20 czerwca 2024 roku, 32 dzień
Wczoraj minął pełny miesiąc, odkąd świat opustoszał. Nie jestem pewna, co robić dalej. Nie wiem nawet, czy powinnam uczciwie numerować strony dziennika, czy może wykasować wszystko, co powstało do tej pory, i zacząć od początku. Tak miło byłoby unicestwić poprzednie trzydzieści jeden dni. Udawać, że nic się nie wydarzyło. Tylko czy to cokolwiek zmieni? Poza tym skoro już zdecydowałam się na codzienne pisanie – rany, ostatni raz prowadziłam pamiętnik w przedszkolu! – powinnam być uczciwa i staranna. Być może będzie to ważne, kiedy wrócą ludzie. Jeśli wrócą.
Mimo upływu tylu dni wcale nie jestem bliższa rozwiązania zagadki. W sumie czemu miałabym być, skoro niemal nie wychodzę z mieszkania, a z bloku to już w ogóle. Tamtego dnia wstałam i świat po prostu był inny. Pusty. Nie widziałam zniknięcia ludzi ani zwierząt, ale kiedy popatrzyłam przez okno, nikogo już nie było. Jasne, początkowo zrzuciłam to na karb wczesnej pory, lecz mijały godziny, a nikt się nie pojawiał. W social mediach cisza. Żadnych dostępnych znajomych, nowych postów, niczego. Na portalach informacyjnych to samo. Jedyne nowe treści powstawały tam, gdzie używano botów. Raz uruchomione kontynuowały pracę.
Przeszłam przez wszystkie możliwe fazy. Strachu, złości, smutku, paniki, poczucia bezradności, a nawet nieokiełznanego śmiechu, kiedy zaczęłam myśleć, że to jakiś globalny żart lub eksperyment ze mną w roli głównej. Zaprzeczenie też było. Przez kilka dni nie wyglądałam przez okna i udawałam, że życie na zewnątrz nie uległo zmianie. Oczywiście tylko starałam się udawać, bo jak wielka mieszanina emocji buzowała w środku mnie, nie da się wyrazić słowami.
Atakom złości ani paniki nigdy nie towarzyszyły głośne dźwięki: krzyku, rzucania przedmiotami czy rozbijania sprzętów. Po pierwsze cały czas miałam… poprawka, nadal mam nadzieję, że to się skończy i wszystko wróci do porządku, więc głupio byłoby nagle nie mieć połowy ważnych przedmiotów w domu. Po drugie – i to było znacznie ważniejsze – bałam się nawet głośno płakać. Dość szybko uświadomiłam sobie, że fakt, iż nikogo nie widzę na zewnątrz ani w internecie, nie oznacza, że nikogo tam nie ma. Ja zostałam, prawda? Czyli ktoś inny też mógł. Niekoniecznie dobry.
Myśli zaczęły nawiedzać mnie nawet w snach. Przez długie nocne godziny kazały mi patrzeć na obrazy, których wcale nie mam ochoty opisywać. Nie ma to znaczenia dla realnych wydarzeń, to tylko mój strach. A może ma? W końcu właśnie przez strach będący obecnie głównym składnikiem mojego instynktu przetrwania ani razu nie wyszłam na zewnątrz i wcale nie planuję tego robić. Nie, dopóki nie muszę. Opuszczam mieszkanie, ale tylko po to, by wejść do mieszkań sąsiadów – tych, które są otwarte. Coś jeść trzeba. Całe szczęście, że prąd, gaz i woda działają bez szwanku. Boję się, że tylko do czasu.
Dziś nie wydarzyło się nic istotnego. Wpadłam na pomysł, by poodsuwać od ścian lekkie szafy – te, które dają się przesuwać bezgłośnie – by spróbować znaleźć za nimi choćby najmniejszego owada, choćby kokon. Nic z tego. Trafiłam jedynie na masę niesprzątanego od lat kurzu i sierści psa. Potem długo płakałam. Choć nie wiem, jak dam radę żyć na świecie, na którym nie ma ludzi, na co dzień najbardziej brakuje mi stukania pazurów o podłogę, wpychania nosa pod pachę i mokrego języka na ręce, budzącego lepiej niż budzik w telefonie. Wtedy tego nie lubiłam. Teraz dałabym za to wszystko.
21 czerwca 2024 roku, 33 dzień
Dziś nastał dzień wyjścia z mieszkania w celu znalezienia czegoś do jedzenia i innych potrzebnych przedmiotów. Nie lubię tego, bo boję się, że kogoś spotkam. W normalnych warunkach pewnie czułabym ekscytację. Chociaż w normalnych warunkach nie mogłoby się to wydarzyć. Po co miałabym chodzić po cudzych mieszkaniach, szperać w szafkach i szufladach, zabierać rzeczy? Muszę przyznać, że nawet teraz czuję się zakłopotana, gdy to robię. Myślę o tym, że jeśli ludzie wrócą i nie znajdą części swoich przedmiotów, nie będzie im miło. Mnie by nie było.
Na plądrowanie mieszkań… o ile w ogóle mogę używać tego określenia, bo przecież okoliczności są nietypowe, zawsze zabieram jak najwięcej toreb do zawieszenia na ramię i dwa duże plecaki: pierwszy zakładam na plecy, drugi umieszczam na brzuchu. Kieruję się tym, by zabrać maksymalnie dużo rzeczy za jednym razem i nie musieć zbyt szybko wychodzić ponownie. Poza tym czasem znalezienie otwartego mieszkania trochę zajmuje. Najłatwiej jest tam, gdzie mieszkają – mieszkali? – starzy ludzie. Z jakiś powodów nie korzystają z zamka. Mogłabym jakoś oznaczać drzwi do tych mieszkań, ale ponownie w grę wchodzi strach. Jeżeli ktoś zobaczy oznaczenia, zorientuje się o obecności drugiej osoby w bloku. A potem zacznie mnie szukać.
W trakcie wypraw doceniłam dwie rzeczy dotyczące mojego bloku, na które nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi, mimo iż w sumie o nich wiedziałam. Pierwsza to połączenie wszystkich klatek jednym strychem. Wystarczy wejść – bo o wjeżdżaniu winą nie ma mowy, jest zbyt głośna – na dziesiąte piętro, z niego udać się na strych i przejść do dowolnej innej klatki w bloku, gdzie czeka kolejna partia mieszkań. Druga to spora liczba właścicieli mieszkań w podeszłym wieku, a co za tym idzie lokali z otwartymi drzwiami. Dobrą podpowiedzią są drzwi w starym stylu, choć warto naciskać także klamki przy drzwiach nowoczesnych.
Czego szukam? Przede wszystkim jedzenia długoterminowego – puszek z konserwami, kaszy, ryżu, makaronu. Mrożonki interesują mnie tylko warzywne. Mięsa nie biorę, bo nie wiem, kiedy zostało zamrożone. Początkowo pakowałam do plecaków także sporo produktów lodówkowych z krótką datą, chociażby nabiałowych. Teraz jednak, po upływie przeszło miesiąca, coraz rzadziej znajduję coś, co się nadaje. Boję się o niedobór białka i wapnia w diecie, dlatego cenię każde nieotwarte mleko w kartonie. Serem żółtym też nie pogardzę, nawet jeśli jest już nieco po terminie. Byle wyglądał w porządku.
Zabieram również chusteczki i papier toaletowy. Kosmetyki, których mam w domu mało, przede wszystkim mydło. Jeśli znajduję leki, które mogą mi się przydać, pakuję do toreb. Niekiedy biorę jakąś książkę, ale czuję się z tym źle, więc przy kolejnej wyprawie odnoszę ją na miejsce. Czasu na czytanie mam akurat mnóstwo. Zastanawiam się, czy to poczucie robienia czegoś nie w porządku podczas przeszukiwania mieszkań z czasem mi przejdzie. Czy przywyknę do nowego świata i pozbędę się empatii. Mam nadzieję, że nie. Nie chcę stać się taką osobą. Przede wszystkim jednak nie chcę musieć się o tym przekonać.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać. Nie widzę sensu w wymienianiu wszystkiego, co dziś udało mi się zebrać. Mogę co najwyżej napisać, czego nie biorę, przynajmniej póki co: wody w butelkach (jest ciężka, a skoro wciąż płynie z kranu, nie potrzebuję butelkowanej), ubrań (co prawda nie używam pralki, ale przepieram swoje w wannie i suszę), przedmiotów osobistych, drogich sprzętów elektronicznych, dekoracji domowych ani w ogóle niczego, co nie jest mi absolutnie niezbędne do przetrwania. Książki tylko pożyczam, bo potem oddaje, ale o tym już napisałam. Ponadto staram się nie oceniać właścicieli mieszkań, choć czasem rzeczy, które znajduję, a które świadczą o zwyczajach właścicieli… cóż, byłaby z tego niezła pozycja socjologiczna. Może w końcu na coś przydałoby mi się pięć lat studiów.
22 czerwca 2024 roku, 34 dzień
Od kilku dni jest bardzo ciepło. Przy okazji duszno, bo – ze strachu, a jakże – nie mogę otworzyć w mieszkaniu okien. Wcześniej o dziwo było chłodno, pochmurnie i deszczowo. Cała wiosna taka była. Jeszcze zanim zniknęli ludzie i mogłam bez obawy wychodzić na spacery… i miałam z kim na nie wychodzić, musiałam zakładać kurtkę, a nierzadko również chustkę i rękawiczki bez palców. Co prawda cienkie, ale jednak. Nie wydaje mi się to prawdopodobne, lecz może ma to jakiś związek z nieobecnością ludzi? Nie wiem, pewnie nadinterpretowuję. Chciałabym wiedzieć, co się stało. Poznać już prawdę, chociażby najgorszą. Już? Przecież najpewniej nie poznam jej nigdy.
Może to śmieszne, ale żeby nie oszaleć, wynajduję sobie w mieszkaniu zajęcia. Robię rzeczy, na które nigdy nie miałam czasu lub po prostu nie chciało mi się za nie zabrać. Dzisiaj na przykład uporządkowałam wszystkie przedmioty w szafie z wiszącymi ubraniami. To właśnie w niej trzymam pudełka z drobiazgami z całego życia: od dzieciństwa po teraźniejszość. Układanie ich okresami życia zajęło mi dobrych parę godzin. Później zajęłam się samymi ubraniami, które też wisiały w nieładzie, częściowo zsuwając się z wieszaków. Kiedy oddaję się pracom fizycznym, mniej myślę o aktualnej sytuacji. Pomaga również energetyczna muzyka puszczona dość głośno w słuchawkach, chociaż coraz mniej mam ochotę jej słuchać.
Przez same ostatnie dwa tygodnie posegregowałam wszystkie książki gatunkami, a w obrębie gatunków kolorami okładek. Po kilku dniach uznałam, że jednak lepiej będzie ustawić je w kolejności alfabetycznej, więc ponownie zajęłam się porządkowaniem w biblioteczce. Ponadto uporządkowałam wszystkie kosmetyki w łazience, wyrównałam wszystkie kubki i inne naczynia w szafkach w kuchni, pościerałam kurze z miejsc, do których nigdy nie chciało mi się sięgać, a także w ferworze walki z nieporządkiem – a raczej z własną psychiką – ułożyłam górę rzeczy, których powinnam była pozbyć się dawno temu.
Oczywiście po fakcie, stojąc obok tej góry, przypomniałam sobie, że nie mogę teraz niczego wyrzucić, bo nie jestem w stanie wyjść z bloku. A ponieważ mam małe mieszkanie, nie mogę też trzymać góry przedmiotów na środku pokoju. Pochowanie niepotrzebnych rzeczy z powrotem na ich dotychczasowe miejsca zajęło mi dodatkowe dwie godziny. W normalnych warunkach bardzo bym się zdenerwowała, ale w normalnych warunkach nie miałabym problemu z wyniesieniem śmieci. Poza tym warunki nie są normalne, a dla mnie każde zajęcie jest zbawieniem. Nie mogę ciągle siedzieć i czytać książek, bo mimo iż przedstawiony w nich świat mnie pochłania, po jakimś czasie w wyniku bezruchu w moim organizmie wzrasta poziom strachu. Przedziera się przez barierę świata powieści i nie pozwala mi dłużej czytać. Znów muszę robić cokolwiek innego, byle w ruchu – nawet ścierać kurze, które dokładnie pościerałam poprzedniego dnia. I poprzedniego. I poprzedniego.
Po porządkach, które zajmują kilka godzin, lepiej mi się śpi. Co prawda nadal przed zaśnięciem często leżę i płaczę, ale już zdecydowanie rzadziej i krócej niż w pierwszych tygodniach. Albo się przyzwyczajam, albo po prostu mam do dyspozycji coraz mniej łez. Zważywszy na ból i samotność, które odczuwam w sercu, skłaniam się ku temu drugiemu. Sam sen jest krótki i przerywany. Potrafię obudzić się w środku nocy i nie móc z powrotem zasnąć. O odespaniu w ciągu dnia nie ma mowy, bo z tyłu głowy ciągle mam strach, że ktoś mnie znajdzie. Chodzę więc jednocześnie niewyspana i w pełni przytomna, przygotowana na cokolwiek. Nie wiem, jak to możliwe, ale tak jest. Nie wiem, jak działa adrenalina, o ile w ogóle to ona. Może jakieś inne hormony lub coś, o czym nie mam pojęcia.
Jasne, mogłabym poszukać informacji w internecie, jednak… cóż, prawie w ogóle nie włączam komputera. Jest mi potrzebny do pisania tego dziennika, ale to tyle. Czasem rzucam okiem na social media, czy coś się zmieniło, czy ktoś wreszcie coś napisał. Nigdy nic się nie zmienia, a to pogłębia moje przygnębienie, wolę więc w ogóle nie korzystać z internetu. Zabawne, bo jeszcze kilka miesięcy temu dałabym sobie odciąć rękę, byle mieć wolne chociaż przez tydzień, móc leżeć w łóżku z laptopem na brzuchu, grać w gry, pisać z przyjaciółmi, słuchać nowych utworów, oglądać śmieszne programy na YouTubie. Perspektywa potrafi się diametralnie zmienić, kiedy zmienia się położenie człowieka. To trywialne, niby każdy o tym wie, ale póki się tego nie doświadczy, nie rozumie się, co to tak naprawdę znaczy.
24 czerwca 2024 roku, 36 dzień
Wczoraj niczego nie napisałam, w ogóle nie włączyłam komputera. Nie czułam się na siłach, przepraszam. Zresztą kogo ja przepraszam, samą siebie? Przecież prawdopodobnie nikt inny nie przeczyta moich słów. Może nawet za jakiś czas sama nie będę w stanie ich przeczytać, bo w elektrowni nastąpi spięcie i prąd przestanie płynąć. Stracę dostęp do pliku i tyle będzie z mojego prowadzenia dziennika. Dlaczego w takim razie go nie wydrukuję? Cóż, nie mam drukarki, a w mieszkaniach z otwartymi drzwiami, należących do starych ludzi, łatwiej znaleźć starodawne pióro i kałamarz niż nowoczesny sprzęt do drukowania. (Tak, naprawdę znalazłam kałamarz, ale był pusty. Starodawnego pióra nie wdziałam).
Dzisiaj jednak musiałam włączyć komputer. Aż się dziwię, że od powodu mojego ożywienia nie zaczęłam wpisu! Otóż niedługo po południu, blisko godziny 14:00, zauważyłam w oknie bloku naprzeciwko postać. Najpierw potwornie się wystraszyłam. Rzuciłam się na podłogę z bijącym sercem, wyobrażając sobie najgorsze. Niestety nie mogę zasłonić okien roletami, ponieważ wbrew pozorom byłoby to dla mnie znacznie niebezpieczniejsze niż chodzenie przy odsłoniętych. Gdyby ktoś z zewnątrz zobaczył zasłonięte szyby, od razu zorientowałaby się, że w środku jest osoba, która przetrwała. Przecież ludzie zniknęli nocą, kiedy nie spuszcza się rolet, a już na pewno nie w całym mieszkaniu.
Bądź co bądź, po chwili leżenia na podłodze uświadomiłam sobie, że owszem, istnieje duże zagrożenie, ale też ogromna szansa na… może nie ratunek, ale wsparcie? Przeczołgałam się do ściany, przy której nie ma okna, po czym bardzo ostrożnie zbliżyłam głowę do szyby. Początkowo niczego nie dostrzegłam, ale kiedy pozwoliłam oczom przyzwyczaić się do intensywnego słońca, znów to zobaczyłam – niewyraźną postać, również nieśmiało wyglądającą zza okiennej ramy. Nie byłam pewna jej płci ani wieku. Tylko zachowanie pozwoliło mi wysnuć wniosek, że jest tak samo przerażona i samotna jak ja.
Nie wiedziałam, czy mnie widzi, w końcu mogła patrzeć na cokolwiek: ulicę, chodnik, plac zabaw, trawnik, tysiące innych okien w blokach. Pchana nieznaną mi wcześniej siłą – sama nie wierząc, że naprawdę to robię – wyciągnęłam rękę i pomachałam do niej. A ona natychmiast odmachała. Zauważyła mnie! Nie zmieniła jednak swojej pozycji. Nadal stała skulona w rogu okna. Być może wiedziała o czymś, o czym nie wiedziałam ja. Czyżby zauważyła jakichś ludzi grasujących w okolicy? Czyżby wiedziała, że nie tylko warto, ale także trzeba zachować wyjątkową ostrożność?
Zanim namyśliłam się, co robić dalej, postać zniknęła. Miałam ochotę bezzwłocznie wybiec z mieszkania i bloku, pobiec do niej, porozmawiać. Wiedziałam jednak, że teraz tym bardziej nie mogę. Skoro ona przetrwała tak samo jak ja, oznaczało to, że takich ludzi musi być więcej. Nie jest możliwe, by wszyscy mieli dobre intencje. Jedni mogą być źli od zawsze, inni jednak mogli stać się nieczuli w wyniku okoliczności. Osoba naprzeciwko miała racje – trzeba mieć się na baczności. Nawet jeśli oznacza to dalszą samotność i brak człowieka do rozmowy, życie jest o wiele cenniejsze od braku życia, zwłaszcza gdybym miała je stracić w jakiś okrutny sposób. Zresztą gdyby ktoś mnie złapał, mógłby celowo utrzymywać przy życiu, żeby… Nie chcę o tym pisać, nie chcę o tym nawet myśleć.
Mam ogromną nadzieję, że postać nie pojawiła się w oknie tylko jednorazowo. A tym bardziej, że jej sobie nie wymyśliłam ani mi się nie przywidziała. Na co dzień nie mam omamów. Nie doświadczam też problemów ze wzrokiem ani koncentracją. Jestem zmęczona, to fakt, ale nie aż tak, żeby widzieć białe myszki, których nie ma. Zresztą wspomniałam już, iż czuję się w pełni przytomna, a moje ciało pozostaje w ciągłej gotowości do działania. Może właśnie dzięki tej wzmożonej czujności udało mi się dostrzec człowieka. Czy był tam od początku? Pojawiał się w oknie każdego dnia? Widywał mnie? Czy widywał mnie ktoś jeszcze…?
Muszę się położyć. Wiem, że nie zasnę dzisiaj szybko, lecz muszę przynajmniej spróbować. Do tej pory każdej nocy kładłam się z myślą, ile kartek książki uda mi się przeczytać kolejnego dnia, zanim strach odciągnie mnie od lektury, i jakie porządki będę musiała wykonać, by zagłuszyć emocje. Dziś jednak od popołudnia moje myśli zajęte są tylko nowym, ogromnym odkryciem. Wiem, że przed snem także będą. Może tym razem przyśni mi się coś dobrego.
25 czerwca 2024 roku, 37 dzień
Obudziłam się jeszcze wcześniej niż zazwyczaj, ale nie dbam o to. Od rana czekałam na postać w oknie. Wręcz bałam się odejść od szyby, żeby nie przeoczyć jej przyjścia. Robiłam sobie wyrzuty za każde udanie się do toalety, a nawet przymknięcie przesuszonych i piekących oczu na kilka sekund zamiast ułamek sekundy wystarczający do mrugnięcia. Nie wypiłam kawy, nie zjadłam śniadania. Niby czułam pragnienie i głód, ale od kilku godzin postu nie powinno mi się stać nic złego. Zresztą i tak niczego bym nie przełknęła.
Postać pojawiła się w oknie dopiero w okolicach 14:00, tak samo jak wczoraj. Po niedługiej chwili – kilku bądź kilkunastu minutach, nie byłam w stanie patrzeć na zegarek – zniknęła. Jestem prawie pewna, że to dziewczyna. I że jest w wieku podobnym do mojego. Trudno mi stwierdzić na pewno, bo zarówno moja szyba, jak i całe jej okno są brudne. Poza tym kwestia odległości pomiędzy blokami nie pozostaje bez znaczenia. Gdybym tylko miała lornetkę… Powinnam poszukać jej podczas kolejnego chodzenia po mieszkaniach. Miałam nie zabierać rzeczy niepotrzebnych, ale ta akurat jest mi aktualnie bardzo potrzebna. Chyba udam się na wyprawę szybciej, niż planowałam. Zresztą przydałoby mi się więcej warzyw. Tych świeżych już nie znajduję, a mrożonki najwyraźniej nie są popularne wśród starych ludzi.
Nie potrafię odgadnąć powodu, dla którego osoba z naprzeciwka – dla uproszczenia będą ją nazywać dziewczyną – wygląda przez okno tylko w jednej porze dnia, na dodatek robi to tak krótko. Godzina 14:00, kiedy jest jasno i wszystko dobrze widać, nie należy do najbezpieczniejszych. Czy nie lepiej byłoby wyglądać wieczorem, nocą lub wczesnym rankiem? Chociaż może właśnie o to chodzi – po południu dobrze widać, więc da się więcej zauważyć. Co takiego? Chociażby mnie. Może również potencjalnych grasowników, których tak się boję, że zamiast do niej pójść, siedzę u siebie. Zresztą nie wiedziałabym, dokąd dokładnie pójść. Miałabym stanąć pod blokiem i krzyczeć? Wolne żarty. Nawet gdyby chciała mi pomóc, dwie młode dziewczyny nie dałyby rady agresywnemu napastnikowi.
A może tam jest więcej osób? Odnaleźli się nawzajem i tworzą niewielką społeczność, zapewniając sobie komfort i ochronę? To miałoby sens. Gdyby w mieszkaniu w bloku naprzeciwko faktycznie znajdowała się grupa osób, na pewno miałaby opracowane struktury, zasady, system działania. Każdy członek miałby przypisaną rolę. Wówczas rolą dziewczyny mogłaby być komunikacja. Jako poszukiwacz ocalałych czy też łącznik kierowałaby się regułami, które do tej pory najlepiej sprawdzały się do odnajdowania ludzi. Co prawda nie wiem jakimi, ale to tłumaczyłoby pojawianie się przy oknie o określonej porze i wyglądanie przez szybę przez określony czas.
Jestem idiotką, powinnam iść do nich natychmiast! Nie, wcale nie powinnam. Muszę się uspokoić. Jeżeli mam rację i osób w tamtym mieszkaniu jest więcej, na pewno już obmyślają plan przyjścia po mnie. Bezpieczny i rozsądny, a nie taki jak mój: potencjalny bieg na oślep przy maksymalnym wystawieniu się na widok wszystkich. Może pokazywanie się dziewczyny w oknie ma mnie uspokoić i dać mi znać, że wszystko jest w porządku i powinnam cierpliwie czekać. Sama nie wiem, jak to interpretować. Dlaczego nie dostanę jednoznacznego, łatwego do zrozumienia znaku?! Oczywiście dlatego, że jeśli dziewczyna da mi znak, dotrze nie tylko do moich oczu, ale także do oczu dowolnej innej osoby. Wówczas taka osoba mogłaby przyjść po mnie znacznie szybciej niż grupa ratunkowa z mieszkania w bloku naprzeciwko.
26 czerwca 2024 roku, 38 dzień
Nie skończyłam wczoraj opisywać dnia. Byłam tak rozemocjonowana, że nie byłam w stanie ani czytać, ani nawet skupić się na układaniu rzeczy w szafkach czy książek na półkach. Musiałam natychmiast wyjść na poszukiwania lornetki. Nie zważałam na ryzyko opuszczania mieszkania zbyt często. Nie wzięłam plecaków ani toreb. Tylko by mi zawadzały podczas przeszukiwania pomieszczeń. W efekcie nie przyniosłam do domu żadnej z rzeczy, których wiedziałam, że potrzebuję: warzyw, czegokolwiek z wapniem, tabletek z rodzaju uspokajających, rozluźniających, łagodzących stres (ostatnio zaczęłam je przyjmować przed pójściem spać, o czym zapomniałam napisać).
Po zobaczeniu dziewczyny w oknie sporządziłam zapiski w dzienniku. Nie zajęło mi to dużo czasu, więc z mieszkania wyszłam niedługo po 15:00. Lokale (byłych?) sąsiadów przeszukiwałam niemal do północy. W ostatnich dwóch godzinach musiałam się wspomagać światłem z latarki w telefonie, choć nieużywanie latarki stanowiło jedną z Reguł Absolutnych, które ustanowiłam przed pierwszym opuszczeniem mieszkania prawie miesiąc temu. Nie miało to znaczenia. MUSIAŁAM znaleźć lornetkę.
Tym razem w trakcie poszukiwań nie oszczędzałam cudzego dobytku. Wyrzucałam z szafek wszystko, co się dało. Wyrywałam szuflady i wysypywałam zawartość na podłogę. Z całą pewnością hałasowałam, ale tego nie słyszałam. Po raz pierwszy przeszłam wszystkie piony i sprawdziłam wszystkie drzwi. Niektóre uderzałam ramieniem i napierałam na nie z całej siły, by mimo zamkniętego zamka uległy. Bez powodzenia. W jednym mieszkaniu poczułam przeokropny smród. Ba! Poczułam go jeszcze przed wejściem, przez drzwi. Okazało się, że ktoś nocą przed zniknięciem porcjował mięso. Ponieważ od tego czasu pozostawało na powietrzu… wiadomo, co się z nim stało. Myślałam, że zwymiotuję. To było jedyne mieszkanie – poza zamkniętymi – którego nie dałam rady przeszukać.
Byłam okropnie zła i miałam potworne myśli o ludziach. Wyzywałam ich w głowie za brzydko urządzone pokoje, dziwne wyrazy twarzy na zdjęciach rodzinnych wiszących na ścianach i nawyki, które mogłam wywnioskować chociażby z ustawienia pewnych przedmiotów. Nienawidziłam – tak, nienawidziłam – ich za to, że są głupi. Dlaczego? Bo nigdzie nie mogłam znaleźć lornetki. Co prawda sama też jej nie miałam, ale wiadomo, jak to działa. W wyniku bezsilności łatwiej skupić się i wyładować na innych. Obarczyć ich winą za całe zło świata. A, trzeba przyznać, w zarzutach zdecydowanie mogłam przebierać.
Jak wspomniałam, do domu wróciłam blisko północy. Zmęczona, smutna, wręcz zrozpaczona. I bez lornetki. Zanim poszłam spać, oberwało się domowym sprzętom. Kopałam je i uderzałam w nie pięściami, choć tym razem na szczęście wybierałam miękkie, żeby nie hałasować. Wyładowywałam złość na kanapie i fotelu. Czy udało się ją w końcu wyładować? Nie, nie bardzo. Położyłam się zmęczona złością i smutkiem, ale bynajmniej nie odprężona ani oczyszczona z silnych emocji.
Leżąc i usiłując zasnąć, zdałam sobie sprawę, że kolejnego dnia – czyli dziś – znów będę musiała wyruszyć na poszukiwania. Niby miałam uzbroić się w cierpliwość i czekać, ale może wcale nie był to dobry pomysł. Po pierwsze to tylko jedna z interpretacji (równie dobrze dziewczyna może być sama lub znajdować się w grupie, która nie chce, nie może lub z innego powodu nie zamierza po mnie przyjść). Po drugie po prostu oszalałabym, siedząc w mieszkaniu i niczego nie robiąc. Całym ciałem czułam, że muszę wyjść naprzeciw potencjalnym próbom uratowania mnie i spróbować podjąć kontakt. Do tego zaś niezbędna jest mi lornetka, dzięki której mogłabym dowiedzieć się czegoś, zamiast tylko snuć bezwartościowe domysły na podstawie krótkich wizyt dziewczyny przy oknie.
Na poszukiwania nie wyruszyłam jednak od razu po wstaniu. Obawiałam się, że nie zdążę wrócić na czas i podejść do okna, wobec czego dziewczyna pomyśli, że opuściłam mieszkanie na dobre. Ponadto wcale nie miałam pewności, że podchodzi do szyby wyłącznie blisko 14:00. To była hipoteza powstała na bazie dwudniowej obserwacji. Nadal nie jestem jej pewna, lecz mam coraz silniejsze przeświadczenie, że się nie myliłam, bo i dziś miało miejsce to samo. Dziewczyna przyszła chwilę po 14:00, pobyła ze mną trochę na odległość i odeszła. Tak bardzo chciałabym już wiedzieć, co robi, gdy nie stoi przy oknie…
Kiedy dziewczyna zniknęła, poszłam przeglądać mieszkania. Tym razem zaczęłam od końca bloku. Ponieważ blisko północy byłam już zmęczona i rozkojarzona przez złość, mogłam coś przeoczyć. Poza tym godzina nie sprzyjała szukaniu: w świetle latarki w telefonie kiepsko się widzi, a niektóre szafki w ogóle pomijałam, bo inaczej nie dałabym rady przejrzeć wszystkich otwartych mieszkań. Sprawdzałam tylko te o największym potencjale zawierania lornetki, co jednak okazało się złą decyzją.
Miałam czuja z tym szukaniem od końca! Warto też było zaglądać do mniej oczywistych miejsc takich jak… szuflada z bielizną. Co tam robiła lornetka? Nie wiem, ale byłam tak szczęśliwa ze znaleziska, że nie miałam ochoty się zastanawiać. Poza tym jak tylko poczułam ulgę, że już mam to, czego tak bardzo potrzebuję, zrobiło mi się potwornie głupio względem właścicieli mieszkań, w których wczoraj zostawiłam straszny bałagan. Jeżeli tylko będę miała czas w oczekiwaniu na dołączenie do grupy ocalałych, wrócę do odwiedzonych mieszkań i uporządkuję wyrzucone z szafek rzeczy. A jeśli nie dam rady, przynajmniej zostawię kartkę z przeprosinami. Tłumaczyć się nie chcę, bo nie wiem, co będą pamiętać ludzie po powrocie. Poza tym wcześniej kartka mogłaby trafić w niepowołane ręce.
Napisałam dziś w dzienniku bardzo dużo. Jestem jednak tak podekscytowana, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Prawdopodobnie nie zmrużę oka, chociaż przydałoby mi się odpocząć. Przynajmniej będę mierzyć się z bezsenną nocą z pozytywnego powodu, co jeszcze nie zdarzyło się w tych okolicznościach. Gdybym mogła przyspieszyć czas, przewinęłabym go od razu do jutra do 14:00. Do chwili, w której zobaczę moją towarzyszkę niedoli, a być może również wybawicielkę, z bliska. Dam jej znak, żeby napisała coś na kartce. Nie wiem, czy to bezpieczne, ale spróbuję. Najwyżej naradzi się z pozostałymi członkami grupy – potencjalnie istniejącej grupy, muszę o tym pamiętać – i odmówi. Nie mam niczego do stracenia.
1 lipca 2024 roku, 43 dzień
Znów musiałam zrobić przerwę od pisania, tym razem dłuższą niż jeden dzień. Nawet nie wiem, od czego zacząć, choć doskonale pamiętam, na czym skończyłam. Przesuszone na wiór oczy i ból głowy utrudniają mi skupienie. Nie jestem w stanie tworzyć zdań bez wkładania w to nieproporcjonalnie wielkiego wysiłku. Zresztą po obudzeniu się myślałam, że nie będę potrafiła napisać ani jednego słowa, tak jak nie potrafiłam każdego poprzedniego dnia. Wiem jednak, że w końcu musi nadejść ta chwila, więc równie dobrze mogę zmusić się teraz.
Zgodnie z przewidywaniami tamtej nocy nie zmrużyłam oka. W końcu był to pierwszy od trzydziestu siedmiu dzień, w którym czułam mieszaninę ekscytacji, szczęścia i głębokiej nadziei na granicy ulgi. Muszę przyznać, że uczucie było wspaniałe. Już sądziłam, że nigdy więcej nie pojawi się w moim życiu. Ba! Byłam przekonana, że straciłam zdolność do odczuwania tak intensywnych pozytywnych emocji. Pomyliłam się, a rozpierające mnie uczucie radości wynagradzało każdą sekundę bezsennej nocy, którą spędziłam nie w łóżku, lecz na złożonej kanapie w drugim pokoju, byle tylko móc patrzeć przez okno i wyobrażać sobie nadchodzący dzień. Dzień zmiany na lepsze.
Do spotkania z dziewczyną przygotowywałam się jak do ceremonii. Nie tylko nie czytałam książki ani nie robiłam porządków, ale także pozwoliłam sobie na drobne przyjemności. Ulubioną kawę, nie zaś jedną z tych gorszych, które zabrałam z mieszkań sąsiadów. Kąpiel z musującą kulką, którą dostałam na urodziny, zanim świat stanął na głowie. Nawet pomalowałam paznokcie na czerwono. Czuję się tak strasznie głupio, gdy o tym piszę. Taka jest jednak prawda. Byłam bardziej sobą niż kiedykolwiek od zniknięcia ludzi. Tą radosną, pogodną, optymistyczną dziewczyną, którą kiedyś widywałam w lustrze.
Nie mogę napisać, że byłam spokojna. Wręcz przeciwnie, ekscytacja zabijała spokój, ale w sposób inny niż strach czy złość. To także było przyjemne. Przy oknie, z dłońmi zaciśniętymi na lornetce, siedziałam już od 13:30. Wiedziałam, że jest małe prawdopodobieństwo, by dziewczyna pojawiła się wcześniej, ale i tak nie mogłam już robić niczego innego. Co jakiś czas przystawiałam lornetkę do oczu i przejeżdżałam przez inne mieszkania, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś – tak jak ja – nie czeka na pomoc.
Tradycyjnie chwilę po 14:00 w oknie bloku naprzeciwko pojawiła się znana mi postać. Przywitałyśmy się krótkim machnięciem dłonią. Potem, tak jak zaplanowałam, podniosłam notatnik i wykonałam gest pisania. Pokazałam też palcem w kierunku dziewczyny, żeby wiedziała, że chodzi mi o nią, a nie o mnie. Że proszę, aby to ona napisała coś na kartce. Zanim jednak odłożyłam notatnik i wzięłam do rąk lornetkę, by udowodnić, że jestem w stanie odczytać średniej wielkości napis, zrobiło się dziwnie. Po plecach przebiegł mi dreszcz, a mimo wysokiej temperatury na zewnątrz poczułam chłód.
Teraz, kiedy miałam więcej czasu na przyjrzenie się dziewczynie i byłam otwarta na dobre doświadczenia, odkryłam coś niepokojącego. Mianowicie kiedy pokazałam jej notatnik, ona zrobiła to samo. Potem podobnie do mnie wykonała gest pisania. Czyżby wpadła na ten sam pomysł w tym samym dniu? Zaklinałam los, żeby właśnie tak było, ale nie miałam złudzeń. Po tym, jak przyłożyłam lornetkę do oczu, zobaczyłam z bliska doskonale znaną mi dziewczynę, wpatrującą się we mnie przez tą samą lornetkę, którą miałam w dłoni. Stała za brudną szybą pustego mieszkania nieruchomo. Nie wołała mnie ani nie dawała mi żadnej nadziei, że moja samotność wkrótce się skończy. Wręcz przeciwnie, właśnie mi ją odebrała.
Chyba przeżyłam szok, bo mimo uświadomienia sobie okrutnej prawdy nadal stałam bez ruchu, wpatrując się w najsmutniejszy obraz, jaki kiedykolwiek widziałam. Musiało minąć kilka, może kilkanaście minut. Tyle co zawsze. Słońce przez cały czas wędrowało po niebie, a jego promienie zmieniały kąt padania na powierzchnie. W końcu kąt zmienił się na tyle, że odbicie w szybko zniknęło. Samotność uderzyła we mnie tak mocno, jak nigdy dotąd. Osunęłam się na ziemię, głośno płacząc i nie potrafiąc przestać. Nie przejmowałam się już tym, że ktoś może mnie usłyszeć. Zwinęłam się w kłębek i leżałam tak, aż zasnęłam. Pierwszy raz za dnia. I pierwszy raz bez nadziei, że kiedy się obudzę, nadal będę istnieć.
Nie śniło mi się nic, a przynajmniej nic, co bym zapamiętała. To także dla mnie nowość. Obecnie nie czuję się ani smutna, ani zła. Nie wiem, jaka się czuję. Chyba po prostu pusta w środku. Coś we mnie umarło i nie mam ochoty starać się przetrwać. Byłoby lepiej, gdybym zniknęła jak cała reszta ludzi. Tak, cała, ponieważ nie wierzę już, że ktoś jeszcze ocalał. Jestem tutaj sama. Piszę dla siebie i do siebie, na co wcale nie mam ochoty. Nie widzę sensu w poświęcaniu na to czasu. Na to i na głupie złudzenia.
Chyba nie będę już prowadziła dziennika. Nie wiem. Póki co na pewno muszę zrobić przerwę. Kilka dni, może tygodni. Decyzję podejmę później. I tak nic mnie nie goni. Poza mną jest tutaj wyłącznie pustka. Czy kiedy się z nią zmierzę, zniknę?
***
Opowiadanie powstało 9 marca 2024 roku na podstawie snu, w którym wracałam do domu lub dokądś szłam, a dziewczyna znajdująca się w oknie na pierwszym piętrze bloku przedstawiła mi pomysł na opowiadanie. To opowiadanie. Jeśli dobrze pamiętam, odpowiedziałam jej, że też myślałam o takiej fabule.