Zaskoczeni tytułem? Jeżeli śledzicie mój blog od czasu dłuższego niż kilka dni bądź tygodni, bez wątpienia wiecie, że nienawidzę malin. Możecie jednak nie wiedzieć dlaczego. Zdarza mi się zjeść słodycze z nadzieniem malinowym albo malinowe desery (mleczne, błyskawiczne) i przyznać im 4 chi. Robię to niechętnie, ale jednak. Z czego zatem wynika moja wrogość względem powszechnie lubianych owoców sezonowych: oddających kształtem serca malin? Chodzi o smak, zapach, konsystencję, wygląd…?
Mordercze pesteczki
Jednym z trzech głównych powodów, dla których nienawidzę malin, jest konsystencja tych niepozornych szatańskich owoców. Ich miękkie dojrzałe ciałka wypełnia mnóstwo twardych i właziwzębowych kamieni, które osiadają w zębach (nawet tych bez dziur), a na widok zbliżającego się paznokcia bądź wykałaczki robią obrażone miny i krzyczą: panie, weź pan to ode mnie, ja tu jeszcze posiedzę!
Porównywanie malin do truskawek czy jagód jest nie na miejscu. Podczas gdy pyszne truskawki i jeszcze pyszniejsze jagody mają pesteczki delikatne i chrupiąco-strzelające, maliny pełne są pestek morderczych. Nie da się ich po ludzku pogryźć. Można albo łykać je jak pelikan, albo co sekundę dłubać w ryjcu i narażać się na krzywe spojrzenia ludzi, jeśli w akcie masochizmu postanowiło się spożyć maliny publicznie.
Z tego samego powodu nie toleruję jeżyn. Ani winogron.
Sok malinowy z dzieciństwa
Ale mordercze pesteczki to tylko dodatkowy powód niechęci wobec malin. Ich smaku i zapachu nie znoszę głównie przez dwa zdarzenia silnie zakorzenione w głowie. Pierwsze miało miejsce w odległym dzieciństwie. Mieszkałam jeszcze w domu jednorodzinnym z obojgiem rodziców, więc byłam w wieku przedszkolnym, maksymalnie w drugiej klasie podstawówki. Było bardzo ciepło, panowała zaawansowana wiosna lub lato. Albo weekend, albo wakacje, ponieważ rodzice pojechali na zakupy, a ja zostałam w domu sama*, co zdarzało się superrzadko. (* Z dziadkami, przy czym mieli osobne piętro).
Uznałam, że wyjdę na dwór pobawić się z koleżankami. A może na moment przybiegłam z dworu, bo chciało mi się pić? Tak czy owak, z uwagi na upał i tradycyjną dziecięcą ruchliwość postanowiłam się napić. Najlepsze rzeczy – czytaj: słodkie i smakowe – trzymaliśmy w szafkach zawieszonych wysoko nad kuchennym blatem roboczym. Cóż to jednak jest dla dziecka? Wdrapałam się, wybrałam sok malinowy, przyłożyłam butelkę do ust, porządnie się napiłam, odłożyłam i wyszłam na dwór.
Myślę, że na tym etapie wiecie już, co się wydarzyło i cóż to był za sok. Jeśli nie, wyjaśniam: był to sok zagęszczony. Nie miałam pojęcia, iż rozrabia się go z wodą, więc przyłożyłam butelkę do ust i dzielnie wypiłam połowę, może nawet więcej. Jak tylko wybiegłam na dwór i skierowałam się w stronę bloku przyjaciółki, organizm uświadomił sobie, jakim katuszom go poddałam, wygiął mnie w pół i naprawił błąd.
Osiemnaste urodziny chłopaka
Zdarzenie z dzieciństwa pozostawało w pamięci uśpione. Mimo fatalnego przeżycia związanego ze smakiem przesadnie słodkich i intensywnych – w końcu zagęszczonych – malin zdarzało mi się sięgać po malinowe produkty i czerpać z nich radość. Do czasu. Dokładnie do osiemnastych urodzin chłopaka, z którym spotykałam się w gimnazjum. Byłam od niego dwa lata młodsza. Nadal jestem, bo oboje żyjemy i mamy się dobrze, ale nie ma to znaczenia dla historii. Na imprezie oprócz mnie pojawiła się tylko jedna dziewczyna, ukochana jego kumpla. Bardzo się lubiłyśmy. Siedziałyśmy obok siebie i piłyśmy tę samą ilość alkoholu. Różnica polegała na tym, że ona miała dziewiętnaście lat, a ja dopiero skończyłam szesnaście.
Drinkiem wieczoru został Wściekły Pies serwowany przez chłopaka koleżanki. Jeśli nie wiecie, z czego składa się Wściekły Pies, wyjaśniam: z wódki, zagęszczonego soku malinowego i sosu tabasco. Podaje się go w małych kieliszkach do wódki. Proporcje składników zależą wyłącznie od stopnia hardcore’u osoby pijącej. A my chciałyśmy być hardcorowe. Zwłaszcza ja, pragnąca wyjść na fajną w oczach starszej koleżanki.
Tego wieczora wypiłam kilkanaście Wściekłych Psów o minimalnej warstwie soku, za to pokaźnej ilości wódki i tabasco, drinka złożonego z wódki i coli oraz kilka czystych kieliszków wódki, w końcu trzeba było opić zdrowie i szczęście własnego chłopaka. Imprezę skończyłam siedzeniem na schodach i rzyganiem do miski na oczach wszystkich. Wstydu nie narobiłam sobie tylko dlatego, że reszta rzygała w krzaki. Koleżanka karmiła mnie chlebem moczonym w herbacie i wsadzała mi palce z tipsami do gardła.
To jedyna sytuacja alkoholowa, podczas której miałam przeskoki czasowe i nie zapamiętałam wszystkiego. Od niej do dnia dzisiejszego wódki napiłam się może ze trzy razy, a to i tak tylko w drinkach, w których nie było jej czuć. Na myśl o malinach i tabasco wnętrzności wykręcają mi się na lewą stronę.
***
Ot, cały sekret mojej nienawiści do malin. Surowych nie tykam wcale. Od napicia się soku – zwłaszcza zagęszczonego – wolałabym śmierć poprzez zadźganie dziobem tukana. Wściekłego Psa uważam za najobrzydliwszy drink, jaki istnieje (konkurować z nim może jedynie Krwawa Mary). Nie kupuję malinowych kosmetyków, świeczek itd. Zdarza mi się nabyć coś malinowego do zrecenzowania na blogu, ale coraz częściej serie produktów – np. jogurtów – opisuję bez wariantu malinowego.
Macie swoje NIE-smaki? Są produkty, których nie możecie znieść z uwagi na wydarzenia z przeszłości? A może pokonaliście niechęć do czegoś, czego drzewiej nienawidziliście?
Ja do dziś mam mdłości na zapach gotowanych truskawek i kompotow z nich w słoikach – na szczęście awersja nie objęła innych produktów na ich bazie ani samych owoców. Oraz omletow suchych i siedzących a takze wszystkiego co zawiera jajka a zostało przypieczone aż spalone lub wysuszone na wiór i śmierdzi jajkiem wyraźnie … np. za długo przygotowywanej jajecznicy, za długo pieczonego biszkoptu itd. A wszystko to z powodu sytuacji w przedszkolu kiedy na obiad Panie podały omlet z truskawkami z kompotu ? Wody? Które mordowały słodyczą … wymiotowałam całe popołudnie – nigdy więcej …
Tak samo mam z ugotowanymi na kompot jabłkami. Zapach ten kojarzy mi się z chorobą – zawsze babcia go gotowała na złagodzenie bólu gardła czy nudności do dziś mam odruch wymiotny na samą myśl ….
Także teraz rozumiem twoją niechęć do malin :*
Ja też niektóre produkty kojarzę z chorobą i nie toleruję/tolerowałam ich z tego powodu. Przez długi czas – ponad rok, może ponad dwa lata – nie mogłam jeść ani wąchać żółtego sera, biszkoptów, wanilii. Zapamiętałam je jako koszmary z czasu porażenia słonecznego. Już jest lepiej, choć podejrzewam, że nigdy nie wrócę do czystej sympatii. Natomiast na myśl o bakłażanie faszerowanym kuskusem i pomidorami nadal mi niedobrze.
do dziś nie tknę żadnego ptasiego mleczka…..jako dziecko [8lat miałam] zatrułam sie nimi. Ciocia kupiła gdzieś na wagę, stare były i pewnie dlatego.mimo to wstret pozostał do dziś a mam 32lata- czyli jakies 24 lata nie zjadlam ani jednego ptasiego mleczka :D
Doskonale to rozumiem. Od pierwszego opisanego wydarzenia dzieli mnie ponad 20 lat, a wciąż nie mogę patrzeć na zagęszczony sok malinowy. Jako przedszkolak najadałam się u dziadków twardych batoników-krówek. Wymiotowałam dalej, niż widziałam. Nie zjadłam ich nigdy więcej.
Pamiętam że kiedyś już pisalas o sytuacji na imprezie, ale o tym soczku z dzieciństwa chyba nie :D nie ma się co dziwić że nie lubisz malin, ale przynajmniej jak wiadomo – więcej dla mnie :p ja uwielbiam maliny, dla mnie ich pesteczki są bezproblemowe do pogryzienia (chyba że w liofilizowanych, tam ich nie znoszę), a maliny kojarzą mi się też z wakacjami na wsi u cioci, zbieraniem ich do emaliowanego garnuszka rodem z PRLu, jedzenia takich nieumytych prosto z krzaczka i potem pysznego kompociku z malin :D ach, to były czasy!
Ja nie przypomniam sobie, żebym miała do jakiegoś smaku straszną traumę z dzieciństwa. No, może do truskawkowych leków (syropek na kaszel, marsjanki – po truskawkowych zawsze brało mnie na mdlosci) i do czekoladowego Bakusia (jak ja go nie znosiłam!). Nie byłam zbyt wybrednym dzieckiem :D jedyne co to zawsze nie lubilam grejpfrutow, ale z tym nie wiąże się żadna trauma, po prostu nie pasował mi ich smak :D
Yep, o imprezie pisałam, pamięć Cię nie zawiodła :) O soku nie. Jedzenie owoców z krzaka kojarzy mi się z działką dziadków, przy czym szamałam truskawki, poziomki, porzeczki i agrest. Na działce nie lubiłam tylko papierówek. To karton, nie jabłka.
Nie miałam nigdy takich przygód, więc chyba nie mam urazu do niczego konkretnego… No może mam do jajecznicy – z pieczarkami lub szczypiorkiem – ostatni raz jadłam je w dzieciństwie, tata takie robił co niedzielę na śniadanie i do tej pory czuję wstręt, nie były to moje smaki. W dawnych czasach nie znosiłam też kanapek z masłem i wędliną, ale nie jadłam już tego tyle lat, że nawet nie pamiętam smaku. Nie lubię też smaku octu, majonezu, ketchupu i musztardy.
Na przestrzeni lat za to polubiłam oliwki i kolendrę, których na początku nie mogłam znieść, tyle mi na obecną chwilę przychodzi do głowy.
Jajecznicę kocham, kanapki z masłem i wędliną też. Z wymienionych przez Ciebie produktów nie lubię tylko octu. Kolendry chyba nigdy nie jadłam poza mieszanką przypraw, więc nie wiem.