W momencie, w którym to piszę – a tym bardziej w chwili publikacji – koniec 2024 roku jest już bardzo blisko. Chociaż nie zdarza mi się robić postanowień na kolejny rok ani gruntownego podsumowania minionego, podoba mi się idea przeanalizowania ostatnich dwunastu miesięcy pod kątem najważniejszych wydarzeń, które można by zaprezentować na blogu.
W 2020 roku opisałam dwadzieścia wydarzeń, w 2023 roku zaś analogicznie dwadzieścia trzy. Tym razem wybrałam tylko dziesięć. Nie dlatego, że nie byłam w stanie znaleźć niczego więcej, lecz z uwagi na własny komfort i ochotę. Po pierwsze gdybym każdego roku omawiała o jedno wydarzenie więcej, w końcu spędzałabym nad podsumowaniem rocznym miesiąc. Po drugie od przemiany livingu – o której przeczytacie w dalszej części – staram się poświęcać energię wyłącznie tym rzeczom blogowym, które mnie pochłaniają i cieszą. Aktualnie preferuję opisanie skromniejszej liczby wydarzeń, za to bardziej szczegółowo.
Tyle tytułem wstępu i jednocześnie zakończenia roku. Enjoy!
PS Kolejność punktów jest alfabetyczna.
Fotomodeling
Przeszło rok temu, na wakacjach w Chorwacji, podjęłam decyzję o powrocie do lub po prostu kontynuowaniu fotomodelingu. Jak postanowiłam, tak zrobiłam – po przyjeździe do Polski zaczęłam umawiać się na liczne sesje. Entuzjazm płynnie przeszedł na ten rok, a przynajmniej na znaczną większość miesięcy. Dzięki wielu spotkaniom z nowymi ludźmi poznałam dwóch świetnych fotografów: Szymona i Marka, z którymi z przyjemnością umawiam się na kolejne sesje. Dodatkowo z Szymonem zakumplowałam się prywatnie, dzięki czemu mam nowego znajomego we Wrocławiu.
Ten rok fotomodelingu sporo mnie nauczył. Po raz pierwszy miałam okazję pracować nowym ciałem, co zresztą wcześniej budziło mój niepokój: obawiałam się, że w grubszej wersji nie nadaję się do pozowania. Przetestowałam się w różnych odsłonach, m.in. sesjach kobiecych, sensualnych, po prostu ładnych. Na jednych się rozbierałam, na innych nie. Koniec końców doszłam do wniosku, że jednak sesje kobiece nie są dla mnie. Pociągają mnie klimaty mroczne, horrorowe, psychodeliczne, a także artystyczne, emocjonalne, teatralne, nawet eksperymentalne. Oczywiście, że miło zobaczyć samą siebie w pięknej odsłonie: koronkowej bieliźnie i pozie podkreślającej kobiece atuty, ale nie czuję się wtedy sobą. Jestem dumna z tego, jak wyglądam, lecz nie jestem dumna z pracy, jaką włożyłam w zdjęcia. Założenie seksownej bielizny i zrobienie rozmarzonej miny? Ładne, niemniej nie moje.
Tak oto podjęłam decyzję, że przystopuję z sesjami, za to będę sięgać po moje klimaty i ewentualnie od czasu do czasu dawać szansę czemuś innemu, jak mnie najdzie chęć. To po pierwsze. Po drugie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy pozowania doszło do mnie – choć niby zawsze o tym wiedziałam – że mnóstwo fotografów zachowuje się, jakby nie potrafiło sfotografować ubranej dziewczyny. Panuje wśród nich klimat albo się rozbierasz, albo nara. Powody oczywiście są różne, jednak goła baba stała się niejako standardem współczesnej fotografii. Z miesiąca na miesiąc narastała we mnie irytacja i potrzeba buntu wobec tego. W końcu podjęłam drugą decyzję: przestaję robić akty. Nagość zakryta może się trafi, w zależności od pomysłu i ochoty, jednak nie będzie głównym zakresem mojego pozowania. Ach, no i dopuszczam ją w kontekście innym niż erotyczny, bo w takim klimacie także czuję się nieswojo.
Żeby nie przedłużać opowieści o fotomodelingu, na koniec dodam, że w 2024 roku uczestniczyłam w trzech wernisażach wystaw, na których pojawiły się moje zdjęcia. Na dwóch wystawach były to fotografie wykonane przez Bizzarta, na trzeciej przez Stafforda w ramach projektu Darksider. Na szczególną uwagę zasługuje ta ostatnia, ponieważ po pierwsze wernisaż był wielowątkowym wydarzeniem obejmującym zwiedzanie piwnic zamku w Leśnicy i słuchanie rewelacyjnego koncertu w ciemności (z zawiązanymi oczami), po drugie zaś pomagałam Szymonowi wybierać zdjęcia do ekspozycji. Moich znalazło się tam proporcjonalnie dużo, ponieważ wykonaliśmy razem najwięcej sesji w tym roku.
Koncerty
Parę lat temu polubiłam… ba! pokochałam się z koncertami ulubionych artystów. W 2024 roku miałam okazję uczestniczyć w czterech, kolejno: Carbon Based Lifeforms w Warszawie (twórców m.in. Photosynthesis), MISSIO w Warszawie (twórców m.in. Sing To Me), Glass Animals w Warszawie (twórców m.in. Heat Waves), Sobla we Wrocławiu (twórcy m.in. Listów do M).
- Koncert Carbon Based Lifeforms w Stodole w Warszawie bardzo mnie zawiódł. Jest to duet, który poznałam dzięki Marcinowi (wcześniej słuchałam pojedynczych piosenek, ale nie przywiązywałam wagi do twórców). Myślałam – zresztą oboje myśleliśmy – że uroczo spędzimy czas, słuchając na żywo muzyki, która towarzyszyła nam na początku relacji. Tymczasem artyści nie zagrali naszych ulubionych utworów (w moim przypadku zagrali jeden z trzech, które pragnęłam usłyszeć; nie zagrali m.in. Derelicts, Nattväsen ani Abiogenesis), poza tym skończyli grać po niewiele ponad godzinie.
- Koncert MISSIO w Hybrydach w Warszawie, pierwotnie mający się odbyć w Proximie, był… absolutnie fantastyczny! Co prawda mógł trwać dłużej, ale przed gwiazdami zagrał całkiem przyjemny support (kapela The Haunt, twórcy m.in. Morally Incompetent), główni artyści zaś dali tak zajebisty występ z tak niesamowitą energią, że nie mam prawa czepiać się o zbyt krótkie jak na mój gust granie. Wokalista-założyciel ciągle podchodził do brzegu sceny i był z publicznością, włączał nas w występ. Na dodatek na koniec muzycy zostali i zrobili sobie zdjęcia z chętnymi, czyli prawie wszystkimi. Z przyjemnością pochwaliłabym się efektem, niestety wyszłam jak placek. Ponadto nie mogę przeboleć, że dostając okazję porozmawiania z nimi na żywo, dukałam coś po angielsku bez ładu i składu, wychodząc na rozemocjonowaną osobę niespełna rozumu.
- Koncert Glass Animals w EXPO XXI w Warszawie na wstępie zirytował mnie i Marcina niedorzecznym regulaminem wysłanym kilka dni przed właściwą datą, z którego wynikało, iż na koncert nie można wnieść nawet nerki. Gdzie zatem trzymać telefon, chusteczki, portfel lub przynajmniej kartę płatniczą i drobne na szatnię? Napisałam do sprzedawcy, a następnie organizatora – obaj potwierdzili, że nie można wnieść niczego. Oczywiście na miejscu okazało się, że niemal każda dziewczyna miała torebkę. Drugim powodem irytacji był fakt, iż na wejściu nie przyjmowano screenów biletów, chociaż mogłam wylegitymować się dowodem i w ten sposób wykazać, że to ja je kupiłam. Strona albo aplikacja, innych form nie przyjmujemy. Jeżeli macie model telefonu starego typu, cóż, nie wejdziecie. Głupie Live Nation. Sam koncert był lepszy dla Marcina niż dla mnie, bo zespół zagrał mało moich utworów (dodatkowo tylko jedną z trzech moich ulubionych piosenek; nie zagrał Mama’s Gun ani It’s All So Incredibly Loud, aczkolwiek rozumiem decyzję, bo nie pasowały klimatem do bardzo energicznego występu). Powód był prosty: Glass Animals wydał nową płytę, o czym nie miałam pojęcia w momencie kupowania biletów, wszak wówczas jeszcze nie wyszła, i to ją chciał promować. Niestety bardzo mnie rozczarowała. Kocham albumy Zaba, How to Be a Human Being czy Dreamland i kupując bilet, liczyłam na wysłuchanie piosenek z nich, a tu peszek – wyszła felerna nowość. Poza tym w drugiej połowie bolała mnie ręka, przez co było mi przykro. Ostatecznie przyjemnie było posłuchać na żywo głosu, którego słucham od lat i który bardzo lubię, szkoda tylko, że w dużej mierze śpiewającego utwory, za którymi nie przepadam. Cieszę się też, że uroczo spędziłam czas z Marcinem (btw, dla niego to właśnie ten koncert był najlepszy).
- Koncert Sobla w Hali Stulecia we Wrocławiu miał jedną podstawową przewagę nad poprzednimi: był na miejscu i nie wymagał od nas podróżowania. Ponadto po przesłuchaniu wydanej w tym roku płyty Sobla byłam napalona na doświadczenie utworów na żywo jak wiewiór na żołędzie. Chyba na żaden inny koncert w tym roku nie czekałam tak niecierpliwie. Na szczęście było na co! Występ został przygotowany z pompą – pojawiły się wybuchy ognia, kłęby dymu, chmary baniek mydlanych i wystrzał papierowych motylków. Wszystko to przywiodło mi na myśl absolutnie zajebiste koncerty Rammsteina. Sobel zaprosił gości takich jak Oki czy Szpaku (za to nie było Białasa ani Sanah). Szczególnie obecność Okiego zrobiła koncertowi dobrze, bo wprowadziła na moment energię, której pierwszej połowie bardzo brakowało. Sobel długo gadał jakieś rzeczy ważne tylko dla niego i pewnie najbardziej oddanych fanów, niepotrzebnie przeciągał czas między utworami paplaniną (Marcin stwierdził, że zaraz będzie nam sprzedawał garnki). Poza tym sam względnie mało śpiewał, zwłaszcza początkowo. Wolał, żeby śpiewała za niego publika. Nie pasowało mi to, bo przyszłam słuchać jego. Ponieważ jednak jest dość nowy w branży, na żywo ma tak samo bajeczny głos jak na nagraniach, przygotował świetne widowisko, zagrał moje ulubione utwory (np. One tylko kłamią, Niech boli, Muszę to wykrzyczeć) i dał prawie dwuipółgodzinny (!) występ, z którego druga część była absolutną petardą, przymykam oko na rzeczy, które uważam za wady (zwłaszcza to nudne, ciągnące się gadanie między utworami). O ile w pierwszej połowie myślałam, że więcej nie kupię biletu, pod koniec koncertu wiedziałam, że stanę na czele kolejki. Czad!
Mieszkanie razem
Pod koniec zeszłego roku miałam nadzieję, że w tegorocznym podsumowaniu napiszę o zamieszkaniu z Marcinem. I faktycznie jest to właśnie ten moment! Co prawda przeprowadziłam się względnie późno, bo mniej więcej w połowie listopada, jednakże dopiero wtedy otrzymałam taką możliwość. Marcin wynajmuje dwupokojowe mieszkanie, w którym jeden pokój zajmował do tej pory współlokator. Teraz wyfrunął w świat, więc zwolniło się miejsce dla mnie.
Myślę, że jesteśmy najbardziej egzotyczną parą narzeczeńską na świecie – ponad cztery lata w związku, ponad rok po zaręczynach, a dopiero ze sobą zamieszkaliśmy, i to z powodów innych niż religijne. Cenimy komfort, prywatność, własną przestrzeń i dozę samotności, ponadto nasze prace ze sobą kolidują: Marcin ma dużo spotkań online, w których bierze czynny udział, ja zaś piszę teksty i potrzebuję ciszy. To główne powody, dla których nie zamieszkaliśmy u mnie, chociaż mam własne mieszkanie. Problemami były także meble i sprzęty Marcina, których ma od groma i których nie dałoby się zmieścić u mnie. Ach ta dorosłość!
Niemieszkanie razem trochę mi przeszkadzało, a trochę nie. Wiadomo, że życie solo jest bardzo wygodne i zapewnia spokój. Jednakże chciałam już móc widzieć buźkę Marcina tuż przed snem i od razu po wstaniu. Wreszcie to mam i jest super. Dodatkowo rozglądamy się za potencjalnie docelowym miejscem do życia, a w zasadzie jesteśmy o krok od zakupu – ma to nastąpić na początku 2025 roku. Rozważamy kupienie czteropokojowego mieszkania w mojej okolicy, mimo iż wcześniej skłanialiśmy się ku nabyciu domu. TEGO domu. Marcin nadal preferuje dom, jednak ja boję się tak gigantycznych zobowiązań finansowych i ogromu rzeczy, nad którymi w przypadku posiadania domu trzeba zapanować samodzielnie.
Trochę bawi mnie fakt, że zamieszkaliśmy razem dopiero tuż przed zakupem wspólnego mieszkania. Każdemu odradzałabym taką kolejność wydarzeń, jednak nie mam żadnych wątpliwości co do Marcina i bycia z nim – to po prostu mój człowiek na resztę życia. Zgrzyty wynikające z zamieszkania razem na pewno będą, w końcu ścierają się dwa style życia pełne wieloletnich przyzwyczajeń, ale mnie to nie martwi.
Nowa odsłona Living On My Own
Nowością w 2024 roku, być może największą, było podjęcie decyzji, co dalej z blogiem. Jeszcze pod koniec zeszłego roku wcale nie byłam pewna, co zrobię. W podsumowaniu rocznym napisałam: Ostatnio naszedł mnie jeszcze jeden pomysł, ale ostatecznie nie wiem, co ani kiedy zrobię. Jeżeli nie będzie chciało mi się tracić czasu na przekształcanie go, faktycznie usunę całość. Za to już 1 kwietnia 2024 roku opublikowałam wpis OnlyFans – czy warto zarabiać na rozbieraniu się w internecie?, który oficjalnie rozpoczął nową erę livingu.
Na początku 2024 roku z bloga zniknęły niemal wszystkie recenzje słodyczy, a także inne wpisy, które przestały mi odpowiadać. Wyparowało blisko osiem lat codziennych publikacji z dziesięciu lat istnienia livingu. Łącznie dwa i pół tysiąca tekstów (!!!), z czego ponad dwa tysiące stanowiły właśnie recenzje słodyczy. Te wpisy, które zostawiłam, w miarę możliwości poprawiłam: czasem treść, a czasem tylko usterki techniczne wynikające z braku wiedzy o prowadzeniu strony w pierwszych latach istnienia livingu. Z kolei w październiku rozprawiłam się z nieużywanymi zdjęciami słodyczy zalegającymi na serwerze, których ze względu na usunięcie recenzji już nie potrzebowałam. Zamiast czuć smutek związany z rozstaniem, żal spowodowany zmarnowanymi latami czy chociaż nostalgię, czułam radość i ulgę. Prawdopodobnie powinnam była to zrobić dużo wcześniej, zamiast próbować resuscytować blog recenzjami jogurtów i innych niesłodyczowych produktów, o których i tak nikt nie chciał czytać.
Pisanie bardzo długich i zaangażowanych artykułów na tematy bliskie mojemu sercu jest tym, co obecnie daje mi największą satysfakcję. Przez większość 2024 roku publikowałam jeden tekst na tydzień, w każdy poniedziałek, jednakże w końcówce roku zwolniłam do jednej publikacji na dwa tygodnie, także w poniedziałki. Tworzenie tego typu tekstów jest czasochłonne i wymaga oddania, więc nie jestem w stanie utrzymać testowanego na początku tempa.
Jeżeli chodzi o odbiór nowych treści i popularność livingu, można to rozpatrywać w kategorii zarówno porażki, jak i sukcesu. Na pozór bardzo dużo straciłam: po usunięciu większości publikacji miesięczna liczba użytkowników bloga spadła z ponad 40 tysięcy do… 5-6 tysięcy. Jednakże w tamtym czasie recenzje będące trzonem livingu miały średni czas wyświetlania poniżej minuty. Przypuszczam, iż większość ludzi klikała wpis, przelatywała wzrokiem tekst, sprawdzała ocenę i wartości odżywcze, po czym wychodziła. Obecnie publikowane teksty trzymają czytelników średnio po kilka minut. Przykładowo w październiku wybrane wpisy osiągnęły następujące wyniki:
- Wyleczyłam osteoporozę!!! Badania na osteoporozę i leczenie osteoporozy po zaburzeniach odżywiania – średnio 5 minut 30 sekund,
- Osoby z macicą, osoby studenckie i inne – moje spojrzenie na osobatywy, neutratywy i język inkluzywny neutralny płciowo – średnio 4 minuty 27 sekund
- Czy człowiek jest monogamiczny? Czy monogamia jest możliwa? – średnio 4 minuty 6 sekund,
- Czy przyjęłabym somę i zrezygnowałabym z siebie, by być szczęśliwym człowiekiem? – średnio 5 minut 48 sekund.
Drastyczny spadek miesięcznych użytkowników wynika z utraty słów kluczowych, na które living był widoczny w wynikach wyszukiwania. W najlepszym momencie (czerwiec 2020 roku) miałam 8609 fraz w TOP 50, 1783 fraz w TOP 10 i 463 frazy w TOP 3. W październiku 2024 roku miałam już tylko 1703 frazy w TOP 50, 247 fraz w TOP 10 i 63 frazy w TOP 3. Przewrotnie to także uważam za sukces, ponieważ blog przestał być widoczny na słowa związane ze słodyczami, a pojawia się, gdy użytkownicy Google’a poszukują odpowiedzi na hasła takie jak: wyleczyłam osteoporozę, onlyfans, czy na tinderze można znaleźć miłość (są to hasła związane z publikacjami z 2024 roku, z kolei starsze artykuły odpowiadają m.in. na typowo polskie słodycze dla obcokrajowców, labirynt luster wrocław, uwielbiam cię co to znaczy).
Dużą i ważną dla mnie zmianą było również podkreślenie mojego autorstwa publikacji na livingu. Moje imię i nazwisko pojawiły się najpierw w metadanych (Olga Kublik – publicystyka & copywriting), następnie zaś w logo bloga (pod LIVINGONMYOWN). Jak zdradza narzędzie Google’a, obecnie pojedyncze osoby wchodzą na blog właśnie po wyszukaniu mojego imienia i nazwiska.
Nowe tatuaże
W poprzednim podsumowaniu rocznym napisałam, iż prawdopodobnie mam uszkodzone nerwy w łydce po wykonaniu ostatniego tatuażu (meduzy). Na odpowiedź musiałam zaczekać do początku 2024 roku, kiedy to nadszedł mój termin elektromiografii zapisanej na NFZ (po przeszło pół roku czekania). Przy okazji popełniłam błąd techniczno-nazewniczy, bo choć faktycznie skierowano mnie na elektromiografię (EMG), w rzeczywistości zostałam poddana elektroneurografii (ENG) – badaniu przewodnictwa nerwowego bez konieczności wbijania igieł w mięśnie, uff. Finał jest jednak taki, że miałam rację: mam uszkodzony nerw. W opisie badania widnieje następująca diagnoza: W badaniu ENG nerwu łydkowego lewego stwierdza się obniżenie amplitud SNAP – 2,6 uV (norma powyżej 6 uV). Znaczna różnica międzystronna amplitud nerwów łydkowych na niekorzyść strony lewej – spadek różnicy amplitud powyżej 50%. Zapis badania ENG wskazuje na uszkodzenie aksonalne nerwu łydkowego lewego.
Ze względu na doznanie uszkodzenia nerwu podczas tatuowania nie miałam odwagi wykonać kolejnych tatuaży. Bałam się, że w jakiś sposób to przyrost masy ciała spowodował problemy tatuatorskie, niekoniecznie zaś sam proces niewłaściwego tatuowania. Wszystkie dotychczasowe tatuaże bowiem wykonałam na chudym ciele, dopiero poprawka – podczas której tatuatorka uszkodziła mi nerw – zrobiona została na grubszym ciele. Ta teoria wydaje się mocno naciągana i powodowana bardziej strachem niż rozsądkiem, jednak… jestem przekonana, iż jest prawdziwa.
Pod koniec 2024 roku uznałam, że jeśli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem, czy moje ciało z jakiegoś powodu przestało tolerować tatuowanie (mam nową chorobę albo cholera wie co). Choć byłam przekonana, że mam rację, powtarzałam sobie, iż to głupie i uszkodzenie było jednorazowe. Zapisałam się na początek października na aż dwa tatuaże: embrion ksenomorfa na prawej łopatce i odmieńca jaskiniowego na prawym ramieniu. Tym razem do mojej pierwotnej tatuatorki, spod której ręki wyszły wszystkie ozdoby na moim ciele poza meduzą. Czas tatuowania minął nam sympatycznie, a intensywnie wypełniony czernią embrion ksenomorfa niemal w ogóle nie bolał. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o odmieńcu jaskiniowym, który podczas tatuowania bolał niewspółmiernie do miejsca i wielkości.
Wieczorem tego samego dnia byłam obolała od kłucia, a także głodna, wychłodzona i zmęczona – nic nadzwyczajnego. Niestety już kolejnego dnia zaczął się koszmar, którego się nie spodziewałam. Nawet moja pesymistyczna wizja: uszkodzenie kolejnego nerwu, nie przewidywała czegoś takiego. Miałam gorączkę w całej ręce, mięso płonęło mi pod skórą. Zaczęło się od dyskomfortu w przedramieniu i igiełkach w dłoni. Po mniej więcej trzech dniach igiełki zniknęły, a dyskomfort zamienił się w ból. Dłoń bolała mnie tak, jakby w każdą żyłę wbito mi gruby wenflon. Przedramię, a w kolejnych dniach ramię bolały mnie jak przy bardzo ostrym stanie zapalnym (ból był zupełnie innego rodzaju niż przy uszkodzonym nerwie w nodze, stawiam właśnie na rozległy i silny stan zapalny). Raz przykładałam do ręki lód, raz termofor. Dwukrotnie z bólu nie mogłam zasnąć. Podobnie dwukrotnie byłam bliska pojechania na SOR. Zostałam w domu, bo każdego dnia liczyłam na to, że przejdzie. Nie przeszło, a zamiast tego pojawiały się różne inne dziwaczne objawy, np. gorączka w lewym policzku (?!), która mimo upływu miesięcy nadal ze mną jest.
Na razie stanęło na tym, że po konsultacji z neurolożką wykonałam EMG (tym razem niestety to prawdziwe, z wbijaniem igieł w mięśnie) i próbę tężyczkową. (Skierowania na rezonans ani nic podobnego nie dostałam, bo lekarka uznała, że stan zapalny byłoby widać. Nie zgadzam się z tym, ponieważ na udach nie miałam ani nie mam plam zapalnych, jednakże zapalenie trwa od lutego). Badania nie wykazały nieprawidłowości, a przynajmniej nie takich, które tłumaczyłyby ból całej ręki po tatuowaniu (wyszło jedynie uszkodzenie nerwu w nadgarstku, o czym nawet nie wiedziałam). Nie jestem jednak pewna, czy badania zostały przeprowadzone rzetelnie. Nigdy nie doświadczyłam tak tragicznie wykonywanych procedur medycznych ani tak złej atmosfery. Lekarka wyzywała i poniżała pomocniczkę, krzyczała na nią i przeklinała do niej (np. Kurwa mać, dasz mi dokończyć zdanie?!). Pomocniczka miała ze sto lat i nie nadawała się już do pracy. Ciągle źle przystawiała mi głowicę do ciała i trzeba było wielokrotnie powtarzać rażenie prądem w jednym miejscu, co nie było miłe. Obie przez większość czasu mnie ignorowały. Gdybym sama nie dopytywała o następne kroki, nie wiedziałabym, co mnie czeka. Zresztą nie zawsze doczekiwałam się merytorycznej odpowiedzi. Przykładowo na pytanie, czy lekarka głęboko wbije mi igłę w mięsień, odpowiedziała: Ja od 44 lat prowadzę te badania, proszę mnie nie pytać o takie rzeczy! Aktualnie czekam na ponowną konsultację z neurolożką i zobaczymy, co dalej.
Powódź 2024
O powodzi w 2024 roku słyszał prawdopodobnie każdy mieszkaniec Polski, który nie żyje pod kamieniem. Fala powodziowa przeszła m.in. przez województwa dolnośląskie, opolskie, śląskie, lubuskie. Chociaż ostatecznie we Wrocławiu nie zebrała takiego żniwa jak w 1997 roku, większość mieszkańców siedziała jak na szpilkach – w tym ja, bo mieszka(ła)m na osiedlu położonym dosłownie przy wale Odry. Na przekór samopoczuciu psychicznemu codziennie czytałam wiadomości o powodzi i oglądałam relacje z miejsc, które przegrały z wielką wodą. Było mi potwornie żal ludzi, którzy utracili tak wiele, być może nawet wszystko. Jednocześnie bałam się o los swojej okolicy.
Kiedy prezydent Wrocławia, Jacek Sutryk, 15 września tuż przed północą ogłosił alarm powodziowy i ostrzegł przed potencjalnymi problemami z wodą pitną, ludzie oszaleli. W poniedziałek rano ze sklepów zniknęły wszystkie wody butelkowane i codzienne produkty spożywcze. Wnętrza marketów takich jak Lidl czy Biedronka wyglądały jak u zarania pandemii COVID-19. Na szczęście potem było już lepiej, bo każdego dnia do sklepów przychodziły dostawy i ludzie wychillowali. Natomiast i tak zrobiłam mały zapas wody pitnej w butelkach i napuściłam wodę roboczą do wszelkich posiadanych garnków i misek, Marcin zaś dodatkowo na tydzień zostawił auto na najwyższym piętrze parkingu galerii handlowej.
Koniec końców Wrocław poradził sobie z powodzią 2024 znakomicie, czyli zupełnie inaczej niż z powodzią 1997. W mojej Odrze woda podniosła się marginalnie – wylała się poza koryto tylko w jednym miejscu, popłynęła mocno wydeptaną ścieżką. Jest to diametralna różnica względem powodzi 2010, o której być może nawet nie słyszeliście. Znalazłam na dysku zewnętrznym zdjęcia z tego okresu. Odra niemal zrównała się z wałami. Tym bardziej brawa dla władz za podjęcie działań na przestrzeni ostatnich lat.
Niestety tego samego nie mogę napisać o pozostałych miastach i wioskach, przez które przepłynęła fala powodziowa. Powódź 2024 okazała się porównywalna z powodzią 1997, a dla wielu ludzi nawet gorsza. Straty finansowe w Polsce wynoszą blisko cztery miliardy złotych. Ludzie stracili dorobki życia, domy, miejsca pracy. Nie umiem sobie wyobrazić, co czują.
Relacje międzyludzkie
Choć na co dzień o tym nie rozmyślam – ponieważ moją domyślną relacją jest związek z Marcinem, z tym zaś wszystko jest w idealnym porządku – 2024 rok nie był moim najlepszym rokiem pod względem kontaktów międzyludzkich. Przede wszystkim straciłam jednego z czterech przyjaciół (wliczając Marcina). Nasze drogi się rozeszły, ale wcale nie jestem pewna, czy zrobiłam dobrze, czy popełniłam ogromny błąd. Bardzo go kocham i życzę mu wszystkiego, co najlepsze. Ponadto pozwoliłam odsunąć się bliskiej koleżance, na której zaczynało mi zależeć i z którą znajomość stawała się coraz bardziej obiecująca. Na domiar złego w obu tych sytuacjach dałam za wygraną w wcale z zaburzeniami psychicznymi owych osób. Być może powinnam była o nie walczyć, a nie dać się spławić.
Chciałabym napisać, że to koniec porażek relacyjnych w 2024 roku, ale nie. W wyniku sporów rodzinnych – i to niedotyczących bezpośrednio mnie, w które jednak pozwoliłam się wciągnąć – straciłam kontakt z siostrą. Nigdy dużo nie rozmawiałyśmy, ale co jakiś czas jedna wysyłała drugiej śmieszne rzeczy z internetu lub szłyśmy na spacer. Obecnie w ogóle ze sobą nie piszemy, a jak przypadkowo zobaczymy się na osiedlu, panuje dziwna atmosfera. Siostra nie chciała mi nawet przedstawić swojego chłopaka, chociaż po raz pierwszy jest zakochana po uszy, o czym wiem jedynie z Instagrama. Dodatkowo niesiona odwagą dwóch osób, które odezwały się do mnie po długim czasie braku kontaktu, sama napisałam do przyjaciółki ze studiów. Jest to osoba, której utraty w wyniku zaburzeń odżywiania najbardziej nie mogę sobie wybaczyć. Dobra wiadomość jest taka, że odpisała i wcale mnie nie wini. Zła zaś taka, że nie wykazała żadnych chęci odnowienia relacji, czemu się nie dziwię i czego na dobrą sprawę nie oczekiwałam (ale zabolało i tak).
Z pozytywnych wiadomości moje przyjaźnie z Anią i Łukaszem mają się bardzo dobrze. Jak wspomniałam wyżej, w 2024 roku odezwały się do mnie dwie osoby, z którymi straciłam kontakt: z jedną z mojej winy, z drugą tak po prostu, choć ona ma poczucie, że wina leżała po jej stronie. Porozmawiałam też z przyjacielem sprzed paru lat, a to dla mnie zawsze bardzo przyjemne doświadczenie, chociaż chciałabym, aby wiodło mu się lepiej. Ponadto poznałam dwóch fajnych fotografów, z których jeden (Szymon) płynnie przeszedł do grona moich prywatnych znajomych. Z pozostałymi bliższymi i dalszymi znajomymi z rzeczywistości i internetu mam raczej zadowalające relacje, choć z niektórymi – np. dwiema Kasiami, które sprawdziły mój artykuł o badaniach cytologicznych – chętnie rozmawiałabym częściej, ponieważ szczególnie je lubię i cenię, o czym pewnie nawet nie wiedzą. Nie za bardzo umiem w relacje.
W związku z Marcinem jest tak dobrze, jak tylko może być. Podobno po trzech lub czterech latach relacji romantycznej następuje kryzys. U nas nic podobnego się nie wydarzyło. Odnoszę wrażenie, że kocham tego człowieka coraz bardziej. Może wynika to z faktu, że razem nie mieszkaliśmy, a prawdziwe odliczanie zaczęło się od rozpakowania bagaży w szafach tymczasowego wspólnego domu. Nie wiem, dam znać.
Rzeczy stabilne
Trzy filary mojego życia w ostatnich latach – więc także w 2024 roku – to Marcin, Rubi i praca (zarówno ukochany zawód copywriterki, jak i sympatyczne miejsce pracy, które zapewnia mi dogodne warunki wykonywania zadań zawodowych). Chciałabym, aby w kolejnych latach nic się nie zmieniało, chyba że pensja na plus. Stałe są także brak wspólnego własnego domu (jak dobrze pójdzie, w 2025 roku się zmieni), stan cywilny (jak dobrze pójdzie, w 2026 roku się zmieni), życie i zdrowie bliskich osób (tutaj nie życzę sobie żadnych zmian, chyba że zdrowotnych na plus; delikatną obawę żywię względem dziadka Marcina, ponieważ sama już nie mam babć ani dziadka, a dziadek Stasiulek jest dla mnie jak własny).
Moje pasje, hobby i zainteresowania nie zmieniają się jako takie, choć wiążą się z pewnymi modyfikacjami – o rewolucji blogowej i nowych postanowieniach fotomodelingowych napisałam w poprzednich punktach. Nadal czytam i recenzję książki, słucham dużo muzyki oraz tańczę i śpiewam, gdy nie ma nikogo obok. Przez dużą część roku wykonywałam ćwiczenia rozciągające do szpagatu, tutaj jednak z powodów zdrowotnych nastąpiła zmiana, o której przeczytacie w ostatnim punkcie podsumowania 2024 roku.
Stałe i stabilne jest także moje wychodzenie z zaburzeń odżywiania. To zarazem dobrze i źle. Dobrze, bo wiadomo: nie zaprzepaszczam ogromu wykonanej pracy, nie pikuję prosto w chorobę, moje życie psychiczne pod tym względem uważam za znacznie lepsze. Źle, gdyż nie robię postępów, a przecież nie dotarłam do mety. Obawiam się, że są kwestie zdrowotne, które piętnaście lat anoreksji rozwaliło na dobre i których nie da się naprawić niezależnie od włożonych w to starań. Przykładowo głód/sytość, trawienie, nadżerki żołądka, ból kręgosłupa. Ponadto tworząc wpisy o zaburzeniach odżywiania: pierwszy i drugi, byłam pełna wiary, że da się z tego wyjść w pełni. Teraz wcale nie jestem pewna.
Wakacje w Rewalu
W 2024 roku – dwanaście miesięcy po siedmiotygodniowym pobycie w chorwackiej Rijece – wylądowałam na tygodniowych wakacjach w polskim Rewalu. I wiecie co? Było super! Podtrzymuję zdanie z ponoć obrazoburczej publikacji Polskie morze (Pobierowo) vs. Chorwacja (Rijeka) – wakacje pod lupą. Gdzie warto jechać na urlop?, iż polskie wybrzeże jest lepsze. Kocham rodzime piaskowe plaże i falujący Bałtyk wraz z jego meduzami (spoko) i glonami (mniej spoko). Z góry wzięłam na ten czas urlop, bo nie zamierzałam siedzieć w apartamencie, nawet gdyby padało. Na szczęście większość dni była piękna.
Rewalskie wakacje 2024 były bliskie ideału. Niestety przez pierwszą połowę pobytu Marcin źle się czuł: było mu słabo, miał zawroty głowy, czuł się potężnie zmęczony. Parę razy musiałam prowadzić go pod rękę. Nie wiedzieliśmy, co mu jest, aż… sprzedał to mnie, jakżeby inaczej. Ostatnie dwa dni wakacji miałam zatem straszne, gdyż u mnie choroba objawiła się wysoką gorączką odporną na leki (Marcin przez wiele godzin zmieniał mi zimne kompresy na głowie), dreszczami i dużym bólem gardła połączonym z niemożnością mówienia. Jak się niebawem okazało, Marcin podarował mi covid – trzeci z czterech, które miałam (taki narzeczony to skarb!). W ramach ciekawostki dodam, że jakieś dwa tygodnie później zachorowali moja mama i jej partner, chociaż wirusa nie złapali od nas, bo się nie widzieliśmy. Zupełnie ich poskładało, a mama całkowicie straciła smak i węch na co najmniej dwa tygodnie.
Wracając do wakacji w Rewalu, poza wtopą zdrowotną było rewelacyjnie. Plażowałam, pluskałam się w Bałtyku (zapamiętałam polskie morze jako o wiele zimniejsze, więc miło się zaskoczyłam), spacerowałam brzegiem morza do pobliskich miast, zrobiłam sobie kilka wycieczek wspominkowych, spędzałam czas z Marcinem, Rubi i sama. Wspólnie z Marcinem skorzystaliśmy z emocjonującej symulacji VR przejażdżki na ekstremalnym obiekcie z wesołego miasteczka (darłam się jak głupia i ze strachu tak zaciskałam mięśnie, że po zejściu z fotela miałam nogi jak z waty) i odwiedziliśmy położone nieopodal miasteczka. Namówiłam też Marcina na zrobienie mi sesji plażowej, jako że w tym roku – tak jak zapowiedziałam w ubiegłym – odważyłam się opalać w stringach. O dziwo było zupełnie okej.
Zdrowie
Ślachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.
W ostatnich latach mam przekonanie – z każdym rokiem coraz silniejsze – że nikt nie rozumie tego fragmentu fraszki Jana Kochanowskiego bardziej niż ja. Nie chce mi się wypisywać wszystkich chorób i dolegliwości, z którymi żyję. Nie pamiętam już, jak to jest nie czuć bólu fizycznego. Przysięgam na wszystko, co mam, i wszystkich, których kocham, że w moim życiu nie zdarzają się już nawet pojedyncze dni, w których nic by mnie nie bolało. I chociaż dzięki wyjściu z niedożywienia i anoreksji moje wyniki diametralnie się poprawiły, wyprowadziłam się z osteoporozy do osteopenii, odzyskałam i utrzymałam okres i tym podobne, kompletnie nie łączy się to ze zmniejszeniem bólu. Akurat te straty zdrowotne wynikające z ED, które odrobiłam, nie wiązały się z bólem.
Co zatem nowego pojawiło się w moim stanie zdrowotnym w 2024 roku?
- Po przebyciu krótkiego załamania psychicznego i mniej więcej dwóch tygodniach codziennego płaczu coś mi się stało z – jak przypuszczałam – okiem. Pojawiły się ból, gigantyczne przesuszenie i światłowstręt (wieczorami przy zapalonej lampie w pokoju musiałam siedzieć w okularach przeciwsłonecznych). Optometrystka niczego niepokojącego nie stwierdziła, natomiast radiolog w tomografii głowy zauważył splecione ze sobą naczynie krwionośne i nerw, co zostało zaproponowane jako przyczyna bólu. Obecnie ból pojawia się tylko czasem i jest znośny, ale początki były straszne. Bolało mnie lewe oko, skroń i przestrzeń głęboko pod brwią (przez jakiś czas też cała lewa połowa czoła). I tak kilka tygodni. Miałam ochotę wbić sobie tam śrubokręt.
- W lutym 2024 roku podczas standardowego rozciągania do szpagatu coś mnie zakłuło w cipce, tuż pod wzgórkiem łonowym. Miałam wrażenie, że coś się przerwało: kilkucentymetrowa wąska linia. W kolejnych dniach czułam to miejsce (jak coś jest zdrowe, nie czuje się, że się to ma). Potem zaczęło boleć: miejscowo i dalej. Tak samo wąskie linie, tylko długie, przebiegały mi przez całą wewnętrzną stronę ud. Na kolejnym etapie bolały już całe wnętrza ud (przestałam czuć linie). Ból był palący, bardzo podobny do tego w łydce po uszkodzeniu nerwów, dlatego na wizytach lekarskich upierałam się, że uszkodziłam sobie nerw. Byłam u trzech ginekologów, lekarza rodzinnego, reumatolożki i fizjoterapeutki – większość mówiła, że naciągnęłam sobie ścięgno i niedługo przejdzie, fizjoterapeutka obstawiała naciągniętą powięź, a bodajże reumatolożka nie miała pomysłu. W każdym razie nikt nie zamierzał mi pomóc. W końcu celem pogłębionego badania kości ogonowej zostałam wysłana na scyntygrafię – obrazowanie ciała po podaniu radioaktywnego izotopu do żył (po którym musiałam na dobę odesłać Rubi do Marcina, bo promieniowałam). Tak oto wykryto przewlekły stan zapalny. Eureka! Lekarz (profesor) zdiagnozował uszkodzenie więzadła spojenia łonowego, a w późniejszym USG ukazała się szpara spojenia łonowego 8 mm. Chociaż norma to 10 mm, w moim wieku i bez dzieci powinnam mieć maksymalnie 5 mm. Otrzymałam receptę na steryd (Triam), silniejszy od poprzedniego (Depo-Medrolu). Musiałam pojechać po niego do Niemiec, bo w Polsce nie jest dostępny. Pierwsza z pięciu ampułek znajdujących się w opakowaniu została mi podana przez profesora pod koniec listopada. Jeżeli do dwóch miesięcy nie będzie poprawy – a póki co wydaje mi się, że nie będzie, bo kompletnie nie czuję różnicy – w lutym dostanę kolejny zastrzyk. Jeśli jednak pomoże pierwszy, kolejny otrzymam w kość ogonową, tak jak wcześniej dwie dawki Depo-Medrolu, które niczego nie wniosły. Nie podoba mi się, że mam ładować w siebie tyle sterydu.
- O covidzie w 2024 roku napisałam w punkcie omawiającym wakacje w Rewalu, ale dla porządku umieszczam go również tutaj. Przypominam, iż był to czwarty COVID-19, w tym trzeci od Marcina (trzeci w kolejności złapałam od Łośka, gdy nagrywaliśmy Echa; ten był najgorszy, bo całkowicie straciłam smak, na szczęście na mniej niż tydzień).
- O rozwalonej ręce po tatuowaniu napisałam w punkcie omawiającym nowe tatuaże, lecz dla porządku i to nieszczęście dodaję do punktu o chorobach.
We wrześniu 2024 roku podpięłam się pod pakiet rodzinny Marcina w Medicoverze, żeby wykorzystać pośrednią ścieżkę rozwiązywania problemów zdrowotnych między darmowym, acz piekielnie okolejkowanym NFZ-em a szybkim, niestety ekstrawagancko drogim leczeniem prywatnym. Trafiłam na miłą i rozumiejącą internistkę, od której dostałam wszystkie skierowania, o które poprosiłam. (W grudniu natomiast zorientowałam się, że mój pakiet nie wymaga skierowań i mogę umówić się do dowolnego specjalisty). Teraz muszę jedynie zapisać się do preferowanych lekarzy, z dobrymi opiniami, wykonać badania i zostać prawidłowo zdiagnozowana, żeby rozpocząć dobrze rokujące leczenie. Palący – dosłownie i w przenośni – problem z ręką nieco poprzestawiał mi priorytety.
Segment zdrowotny kończę spostrzeżeniem, które istnieje we mnie od długiego czasu, liczonego w latach. Mianowicie moje życie naprawdę byłoby bliskie doskonałości. Mam niemal wszystko, czego pragnę. Jestem w dobrym związku z cudownym człowiekiem, mieszkam z najlepszym psem na świecie, mam przyjaciół, moja rodzina żyje, mam swój dom, pracuję w zawodzie, który kocham, w firmie, która zapewnia mi fajne warunki. Jestem młoda, inteligentna, ładna, interesująca. Mam pasje i zainteresowania. Mam mnóstwo pomysłów, co mogłabym zrobić. Jednakże moje zdrowie jest w tak tragicznym stanie, że kładzie się cieniem na wszystkim innym. Przez większość godzin każdego dnia myślę o tym, że czuję ból – raz słaby (wtedy jest lepiej i mogę robić rzeczy, które lubię), raz mocny (wtedy pojawiają się myśli samobójcze, choć mniej niż kiedyś i nie realistyczne, tylko w formie fantazji).
Choroby i dolegliwości – przede wszystkim ból – to główny, a niekiedy jedyny powód, dla którego nie robię w życiu wielu rzeczy, które bym chciała. Mam poczucie życia minimalnym życiem, byle przeżyć od rana do nocy i jakoś przetrwać niedogodności ciała. Na dodatek piszę to wszystko bez sensu, bo nikt, kto nie doświadczył czegoś podobnego, nie zrozumie. Ponieważ wyglądam na zdrową, wszyscy zakładają – łącznie z lekarzami i bliskimi osobami – że na pewno nie jest ze mną aż tak źle. Codziennie wstaję z łóżka, pracuję, wychodzę z domu, a nawet się uśmiecham. Jak zatem mogę twierdzić, że jest źle? Ale przysięgam, że jest. Przykładowo w chwili, w której piszę to zdanie, czuję dyskomfort w udach od uszkodzenia więzadła spojenia łonowego, lewy policzek płonie mi od wewnątrz (uważam, że w jakiś przedziwny sposób ma to związek z uszkodzoną ręka), a wytatuowana ręka boli mnie tak bardzo, że choć dwa dni temu z trudem powstrzymałam się od pojechania na SOR, po raz kolejny rozważam udanie się po natychmiastową pomoc. Nie każdy, kto na to nie wygląda, faktycznie nie przeżywa koszmaru. Pamiętajcie o tym.
***
Ikony z wpisu pochodzą z serwisu Flaticon.
Olga,
po pierwsze wielki szacun. Szacun za to ile włożyłaś w to by dalej być, by dalej żyć i iść do przodu. Lurkuję sobie na twoim blogu od bardzo dawna, ale po raz pierwszy komentuję bo
a) nigdy nie wiedziałam co powiedzieć i w sumie…wstydziłam się xD
b) jestem tchórzem nawet w internetach
No ale nowy rok nowa ja i szczerze po prostu chciałam w końcu napisać jak wielki mam do Ciebie szacun. Mimo bólu, nerwów i całego tego szajsu dalej tu jesteś i dalej tworzysz. Dalej mnie inspirujesz do tego by również się tego życia trzymać. Bardzo Ci współczuję życia z bólem, to potworne i okropne, a cierpienie uszlachetnia to tandetny i durny slogan. Cholera trzymam kciuki żeby udało ci się odzyskać dni bez bólu. Bo zasługujesz na czerpanie z życia pełnymi garściami.
Mam nadzieję, że osiągniesz wszystko o czym marzysz w tym nowym roku !
Dziękuję za ciepłe słowa, docenienie i oczywiście – przede wszystkim! – ośmielenie się, by zostawić komentarz :)
Tobie również życzę w nowym roku wszystkiego, co ubarwia Twoje marzenia. I dalszych postępów w eksploracji odwagi :)