowała się w pełnym słońcu. Płomień zdawał się brać z jej wnętrza. Ożywał ciało, choć nie dodawał energii.

Wkrótce do uszu dziewczynki dotarł cichutki, znajomy szmer. Była to woda, która pojawiła się w studni. Tym razem Żywia nie musiała rzucać kamieniem. Mało tego, nie musiała nawet podchodzić do krawędzi, by upewnić się, że głęboki szyb przestał być pusty. Leżała więc nadal na trawie, wplatając dłonie w wysoką i gęstą już trawę. Przechodziły ją dreszcze euforii, przeplatane jednak nieprzyjemnymi, lekko bolesnymi skurczami. Gdyby miała więcej siły, zatańczyłaby ze szczęścia w promieniach późnowiosennego, wkrótce letniego słońca.

Z godziny na godzinę w studni było coraz więcej wody. Podnosiła się bez ustanku, nie robiąc przerw za dnia ani w nocy. W efekcie już kolejnego poranka – zanim słońce zdążyło wyłonić się zza gór – przelała się przez krawędź. Była szkarłatna i błyszczała niczym klejnoty, które dziesięciolatka znała wyłącznie z baśni i legend opowiadanych przez kobiety ze starszyzny. Choć oglądała w życiu wiele pięknych rzeczy, nigdy nie widziała niczego bardziej dostojnego ani podniosłego. Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy radości i ulgi w związku z dobrze wykonanym zadaniem. Wiedziała, że niebawem będzie mogła wrócić do Mokoszy. Zobaczy babkę, starsze i młodsze koleżanki, całe ukochane plemię, za którym – z czego nie zdawała sobie dotąd sprawy – bardzo się stęskniła.

Po tym, jak nasycona ciemną barwą woda przelała się przez krawędź studni, wylała się na polanę i wsiąkła w ziemię, by tchnąć w nią życie. Jeszcze tego samego dnia po południu pokryta bujną trawą polana stała się łąką pełną maku. Zmęczona doświadczaniem zmian Żywia przysnęła, a kiedy się obudziła, czerwone kwiaty otaczały ją z każdej strony. Prezentowały się uroczyście i pachniały wspaniale. Nigdy wcześniej nie widziała tej rośliny na żywo. Babka jako znachorka trzymała w domu grube księgi z rycinami, które czasem pozwalała jej przeglądać. To właśnie dzięki nim poznała mak. Bardzo jej się spodobał, lecz gdy szukała kwiatów na łąkach przynależących do wioski, nigdy nie mogła żadnego znaleźć.

Za dnia połyskująca w słońcu, nocą świecąca w blasku księżyca i gwiazd szkarłatna woda przelewała się przez krawędź studni przez siedem dni. Najpierw użyźniła glebę, potem powołała do życia mak. Następnie sprowadziła mrówki, dżdżownice, pszczoły i motyle. Za nimi przyszły kolejne drobne stworzenia – z pancerzami, łuskami, futrem, piórami i innymi okryciami ciała. Nie wyrządzały wciąż leżącej na trawie Żywii żadnej krzywdy. Nawet jej nie zauważały. Kierowane odwiecznymi prawami natury zajmowały się swoimi sprawami. Ich ścieżki przecinały się tylko po to, by podtrzymywać krąg życia.

Ósmego dnia rano Żywia podniosła się z trawy i otrzepała brudną sukienkę. Sięgnęła po wciąż pełny chlebak, z którego niewiele przez ten czas zjadła, i nie żegnając się ze swoim kawałkiem ziemi, ruszyła w stronę lasu dzielącego ją od wioski. Nie martwiła się, że zostawia łąkę. Widziała przecież, jak wspaniale zajęła się sobą sama. Woda przemieniła czekającą na ożywienie ziemię we wszystko, czym miała się stać. Zwierzęta i rośliny współpracowały bez pomocy, a nawet wiedzy dziesięciolatki. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że kiedy odejdzie, przyroda doskonale poradzi sobie bez niej.

Czy tak będzie już zawsze? Oczywiście, że nie. Któregoś dnia wody zabraknie i trawa, mak oraz zwierzęta zamieszkujące łąkę umrą. Do tego czasu jednak miało minąć jeszcze wiele lat. Kiedy nadejdzie właściwy moment, Żywia – choć jako dziesięciolatka nie mogła o tym wiedzieć – przyjdzie pożegnać się ze studnią i podziękować za wspólną podróż. Dokładnie tak samo jak zrobiła jej babka, wcześniejsze przodkinie i każda kobieta z Mokoszy, której dane było we właściwym czasie dotrzeć na swój kawałek ziemi i odnaleźć przynależną jej studnię, a następnie przeżyć piękne i długie życie wypełnione miłością bliskich.

Nie wybiegajmy jednak w przyszłość. Dajmy się nacieszyć Żywii i jej babce momentem, w którym dziesięciolatka wraca do wioski i ukochanego plemienia. Chwilą, w której podenerwowani mieszkańcy Mokoszy wpatrują się w wolno idącą ku nim z oddali postać, z każdym krokiem coraz większą i wyraźniejszą. Zastanawiają się, czy znów wraca tylko po prowiant, czy może wreszcie jej się powiodło i społeczność została uratowana. Nawet nieliczne małe dzieciątka milkną na rękach matek, zaciskając drobne piąstki i wlepiając oczy w zbliżającą się Żywię jak w zaczarowaną istotę.

Na ustach babki pojawia się delikatny, acz wymowny uśmiech. Nie jest to wyłącznie uśmiech kogoś, kto po długim czasie nieobecności bliskiej osoby wita ją na nowo. Przede wszystkim jest to uśmiech kogoś, kto w przeciwieństwie do reszty plemienia wie, na co patrzy, bo wychowywał kroczącego ku wiosce człowieka od maleńkości, od śmierci jego matki. Kogoś, kto patrzy na Żywię i widzi ukochaną wnuczkę, przyszłą znachorkę, być może także naczelną rady, a dziś prawowitą współplemiennicę i już nie dziewczynkę, lecz kobietę.

***

Opowiadanie powstało 25 kwietnia 2023 roku.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.