W zeszłą niedzielę opublikowałam pierwszą część wpisu o ważnych życiowych decyzjach, w której opowiedziałam o wyprowadzce z domu i zmianie kierunku studiów. Dziś kontynuuję wątek, oddając w wasze ręce kolejne dwie istotne chwile z życia dorosłego. Jeśli uznacie je za błahe, cóż poradzę? Jak wspomniałam ostatnio, problemy, marzenia czy wyzwania powinno się traktować indywidualnie. Dla jednego czymś wielkim będzie zdanie matury, dla innego okrążenie świata.
No to zaczynamy!
Przyjęcie do domu Rubi
No nie, chyba nie uważa za jedną z najważniejszych życiowych decyzji kupienia psa?! – prychną sceptycy. Moja odpowiedź na to podszyte pogardą pytanie jest jedna: owszem, uważam. Kiedy żyje się w domu pełnym ludzi, przede wszystkim z rodziną, ale także współlokatorami, kupienie czy adoptowanie psa to przeważnie żaden dylemat. Jeśli nie my, zwierzakiem zajmie się siostra, mama, tato, babcia, Kasia, Basia lub Stasia. Zawsze będzie miał kto go wyprowadzić, nakarmić i podrapać za uchem. Pies jest maskotką domową, a zarazem członkiem rodziny. Jeśli nie od razu, z czasem pokocha go każdy.
W moim przypadku – o czym zapewne doskonale wiecie, jeśli śledzicie blog dłużej niż tydzień – sprawa wygląda nieco bardziej skomplikowanie. Odkąd wyprowadziłam się z domu – z krótką przerwą na chłopaka, z którym nie wyszło, i dwie współlokatorki dzielące ze mną metraż przez około trzy miesiące – mieszkam sama. Nie kieruje mną brak czasu na znalezienie kolejnego współlokatora, nie rozważałam też przyjęcia siostry czy innego członka rodziny. Ja po prostu kocham żyć w mieszkaniu sama, mieć wszystko po swojemu, delektować się ciszą, chodzić spać o drugiej w nocy i mieć bałagan dokładnie wtedy, gdy mam ochotę (czyli niemal nigdy), oraz porządek, kiedy mi się zachce (czyli mniej więcej zawsze).
Od najmłodszych lat hodowałam zwierzątka klatkowe. W przedszkolu przerobiłam dwa chomiki syryjskie, świnkę morską i głupiego jak but królika. W podstawówce pokochałam myszki – miałam trzy sztuki – a w gimnazjum dałam szansę szczurowi, który niestety głupotą dorównał królikowi. Na studiach kupiłam chomika dżungarskiego. Wszystkie te gryzonie, choć dawały mi poczucie towarzyskiego spełnienia, miały wspólną cechę. A nawet dwie cechy. Po pierwsze były tylko zwierzątkami. Po drugie szybko umierały, więc jak tylko zdążyłam do nich przywyknąć – zwłaszcza do myszek i chomika dżungarskiego, to były mądre i kochane stworzonka – zaraz musiałam opłakiwać ich śmierć.
Któregoś dnia pomyślałam, żeby kupić psa – nie należę do kociar, więc tego zwierzaka nawet nie brałam pod uwagę – a myśl owa żyła we mnie… kilka lat! Uwierała, rozpychała się, to wypływała na powierzchnię, to zakopywała się na dnie. Bałam się nie tego, że się rozmyślę czy utrudnię sobie życie, tylko że skrzywdzę niewinne zwierzę. Nie, już nie zwierzę – pies to członek rodziny. Że będzie zostawał sam, że będę musiała powierzać go rodzinie, kiedy dokądś pojadę, że może któregoś dnia zmienię tryb życia i przestanę przesiadywać tyle w domu. Oczywiście oddanie psa jak niechcianego mebla, gdy już skończy być malutki, puszysty i fajny, nigdy nie wchodziło w grę. O ludziach postępujących w ten sposób nie chcę nawet myśleć, bo nie miałabym do powiedzenia niczego miłego.
Podobały mi się jamniki: zwykłe i miniaturowe, yorki, mopsy i buldożki francuskie – zawsze lubiłam maluchy, poza tym to psy dopasowane do mieszkań w blokach. Na rasę chichuahua trafiłam dość późno. Małe ciała, wielkie, wyłupiaste i nierzadko zezujące oczy oraz wygląd istot rodem z odległego kosmosu. Te stworzenia wydały mi się tak komiczne, że aż przecudne. Zaczęłam więc przeglądać ogłoszenia na jednym z portali sprzedażowych i tak oto po kilku dniach zobaczyłam ją – Rubi. Małą miodową istotkę, która siedziała w dłoni kobiety i jednym okiem podziwiała drzwi wejściowe do pokoju, drugim znajdujące się po przeciwnej stronie okno. W tej samej chwili oddałam jej serce. Nie było mowy o dalszym przeglądaniu ogłoszeń i szukaniu innego psa. To był Mój Pies.
Po Rubi pojechałam na drugi koniec Polski, bo do Lublina. Pięć godzin w jedną stronę i tyle samo w drugą. W drodze powrotnej nie puszczałam kartonu z trzęsącym się z przerażenia maleństwem. W nocy spałam z ręką w kartonie, żeby wiedziała, że jestem obok (nie mogłam wziąć jej na łóżko, żeby nie spadła). Nie minęło wiele czasu, a dopasowałam do niej swoje życie. A ona swoje do mojego. Gdziekolwiek jestem, pędzę do domu, żeby nie czekała długo na jedzonko ani nie zostawała sama. Na wakacje nie wyjadę bez niej. Na święta i do znajomych – jeśli planuję siedzieć dłużej – też ją zabieram. To już nie pies, a nawet nie Mój Pies. To najbliższa mi istota na świecie i moje codzienne szczęście. Jeśli przez kolejnych kilkanaście lat mam zrezygnować z wakacji za granicą, kupować tylko jasne ubrania – ciemne zaraz zostają zyetizowane jasnym futrem – i kumplować się wyłącznie z osobami, które ją zaakceptują, niech tak będzie.
Niezależność finansowa
Ostatnim z ważnych momentów życia – najświeższym wśród zaprezentowanych, bo mającym miejsce nieco ponad dwa lata temu – jest zyskanie niezależności finansowej. Mimo iż szybko wyprowadziłam się z domu, rodzice pomagali mi wieść żywot wykluczający konieczność jedzenia na śniadanie chleba smarowanego nożem. Mama dokładała się do rachunków, jeśli w danym miesiącu przekraczały moje możliwości, tato zaś przelewał stałą kwotę aż do momentu ukończenia studiów.
Pomoc finansowa ze strony rodziców była nieoceniona i nigdy im tego nie zapomnę – dziękuję Wam. Dzięki niej mogłam poświęcić więcej czasu na naukę i uzyskać stypendium naukowe za świetnie wyniki. Mogłam rozwijać swoje pasje: pisać, czytać, w końcu założyć i regularnie prowadzić niniejszy blog (tu ogromnie dziękuję Mariuszowi, na którego mogłam liczyć zawsze, nie tylko przy blogu).
Pomoc z czasu studiów różniła się jednak od wsparcia, jakie przysługiwało mi, gdy mieszkałam jeszcze z mamą. Nie bez powodu użyłam sformułowania: przysługiwała. Kiedy chodziłam do liceum, miałam poczucie, że rodzice muszą mnie utrzymywać i to naturalny stan rzeczy, za który nie trzeba nadto dziękować. Taki jest ich prawny obowiązek, to też powinna podpowiadać im rodzicielska przyzwoitość.
Jak jednak zaznaczyłam, po wyprowadzce było inaczej. Wszystko, co mogłam opłacić sama, opłacałam sama. Zakupy do domu, leki, wyjazdy, ubrania… Kiedy mama lub tato proponowali, że za coś zapłacą, czułam się… jak dziad. Prawdziwą radość czułam wtedy, gdy za proszek do prania, papier toaletowy czy żarówkę musiałam zapłacić sama. Dorosłość, która niektórych młodych ludzi przeraża, mnie odpowiadała od pierwszej chwili. Podobnie z wiekiem. Sporo ludzi chce wracać do liceum czy na studia, bo w ich opinii był to najlepszy okres życia. Ale nie ja.
Z każdym rokiem doceniam i kocham to, że jestem coraz starsza. Niedługo po dwudziestce pomyślałam, że pewnie właśnie to będzie ten wiek, w którym chciałabym się zatrzymać i o którym będę myśleć z tęsknotą. Jednak później miałam 21 lat, po nich 22, a po nich 23. Dziś mam 27 lat i nie mogę się doczekać 28 urodzin, a potem 29, 30 i dalej. Głęboko wierzę w to, że jeśli chcę być młoda, zawsze będę młoda. I jeśli chcę być 30-latką w legginsach z unicornami prowadzącą blog z recenzjami słodyczy i krzywiącą się na myśl o dzieciach – a zdecydowanie chcę! – to po prostu nią będę.
Po zakończeniu studiów, a więc dwa lata temu, straciłam rodzicielskie dofinansowanie życia. Czy to była chwila druzgocząca, smutna lub budząca niepokój? Nie! To była jedna z najlepszych chwil mojego życia. Do dziś, kiedy przychodzi mi dopłata za prąd czy wodę, wściekam się, a jednocześnie rozkoszuję, że mogę zapłacić sama. Uwielbiam narzekać, że na nowe słodycze wydam fortunę, a potem ją wydawać. Czuję radość na myśl o porównywaniu cen pięciu kasz, żeby wybrać najlepszą pod każdym względem (rodzaj, gramatura wartości odżywcze, cena). Jeśli męczę się w pracy, wykonując trudne zadanie, przypominam sobie, że robię to po to, żeby utrzymać siebie, Rubi i mieszkanie. I to jest wspaniałe! Każdego dnia przypominam sobie, że niezależność finansowa ma zapach wolności… i smak czekolady.
***
Czytelnicy, którzy jesteście jeszcze w rodzicielskim kokonie, co myślicie o swojej przyszłości? Boicie się dorosłości i życia na własną rękę? A może czekacie na ten moment z utęsknieniem?
Wy zaś, którzy już przekroczyliście magiczną granicę i oficjalnie staliście się starymi dziadami, jak wam idzie? Czy świat jest dla was miłym wyzwaniem, czy może ta cała dorosłość okazała się jedynie kulą u nogi i chcielibyście wrócić do czasów beztroskiej młodości?
Ja trochę obawiam się niezaleznosci i tego, że będę musiała zarabiać na siebie. Chyba trochę brakuje mi pewności siebie, boję się że nie znajde dobrej pracy i będę musiała sobie wszystkiego odmawiać. A jaka była Twoja pierwsza praca? :)
Jak duże masz potrzeby? Sprawdź, ile rzeczywiście na siebie wydawać, zamiast przedwcześnie się bać :)
Pytasz o pierwszą pracę w ogóle czy po studiach?
Pierwsza praca w ogole :) muszę sobie policzyć, ile mniej więcej wydaje miesięcznie – zwlaszcza na slodycze xD
Do pierwszej pracy poszłam w 5 albo 6 klasie. Była to praca na jeden weekend na wystawie psów. Byłam „łącznikiem”, czyli panienką „przynieś-wynieś”.
A pierwsza taka poważna praca po studiach? ^^
Nadal w niej jestem :) Agencja marketingowa.
Pięknie piszesz o Rubi…. wzruszyłam się <3 Twój mały-wielki skarb….
Tak jest :)
I nie zgodze się z tym, że pies to tylko pies, kot to tylko kot itd…. bo to nasi Przyjaciele, członkowie rodziny. Kochamy je a one kochają nas i to najczęściej mocniej niż my ich. I zdania nie zmienię. A ludzi, którzy traktują je jako „zabawkę”… br… nie chcę nawet mówić. Z Rubi jesteście pięknym przykładem tej więzi i miłości, bo to widać i czuć z każdego Twojego słowa… :*
E, a dla mnie pies to tylko pies.
Z którym łączy Cię piękna więź….
E tam, przesadzasz.
a pokaż Rubi, pls
Rubi możesz zobaczyć tutaj: [link usunięty] a także na moim Instagramie.
Cudowna więź łączy Cię z Rubi :)) Ja szybko nie zdecyduję się na psa, bo wiele czasu spędzał by w samotności, byłoby mu smutno.
Co do drugiej części, to ja jednocześnie jestem starym dziadem, a trochę tkwię w rodzicielskim kokonie :D Pracuję i jestem w stanie się bez trudu utrzymać sama, ale mam bardzo wspierających rodziców, którzy chcą mi wszystko kupować (a gdy czegoś nie chcę, to od razu słyszę od taty coś w stylu : „na kogo mamy wydawać, pieniędzy do grobu nie zabierzemy”).
Pomysł „psa dla całej rodziny” odpada? W moim domu zawsze były zwierzaki – i te mniejsze (klatkowe, akwariowe), i większe (psy, koty).
Tak, odpada. Pies musiałby mieszkać z rodzicami i w tygodniu by mnie nie widywał, a mój tata niezbyt lubi psy no i chyba stresowała by go myśl, że pies mu zniszczy ogród :P No i rodzicom nie chciało by się z nim wychodzić.
Ja miałam tylko zwierzęta mniejsze – króliczkę, dwa chomiki i rybki ;)
Którego malucha wspominasz najlepiej?
Trudno powiedzieć, ale chyba króliczkę Wiktorię i chomika Hamtaro. Wiki była pierwsza i była bardzo milusia, jej jedyną wadą było to, że gryzła wszystko co napotkała na swojej drodze :P Hamti był bardzo grzeczny i nie uciekał za szybko jak był poza klatką, no i lubił wszystko jeść. Kolejny chomik był już lekko dziki. A rybki ładnie wyglądały w akwarium (miałam takie duże i z wypasionym wnętrzem :P), ale żadnej więzi z nimi nie miałam.
Hamtaro był chomikiem syryjskim, dżungarskim czy innym? Moja Toffi była dżungarska – najmądrzejszy, najłagodniejszy i najukochańszy chomiczek ever.
Hamtaro był syryjski, ale moja siostra ciotecznego miała dżungarskiego o imieniu Siemanko – on był dużo szybszy i zwinniejszy niż Hamti. A króliczka była miniaturką rasy lew – prześliczna była ;))
Siemanko – ale urocze imię <3
Nie znam króliczych ras i pierwsze widzę lwa. Śmiesznie wygląda. Ja miałam takiego zwykłego z krótką gładką sierścią.
Ciepło mi się robi na sercu, gdy piszesz o Rubi z taką czułością :) Bardzo często ludzie nie potrafią zrozumieć, że zwierzę można traktować tak samo, jak pozostałych członków rodziny. Ja wstanę w nocy, kiedy kot będzie domagał się wypuszczenia, albo bardzo stresuję się i martwię, kiedy jest na zewnątrz, a nadchodzi burza. Na tą chwilę nie wyobrażam sobie mieć dzieci, a i tak czuję jakbym miała czwórkę pociech do utrzymania i wychowania :D
Podpunkt drugi, czy właściwie czwarty – o rany, pieniądze to u mnie temat rzeka. (Pogadam sobie chwilę, dobra?) Odkąd zrodziła się we mnie świadomość, że rodzice utrzymują mnie w 100% i że to utrzymanie kosztuje, zaczęłam czuć się dla nich ciężarem. Takie myśli miałam już na etapie podstawówki i nie pomagał fakt, że moja rodzina nie jest specjalnie dziana. Wpadłam w trochę błędne koło, bo z jednej strony wyrastałam na straszną sknerę, a z drugiej bolało mnie, gdy mama (bo najczęściej ona) wydawała na mnie cokolwiek. Do tego dochodził fakt, że byłam mało samodzielna i cholernie nieśmiała, więc nie umiałam zorganizować sobie żadnego zajęcia na dorabianie.
Życie się działo, wywracało, ja zaczęłam nad sobą pracować i w końcu w czerwcu tego roku, po skończonych maturach, poszłam do swojej pierwszej pracy. I to jedna z najlepszych decyzji, jakie w ogóle podjęłam. Kocham to miejsce – kino, do którego przychodzę od 12-tu lat – lubię ludzi, z którymi pracuję, a najbardziej lubię poczucie satysfakcji, które towarzyszy mi zawsze, gdy idę na zmianę. Człowiek zamiata ten popcorn, wyrzuca śmieci, użera się z klientami, ale wie, że dostanie za to zapłatę. Odkąd stać mnie samą na kupienie sobie spodni, wyjechanie na kilka dni czy zwyczajne zakupy do domu, za które rodzice nie muszą mi oddawać, czuję się o wiele lepiej. Bardzo wspiera mnie w tym mama, bo powtarza, że niezależność finansowa to podstawa. Teraz nie wyobrażam sobie nie pracować. Martwię się, że mogę nie dać rady w roku akademickim, czuję, że muszę wybrać pomiędzy odpoczynkiem/życiem towarzyskim a pracą i próbą pogodzenia tego z przyjemnościami. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć w tym złoty środek.
A Tobie, tak szczerze, zazdroszczę już tej pełnej niezależności finansowej :D Czekam na dzień, w którym będę w stanie się sama utrzymać. Oczywiście, mieszkanie w domu rodzinnym daje poczucie bezpieczeństwa i komfortu, ja też nie przepadam za samotnością, tzn. lubię mieć kogoś obok siebie (nawet za ścianą xd). Ale moim wzorem pozostaje siostra, żyjąca na własną rękę w Londynie. Jeśli wolność smakuje czekoladą, czuję, że dopiero po raz pierwszy się nią zaciągnęłam; nie mogę się doczekać, aż zatopię w niej zęby :)
Odkąd rozeszli się moi rodzice i przeprowadziłam się do mieszkania w bloku, też chłonęłam „atmosferę oszczędzania” i wyrosła ze mnie sknera. Co zabawne, ponieważ mieszkam sama, sknerzę na samą siebie. Jak rozpadają mi się buty, to pochodzę w nich jeszcze parę lat, aż podeszwa sama odpadnie. Jak muszę się w coś ubrać, lecę do lumpa. Każdy nadmiar pieniędzy odkładam, bo nauczyłam się myśleć, że pewnego dnia może wydarzyć się coś złego i bez zabezpieczenia nie dam sobie rady. Ta atmosfera w domu nauczyła mnie jednocześnie ogromnego szacunku do przedmiotów. Nie rzucam niczym, nie zaginam rogów w książkach, nie kupuję kilku par czegoś tam, jeśli mam jedną dobrą. Nigdy nie uszkodziłam ekranu telefonu, nigdy niczego nie zalałam. Możliwe, że nawet nigdy niczego wartościowego nie zgubiłam. Czasem chciałabym być inna, wrzucić na luz, ale z drugiej strony wiem, że wiele osób mi zazdrości, bo im pieniądze i przedmioty przelewają się przez ręce. To ja już wolę siebie.
Ja już dawno jestem samodzielna ale niestety nie finansowe ale dobrze mi z tym !mama finansuje całe jedzenie. Ja Oplacam rachunki wszystkie i aplikację, no i kota !To mój największy skarb, moje oczko w głowie, moje dziecko. Jest dla mnie wszystkim jak dla Ciebie Rubi. Wcześniej też tylko gryzonie :) znowu jestesmy podobne więc poprostu podpisze się pod twoimi wypocinami bo czuje jota w jote to co Ty. Wściekam się na dopłaty bo wiem że można zaoszczędzić lepiej ale bez przesady ;) uwielbiam samotność i porządek :D
Nigdy więcej lat młodzieńczych, nerwów i długiej perspektywy nauki. Już niewiele został ! Piona :*
Cudownie się to czyta :D Piona!
Po jedzenie z mamą chodzicie/jeździcie raz na jakiś czas i zgarniasz duuuże zakupy, czy na bieżąco?
Różnie zależy od promocji bo niestety gdyby nie one to pewnie by nam zabrakło kasy na słodycze ;) no a niestety ja i moja mama to koneserki :D zasada – lepiej zjeść rzadziej a smaczniej! Grzeszy się raz ;)
Które słodycze lubicie obie i jecie razem, a które tylko osobno?
Generalnie też utrzymujemy się same ale zdarza się, że co jakiś czas tato dzwoni i mówi „Cześć, wysłałem Wam trochę pieniędzy na konto na drobne wydatki.” i koniec tematu ;) Nie ukrywamy, że dodatkowe pieniądze zawsze się przydają ale nie jest to konieczność bez której nie miałybyśmy jak opłacić wszystkie rachunki ;)
Miło z jego strony. Na co najczęściej wydajecie nadprogramowe fundusze?
Sportowe ciuchy i zakupy internetowe w eko sklepach :D
O patrz, nawet nie wiedziałam, że po Rubi przyjechałaś do mojego rodzinnego miasta :D Mnie ta rasa nie uwodzi, ale… wiem, co masz na myśli jeśli chodzi o takie zwierzaki. Odkąd się urodziłam (z niewielkimi, kilkudniowymi przerwami) zawsze miałam w swoim domu zwierzaki. Najpierw tylko psa, a w 6 klasie podstawówki dołączył kot. Teraz drugi. Więc w latach
1996-2005 miałam Korę (suczka)
2005-2014 miałam Bastera (pies)
od 2009 r. mam Sizia (kot)
od 2014 r. mam Negra (pies)
i od sierpnia 2018 r. mam Manię (kotka)
To w domu rodzinnym. W Warszawie mieszkam z siostrą cioteczną i jej dwoma kotami – Gutkiem i Indi.
Czasem mnie wkurzają, jak miauczą o żarcie, ale najukochańsze są te momenty, kiedy przyjeżdżam do domu i wszystkie zwierzaki się na mnie rzucają, bo dopominają się o pieszczoty. Jak głaszczę Manię, to przychodzi Sizio i jedną ręką głaszczę ją, a drugą jego. Do okna skacze wtedy Negro, bo słyszy, że w domu jest poruszenie. Albo jak jestem na dworze, to wtedy jest czas dla Negra – z nim się ganiam, chodzę na spacery, tulam, kiziam i miziam. I zaraz pojawia się Sizio (on wychodzi na dwór), więc muszę wtedy jego pieszczochać. Jak za bardzo się na nim skupiam, to Negro zaczyna piszczeć. I tak od sasa do lasa :D A potem wracam do Warszawy i witają mnie kolejne dwa koty, które muszę wymiziać.
(A mam alergię na kocią sierść, hue hue)
W kwestii niezależności finansowej mam podobnie. Dopóki mieszkałam z rodzicami (do końca liceum), to dla mnie było naturalne, że idę do nich po hajs, żeby wyjść na miasto z koleżankami.
Jak wyprowadziłam się na studia, moi rodzice wzięli pożyczkę, żebym mogła opłacić mieszkanie. Starałam się wszystko ogarnąć low costowo – 2,5 roku mieszkałam 20 km od Warszawy, u cioci, której płaciłam połowę tego, co za pokój w Warszawie. Starałam się jak najmniej wydawać na jedzenie, ciuchy, kosmetyki, żeby nie być obciążeniem dla rodziców. A oni i tak wciskali mi pieniądze – biorąc je, czułam się właśnie jak dziad. Z racji mieszkania pod Warszawą (dojazd na uczelnię zajmował mi 2 godziny w jedną stronę) i absorbującej uczelni, nie mogłam podjąć pracy, ale od 2. roku studiów regularnie otrzymuję stypendium rektora.
Odkąd zmarł tata, mam rentę po nim i z tych pieniędzy się utrzymuję. Mama i tak coś tam mi wciska, ale i tak „odbijam” to sobie, robiąc do domu rodzinnego zakupy za swoje pieniądze. Dodatkowo, teraz pracuję, no i pewnie znowu dostanę stypendium. Ale niezależność finansowa daje wolność.
Zwierzaki – o ile się je lubi – stanowią spoiwo rodzinne. Są czystym szczęściem. Znam to uczucie, kiedy futerko samo do ciebie przychodzi na pieszczoty, tuli się i zasypia na kolanach bądź zwinięte w kulkę przy twoim boku. Kiedy słyszy, że zajmujesz się czymś/kimś innym i zazdrośnie przybiega. Kiedy udowadnia, że ci ufa, dając do głaskania brzuszek. Bezcenne.
Jak zwykle widzę między nami wiele podobieństw.
Moja samodzielność zaczęła się szybciutko,ale to dla tego,że moja mama umarła jak miałam 12lat i mój tata sam został z 3 dzieci. Wiec jak tylko skończyłam szkołę średnią i poszłam na studia zaoczne to zaczęłam pracować i utrzymywać się a na dobre wyprowadziłam się gdy miałam 21 lat i był to Wrocław 400km od domu. Ja tam nikogo nie potępiam,ale dziwi mnie jak ludzie dorośli blisko 30-stki lub nawet po dalej zyją na garnuszku rodziców.
Wydaje mi się, że ja też dość szybko wydoroślałam. Od trzeciej klasy podstawówki mieszkałam z mamą i babcią, parę lat później już tylko z mamą. Jak kończyłam podstawówkę, urodziła się moja siostra, a mama pracowała i chodziła na studia. Pomagałyśmy sobie nawzajem.
Utrzymujesz bliskie relacje z rodziną?
Tak mam bliski kontakt staram się z tatą rozmawiać codziennie,z bratem kilka razy w tyg tak samo jak z siostra oraz siostrą mojej mamy bo reszta ciotek i wujków to juz nie mam takiej relacji . Tak samo jak z przyjaciółmi z tego okresu i z miejsca dzieciństwa juz nie utrzymujemy kontaktu na dużo km
Podziwiam Cię, naprawdę. Ja mam bardzo słabą umiejętność podtrzymywania relacji. Przeważnie nie czuję w ogóle takiej potrzeby.