Jakiś czas temu zaczęłam rozmyślać nad aspektami, które sprawiają, że jestem bardzo podobna do rodziców. Do głowy przyszły mi również cechy, które znacząco mnie od nich różnią. Żeby przemyślenia nie poszły na marne, uznałam, że podzielę się nimi z wami na blogu.
Zachęcam was do przeprowadzenia swoich analiz cech z odniesieniem do sposobu życia i charakteru waszych rodziców. Na początek napiszcie w komentarzach, co sprawia, że jesteście zupełnie inni.
Mama – dusza towarzystwa
Znam niewiele osób, które w byciu duszami towarzystwa mogłyby konkurować z moją mamą. Ta kobieta jest niemożliwa. Kiedy na osiedle wprowadzi się nowy lokator, mama na drugi dzień wie, kim chciał być w wieku pięciu lat. I bynajmniej nie dlatego, że bawi się w plotkowanie na ławce. Ma naturalną umiejętność zjednywania sobie ludzi, którzy otwierają się przed nią jak ostrygi i mówią jej o wszystkim.
Mama bez wianuszka ludzi dookoła zwiędłaby niczym niepodlewana roślina. Uwielbia z nimi przebywać, rozmawiać, śmiać się i wygłupiać. I to nie powierzchownie! Kiedy mają problem, jest pierwsza do pomocy. Wypoczywa w tłumie, a przyjaciele i znajomi są dla niej tak samo ważni jak rodzina.
Ja z kolei jestem zupełnie inna. Ludzie żyjący dookoła interesują mnie w tym samym stopniu, co wyprzedaż części samochodowych. Nie wiem nawet, jak nazywają się moi sąsiedzi. Ba! połowy nie kojarzę z wyglądu. Preferuję życie w samotności i wąskie grono dobrych znajomych, przede wszystkim internetowych. Z doskoku spotykam się z fotografami na sesjach i rokującymi pozytywnie osobami z Tindera.
***
Mama – mistrz kulinarny
Kuchnia to jedno z ulubionych pomieszczeń mojej mamy. O ile sypialnię czy salon dzieli z innymi domownikami, o tyle kuchnię zaklepała dla siebie. Kocha gotować prawdopodobnie od zawsze, ma tysiąc popisowych dań i chętnie wypróbowuje nowe przepisy. Nikt nie robi lepszych pierogów ruskich niż ona, a w jej pizzy na nieprzyzwoicie grubym cieście drożdżowym można się zakochać.
Pod względem kulinarnym nie mogłam paść dalej od maminej jabłoni. Nie lubię gotować, a przebywanie w kuchni przyprawia mnie o ciarki, drgawki i siódme poty. Spędzam tam minimum czasu potrzebnego na przyrządzenie posiłku, głównie z półproduktów. Przepis zakładający wykorzystanie więcej niż trzech składników jest ponad moje siły. No dobra, ponad ochotę, bo w odległej przeszłości zdarzało mi się coś tam ugotować dla bliskich i jak chcę, potrafię. Sęk w tym, że nie chcę, ponieważ nie lubię.
***
Tato – sportowiec z natury
Miłość do sportu i determinacja to aspekty, za które niewątpliwie podziwiam mojego tatę. Co najmniej od dwudziestego roku życia regularnie gra w tenisa, jeździ na rowerze i zjeżdża na nartach. Na studiach zdobył brązowy medal w dżudo. W wolnym czasie biega. Dawniej dużo łaził po górach, obecnie – nie wiem. Bywa, że umawia się na tenisa na 6 rano, bo tylko wtedy udaje się zebrać kolegów i zarezerwować kort.
To, co dla taty stanowi czystą radość, mnie jawi się raczej jako czyste szaleństwo. Aktywność sportową ograniczam głównie do biegania na czas palcami po klawiaturze (co najmniej osiem godzin dziennie). Niektóre sporty kocham – pływanie, jazdę konną, łażenie po parkach linowych itp. – niemniej decyduję się na nie raz na rok. Na co dzień preferuję spacery, nie używam wind, kręcę się na Twisterze i od czasu do czasu mam zryw trampolinowy. Uczęszczanie na coś regularnie wyobrażam sobie jako koszmar.
***
Tato – podróżnik aktywny
Według mojego taty żyje się m.in. po to, by podróżować. Głównie celem uprawiania sportów, jako że większość jego podróży to wyjazdy w Alpy na narty. Sądzę, że gdyby miał więcej czasu – mimo przejścia na emeryturę pracuje przez milion godzin dziennie w trzech miejscach – wyjeżdżałby każdego miesiąca. Dla mnie byłoby to korzyścią, jako że z każdej podróży przywozi mi słodycze.
Nie przesadzę, pisząc, że jeden dzień poza Wrocławiem muszę później odchorować co najmniej jednym dniem izolacji w domu – bez ludzi, obowiązków, stresu. Pozwalam sobie tylko na te wycieczki, które mogę zaplanować co do sekundy. Nie wyobrażam sobie podróży spontanicznej i nieprzewidywalnej. Zdanie się na los? Haha, dobre sobie. Albo wyjazd jest po mojemu, albo nie ma wyjazdu.
***
Mama i tato – miłośnicy gór
Jednymi z najlepiej zapamiętanych przeze mnie wyjazdów z dzieciństwa są wycieczki w góry. Rodzice prawdopodobnie przeczołgali mnie przez wszystkie polskie i częściowo zagraniczne szlaki. Miłość do gór została im do dziś. Mama wyjeżdża zdobywać nowe szczyty ze swoim ukochanym, tato zaś każdego roku odwiedza Włochy, Francję czy inną Szwajcarię, by szusować po lodowcach.
Nie przypominam sobie, aby chodzenie po górach kiedykolwiek sprawiało mi radość. Co prawda na zdjęciach z dzieciństwa mam uśmiechniętą buzię, lecz z uwagi na to, że nie zostały mi w głowie żadne wspomnienia, sądzę, iż na pięć minut przed wykonaniem zdjęcia rodzice paśli mnie słodyczami tylko po to, by po latach móc powiedzieć: patrz, jak ci się te góry podobały! Nie ze mną takie numery.
Niezależnie od sympatii żywionej wobec gór w dzieciństwie, obecnie ich nie cierpię. I jest to słowo-klucz. Nie mówimy tu bowiem o umiarkowanej sympatii ani nawet niechęci. Ja ich nie cierpię. Kojarzą mi się z wyrzygiwaniem płuc i serca, bólem nóg, kleszczami wgryzionymi w tyłek oraz spoconymi pachami. A góry w śniegu są jeszcze gorsze niż same góry. Ostatni raz – pierwszy od lat! – dałam się namówić na wędrówkę szlakiem w zeszłe wakacje (byłam w Czeskiej Szwajcarii). Na najbliższe pięćdziesiąt lat mi wystarczy.
***
A jak jest z wami? W czym jesteście zupełnie inni niż rodzice?
No cóż ja jestem podobna do Ciebie więc pod zbliżonym aspektami różnie się od mojej mamy także co nie powinno być zaskoczeniem :) moja mama zawsze miała dużo znajomych. Koleżanek na kawę, zakupy i ploty. Tak gadać to ona uwielbia :) i przesiadywać w kuchni co mnie denerwuje od zawsze … mieszkamy w tym mieszkaniu od zawsze. To było lokum babci. 50 m2 3 dorosłe osoby na 2 pokojach. Rodzice w jednym a ja z seniorką domu w drugim. Mama zawsze w kuchni przy stole. Bynajmniej nie gotowała … układała pasjanse, czytała, rozwiązywała krzyżówki. Tak jest do dziś. To jej oaza. Po śmierci babci ja mam jej pokój, tata rodziców -sala kinowa :) mama tych głupot co on nie lubi więc siedzi w kuchni (wyremontowanej w wysokim standardzie specjalnie dla niej). A ja no cóż na przyczepke bo mój pokój to królestwo kota …
Osobiście nie gotuje bo mi szkoda na to czasu jem wszystko solo i nie przyrządzam potraw. W diecie mojej dominuje nabiał warzywa i owoce więc za specjalnie narobić się człowiek przy tym nie musi :) no i jestem samotnikiem … lubię ciszę i spokój, a tata ? On tak samo. Zawsze sam siedział i siedzi. Preferował samotne hobby. Modelarstwo, puzzle i krzyżówki. Teraz już ręce nie tak sprawne więc telewizja i krzyżówki. Ale kochał spacery i ja mam to po nim ;)
Posiadanie własnego pokoju zawsze było dla mnie bardzo ważne. Do dziewiątego roku życia nie miałam takowego, mimo iż mieszkałam z mamą, tatą i dziadkami w sporym domu jednorodzinnym. Mieliśmy salon i bibliotekę, dziadkowie mieli osobne sypialnie i pokój gościnny, a dla mnie nie było miejsca. W sumie to dziwne. Po rozstaniu rodziców zamieszkałyśmy z mamą w mieszkaniu w bloku i dzieliłyśmy pokój. Dopiero w gimnazjum, tylko nie pamiętam, w której klasie, mama kupiła trzypokojowe mieszkanie i jeden pokój był dla mnie. Odtąd zawsze – nawet gdy mieszkałam z kimś – miałam przynajmniej część pokoju wyłącznie dla siebie. Baaardzo cenię własną przestrzeń.
Przeprowadziłaś się dwa lata po mnie, jakoś w drugiej klasie gimnazjum :-)
Okej, dzięki :D
Olcia kupiłyśmy mieszkanie w 2005 r w sierpniu :) czyli miałaś 14 lat czyli jak Kasia pisze, to mogła być II klasa gimnazjum. Cudownie o mnie napisałaś – dziękować, dziękować, dziękować. <3
I teraz sprostowanie: nie było tak, że w domu z dziadkami nie było dla Ciebie miejsca, tylko prawie każdą chwilę spędzałyśmy czas razem i chciałam Cię mieć blisko, bo wydawało mi się ciągle, że jak będziesz w nocy płakać w innym pokoju, to nie usłyszę Twojego płaczu. Stąd wspólna wielka, bo przecież ponad 35 m.kw. sypialnia na samej górze. Wszystkie zabawki miałaś w bibliotece, bo tam była zamontowana huśtawka. Cały czas przecież czytałyśmy lub wyjeżdżałyśmy na rowerach z domu :) Kolejna sprawa, to jednak do 9 roku życia uwielbiałaś góry. Schodziłyśmy we dwie wszystkie szlaki w okolicach Karpacza. Stamtąd pewnego roku przywiozłyśmy Azunię, znalezisko w Kruczych Skałach, które okazało się naszym Skarbem :) Jak byłaś mała, nie lubiłaś jeździć na nartach, natomiast jako dorosła, gdy byłyśmy w Szklarskiej, to odnosiłam wrażenie, że załapałaś bakcyla. I teraz na zakończenie zapomniałaś jeszcze o jednej cesze, która nierozerwalnie świadczy o tym, iż jesteś naszym cudownym dzieckiem – kochasz czytać książki i to nie na jakiś tam kindlach, pocketbookach czy innych elektronicznych czytnikach, tylko takie papierowe, pachnące farbą drukarską i papierem. I tu jesteś mieszanką wybuchową, bo czytasz nawet, gdy jesz, idziesz i pewnie, gdyby była taka możliwość, to pewnie czytałabyś nawet wtedy, gdybyś spała :) <3 Tak mi przyszło do głowy, że to miała też moja mama czyli to odziedziczyłam po Niej. Gotowanie i spędzanie czasu w kuchni na przygotowywaniu dań dla ukochanych osób też, no i piesze wędrówki po górach też. Wprawdzie Ty takiej babci nie znałaś, ale babcia Halinka w czasach młodości była członkiem PTTK i bardzo aktywnym piechurem dokąd ja nie przyszłam na świat. :) <3 Łączy nas jeszcze jedno zamiłowanie do tańca i to zarówno z Tobą jak i moją mamą. Bo chyba to nie przesada, gdy powiem, że jak tylko słyszę muzykę, mogłabym wirować bez końca. :) Uściskiwania.
Pamiętaj, że to jest część o różnicach, więc nie mogłam napisać o książkach. Cechy wspólne zaplanowałam na przyszłą niedzielę. Zapraszam wtedy :)
Racja <3
Wydaje mi się, że jestem całkiem podobna do rodziców, ale najbardziej do taty. Z nim znajduje u siebie tylko jedną różnice – on jest bardzo pewny siebie, ja jestem raczej nieśmiała. Poza tym charakter mam w stu procentach jego. Z moją mamą mam dużo wspólnego, ale znajduje tu więcej różnic – ona jest wybuchowa, ja raczej spokojna. Lubi sprzątać, a ja tego nie cierpię. Często sporo wydaje, ja jestem raczej oszczędna. Hmm, ale pięciu różnic chyba bym nie znalazła. Jesteśmy naprawdę do siebie podobni.
Ale Ty masz świetne pomysły na wpisy :)
Tego, czy lubisz sprzątanie, dowiesz się dopiero po pójściu na swoje. Serio. Kiedy mieszkałam z mamą, miałam w pokoju bałagan, a prośbę o posprzątanie wspólnej części mieszkania traktowałam jako największe nieszczęście. Teraz regularne sprzątanie jest dla mnie bardzo ważne i lubię porządki domowe.
Dziękuję :)
Cześć, ciekawy pomysł na wpis.
Ja ponoć z wyglądu jestem podobny do swojej Mamy. Ale nie tylko, bo chyba podobnie mocno przeżywam stres.
Z kolei do Taty jestem podobny pod takim względem, że tak jak i on jestem powściągliwy w wyrażaniu emocji. Przynajmniej staram się być. Takie wychowanie(?)
Zapraszam do siebie, ja dopiero zaczynam pisanie. Zmotywuj mnie swoim komentarzem :-)
https://blogmatiegoo.blogspot.com/
Być powściągliwym z natury a starać się takim być to dwie różne rzeczy. Czemu Ci na tym zależy? Według mnie okazywanie uczuć i wyrażanie emocji jest ważne i dobre.
Zajrzę :)
Masz rację- to dwie różne rzeczy, a ja.. napisałem źle. Jestem powściągliwy, bo tak mnie wychowano, wg takiego wzoru w dzieciństwie kształtowała się moja osobowość. Staram się jednak taki nie być, bo tłumienie emocji i nieokazywanie uczuć prowadzi do ich kumulowania, a to nic przyjemnego. One później mogą wyjść z człowieka w niekontrolowany sposób np pod postacią niekontrolowanego zachowania- agresywnego wybuchu.
Pisałaś o jedzeniu… skąd pomysł na taką tematykę wpisu ??
Masz rację, jest ważne i dobre, a ja …źle napisałem, więc jeszcze raz.
Jestem powściągliwy, bo tak mnie wychowano, wg takiego 'wzoru’ kształtowała się moja osobowość w dzieciństwie.
Próbuję nie być powściągliwy bo nieokazywanie uczuć i tłumienie emocji prowadzi do ich kumulowania. A to nic przyjemnego. One potrafią później wyjść z człowieka w niekontrolowany sposób, np pod postacią agresywnego wybuchu.
Pisałaś o jedzeniu. Skąd pomysł na taki wpis jak ten ??
Też uważam, że trzymanie emocji w sobie prowadzi do kumulacji i wybuchu.
O jedzeniu piszę od poniedziałku do soboty. W niedziele zawsze poruszam inne tematy. Zapraszam do zakładki blogging on my own.
Nie mam większych przemyśleń w kwestii podobieństw i różnic z rodzicami, ale sporo nas łączy. Chodzenie po górach z dzieciństwa bardzo dobrze pamiętam i wtedy też miałam dosyć (nie rozumiałam wtedy po co ich 8 godzin pod górę żeby potem z niej zejść :P), ale później polubiłam na nowo i tak mi zostało do tej pory ;) Mój tata jest bardzo towarzyską osobą, moja mama znacznie mniej i to mam po niej – nie mam wielu znajomych i dobrze mi z tym. W pracy mam kontakt z tak wieloma ludźmi, że w wolne dni wolę przebywać z niewieloma osobami i w spokoju (tata nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chodzę na żadne imprezy, jak normalni ludzie w moim wieku, a mnie takie wydarzenia nigdy nie interesowały). Podróżować lubię tak samo jak rodzice i gdybym miała więcej urlopu, to raz w miesiącu bym gdzieś wyjeżdżała ;)
W kwestii różnic przychodzi mi do głowy to, że moi rodzice lubią zajmować się ogródkiem – kupują różne dziwne rośliny, tata przycina te co ma na jakieś ładne kształty, a mnie to kompletnie nie interesuje. W ogóle nie za bardzo lubię kwiatki, które uwielbia moja mama (cały dom ma w nich). Ja mam obecnie tylko szczypiorek w 2 doniczkach, który zasiał mi tata i wystarczy. A co do podobieństw, to po tacie odziedziczyłam lubienie zakupów spożywczych ;)
Zajmowanie się roślinami mogłabym podać jako jedną z największych różnic pomiędzy mną a mamą. W domu ma milion roślin i ciągle znosi kolejne. Kiedy miałyśmy dom, zajmowała się ogrodem. Teraz kupiła działkę i siedzi na niej niemal codziennie. Za to w moich rękach wszystko umiera. Najbardziej mi żal, że zakatrupiłam wyhodowanego z pestki cytryna Cypriana, bo sfajczyłam go na parapecie w ubiegłe lato :'( Nawet mama nie zdołała go odratować.
Cypriana szkoda, ale widać nie był przystosowany do przetrwania lata w naszym klimacie :)
Nie był przystosowany do życia pod opieką matki-tyranki :'(
Ja przejęłam trochę cech charakteru po mamie, trochę po tacie, a sporo mam takich, których nie ma nikt inny w moim domu. Jednak jest jedna cecha, którą bardzo wyraźnie różnię się od obojga moich rodziców. W przeciwieństwie do mnie są oni dość dekadenccy. Uważają, że wiele działań nie ma sensu, bo przecież świata i tak się nie zmieni. Nie winię moich rodziców za taką postawę, bo wychowali się w PRLu, kiedy nie mieli zbyt wielu możliwości i chyba nie do końca potrafią odnaleźć się w świecie, w którym jest ich niezliczona ilość. Dobrze, że ich dekadencja nie za bardzo się mi udziela, bo jestem przekonana, że duża zmiana jest sumą małych zmian i wszystko co robimy ma jakieś znaczenie. Próbuję zaszczepić w nich podobny sposób myślenia i staram się pokazywać im, jak łatwo mogą wykorzystać dzisiejsze możliwości, by nie wpadli w pułapkę myślenia, że skoro skończyła się ich młodość, przeminęło wszystko, co interesujące.
Interesująca różnica i świetna Twoja postawa. Zamiast machnąć ręką – co byłoby bliższe ich podejściu do spraw – zdecydowałaś się na małe zmiany i pomoc. Udaje się czy stawiają zbyt duży opór?
Oczywiście początkowo unikają zmian, ale kiedy z czasem przekonują się, że mogą one wnieść coś dobrego do ich życia, są za nie wdzięczni. Mam wrażenie, że od najmłodszych lat wprowadzam w ich życiu rewolucję. Ze względu na mnie i moją siostrę zaczęli podróżować, hodować rybki, a potem przygarnęli pierwszego futrzaka i teraz nie mogą rozstać się ze zwierzętami. Myślę, że to bardzo zmieniło ich codzienność. Teraz udaje mi się namawiać ich do wprowadzania małych zmian takich jak np. ograniczanie ilości używanego plastiku, korzystanie z internetu w telefonie czy czytanie nowych książek a nie sięganie tylko po sprawdzone pozycje. Dodatkowo w tym, co robię wspiera mnie siostra i jej partner, którzy ciągle zaskakują moich rodziców (i mnie samą) nowymi rozrywkami, pokazując im, że można się bawić niezależnie od wieku.
Takie dzieci jak Wy to skarb. Jestem pod wrażeniem tego, ile dla nich robicie, mimo iż macie już swoje dorosłe życia.
Jak zwykle cudowny wpis <3 A ja do Matiego też chętnie zajrzę :) Pozdrawiam i trzymam kciuki za wytrwałość :)
A ja jak zwykle jestem wdzięczna za obecność i komentarz <3
Moja Mama lata temu była… Nieśmiałą duszą towarzystwa. Oksymoron? A jednak. To jednak za skomplikowane, by pisać w komentarzu. Obecnie ludzie do niej lgną, dzieci ją uwielbiają, ale ona… Przejęła ode mnie dystansowanie się od ludzi (nie, że narzuciłam, po prostu taka się zrobiła), ale właśnie czasem daje się wciągać w rozmowy i czasem chyba nadal to lubi; dzieci za to nigdy nie lubiła. I mnie tu trochę różni to, że ja kompletnie się dystansuję i męczą mnie choćby drobne wymiany zdań. Nie lubię przebywać z ludźmi, dzieci nie cierpię. Już jako dziecko nie lubiłam dzieci, miałam zazwyczaj na dany etap wieloletni po jednej przyjaciółce, a i to często nie wychdozilam. Tak jak Ty wolę mieć paru dobrych znajomych, najlepiej internetowych, sąsiadów nie rozpoznaję. Może i Mama by taka była, gdyby była w naszym wieku.
Moja Mama nienawidzi gotować i niespecjalnie umie. Znaczy… To, co jej potrzebne to się nauczyła, ale z musu. Bardzo lubi kupować gotowce. Ja rzadko kiedy gotuję tak poważniej, ale uwielbiam robić niektóre rzeczy w kuchni, zwłaszcza gdy mam za co, czas itd. Codziennie nie, a wtedy, gdy mnie najdzie. Nie mówię oczywiście o kanapkach czy owsiance, bo tych nie postrzegam jako gotowanie.
Rodziców sportowcami nazwać nie mogę, ale tata lubi łazić, Mama z kolei całe życie musiała coś ćwiczyć na kręgosłup, a to by schudnąć. Ja teoretycznie niektóre sporty lubię. Jako dziecko godzinami mogłam siedzieć w wodzie (ale nie baseny!), ale teraz nie cierpię wody. W gimnazjum jeździłam konno, ale wszystkie inne sporty wtedy znienawidzilam. W liceum i trochę potem miałam zryw z siłownią, ale tak raczej, bo ogół mi się fajny wydawał.
Chodzenia po górach nie uważam za sport. Kocham to, a myślę o górach jako o części mojego życia w bardziej złożony sposób niż dyscyplina czy czynność. Nie jestem profesjonalistką, zaczynałam „łażąc” z Tatą, w najzwyklejszych ciuchach. Teraz może jest moda na specjalistyczne rzeczy, zdobywaniu rekordów, ale mnie to nie kręci. Mam swoje tempo, swoje cele, tylko niektóre rzeczy z wyposażenia polubiłam, bo to ułatwienie.
Mama bardzo lubi zwiedzać, tata kocha zwiedzanie, a ja nie. To nas różni, ale… Czy mnie i Mamę tak całkiem? Żadna z nas nie lubi zwiedzać godzinami, ja na pewno rzeczy jednak lubię się pogapić, ale też zwiedzaniem tego nie nazywam. Nie lubię jednak wymagających podróży, a więc pakowania się, np. latania, jeżdżenia, przesiadek. Wszystko, co na czas, mnie stresuje. A spontanicznie? W życiu. Wolę się postresować „na czas”, bo np. autostopem nigdy bym nie pojechała, nie mogłabym czekać na bilety lotnicze w ostatniej chwili po śmiesznie niskiej cenie. Mama za młodu była o wiele bardziej spontaniczna. Teraz też lubi planować.
Spożywczo się z Mamą bardzo różnimy (choć są i pewne wspólne kwestie). Z tatą dzielą mnie w tej kwestii… Himalaje jakieś. Trudno o coś, co oboje lubimy.
W kwestii sportu różnimy się jedynie obiektem miłości. Czym dla Ciebie są góry, dla mnie jest woda. Płynąc przed siebie, czuję się wolna. Kocham dotyk wody na skórze i głaskanie promieni słońca na twarzy, gdy dryfuję bez ruchu na plecach. Kocham unosić się na wodzie. Uwielbiam przede wszystkim jeziora, morze nieco mniej, ale nadal bardzo, bardzo. Niestety przeszkodą jest dla mnie nazbyt słona woda w niektórych krajach, np. Chorwacji, Hiszpanii, Francji. Brudny i zimny Bałtyk darzę ciepłym uczuciem. Kocham też rzeki i kajaki. Woda to moja oaza. Jedynie aquaparki mi zbrzydły, bo obecnie uważam je za tandetne, niehigieniczne i jarmarczne w złym tego słowa znaczeniu.
Autostopem podróżowałam w liceum i bardzo to lubię.
O jeziorach mogłabym pewnie to samo powiedzieć, gdybym jako dziecko umiała tak piękną wypowiedź sformułować. Wychowana nad jeziorami, nie mogłam nie kochać tej spokojnej wody (no i ekhem, zodiakalne Ryby, huehue). Ale… przeszło mi, gdy odkryłam góry.
Naszła mnie myśl, że najbardziej różni mnie od Mamy kategoria: dobry / zły człowiek. Mamę uważam za naprawdę dobrą osobę, która sobie nawet z tego sprawy nie zdaje. Na sercu leży jej dobro świata, mimo że tak tego nie formułuje. Pośrednio jednak da się to wyłapać. Z kolei siebie uważam za człowieka raczej złego. Oczywiście upraszczam, bo też nie można być albo tylko dobrym, albo tylko po prostu złym (ale to ma być komentarz, nie zaś autobiografia i kilka tomów przemyśleń). Żeby było śmieszniej, Mama mówi czasem z bólem, że chyba jest złym człowiekiem. A jest zupełnie inna niż ja, jest… dobra. Smutna to różnica.
Twoje określenie „spokojna woda” nasunęło mi jeszcze jedną myśl. Kiedy jest mi bardzo, bardzo źle, idę nad Odrę, wyszukuję miejsce przy brzegu z daleka od ludzi i siedzę, patrząc na wodę, aż poczuję się lepiej.
Wiesz, że czasem snuję podobne rozważania? Mam jednak nieco inne przemyślenia. Podobnie jak Ty moją mamę uważam za bardzo dobrego człowieka. Przeciwnie do Ciebie siebie nie uważam za osobę złą. Ale też nie sądzę, bym była dobra. Jak by to najkrócej opisać… Dzięki temu, że trzymam się na uboczu społeczeństwa, mogę być neutralna i nikomu sobą nie szkodzę. Obawiam się jednak, że gdybym musiała włączyć się w cokolwiek społecznego, wypadłabym właśnie jako zły człowiek. Koniec końców chyba wcale się od Ciebie nie różnię. Gdybym musiała wybrać, czy jestem dobra, czy zła, postawiłabym na drugą odpowiedź.